Kiedyś wierzyłam w "romantyczną" miłość, najlepiej od pierwszego wejrzenia, pełną fajerwerków rodem z tanich komedii. I tak jakoś się złożyło, że Życie nie dało mi posmakować takiego uczucia. Cały czas głowiłam się: dlaczego? Czy coś jest ze mną nie tak? Może jestem niewystarczająco ładna? Może mam pecha?
W każdym społeczeństwie istnieje kulturowo zdefiniowane pojęcie sukcesu oraz środki, za pomocą których można go osiągnąć. Kobiety od najmłodszych lat podlegają procesowi socjalizacji - bystra jesteś, to nie będę tego rozwijał, a przedstawię tylko skutek - sukcesem dla przeciętnej kobiety jest "romantyczna miłość" znana z tanich komedii. Problem tkwi w środkach, za pomocą których można to osiągnąć, gdyż w mojej ocenie one po prostu nie istnieją. Tego wątku też nie będę rozwijał, lecz przytoczę jedynie kąśliwy komentarz, który kiedyś przeczytałem, a wydaje mi się, że świetnie oddaje istotę sprawy:
dziewczynki niedokładnie czytają bajkę o Kopciuszku, ponieważ wierzą, że "spotkała księcia i żyli długo i szczęśliwie", a przecież na samym końcu jest "koniec bajki". Żyjemy w takich czasach, że wielu firmom i instytucjom utrzymywanie tego stanu rzeczy przynosi korzyści, więc ten proceder będzie trwał nadal. W przypadku mężczyzn występuje analogiczna sytuacja, jeżeli chodzi o dążenie do osiągnięcia nierealnego sukcesu; ale poprzeczka zawieszona jest wyżej, dlatego też to oni częściej popełniają samobójstwa.
Aż w końcu, w pewnym momencie, zrozumiałam, że miłość nie zależy od czynników zewnętrznych. Miłość jest w nas samych, a to co się wokół nas dzieje, jest tylko odbiciem naszego stanu ducha. Zanim jednak to wszystko do mnie dotarło, przeżyłam okres "prawie depresji", z którego wyszłam znacznie silniejsza. Zaakceptowałam i pokochałam siebie, swoje życie i (po raz pierwszy!) przestałam marzyć o "romantycznym" uczuciu. (...)
Fajnie, że zdałaś sobie sprawę z tego, z jaką łatwością czynniki zewnętrze mogą oddziaływać na człowieka. Popadłaś w "prawie depresję" z powodu tego, że nie mogłaś osiągnąć czegoś nieosiągalnego...
Podoba mi się Twoja definicja, gdyż jest ono odmienna od powszechnego pojmowania "miłości", ale jako fundamentalny racjonalista nie podzielam jej (co nie znaczy, że chcę Cię przekonać do jej porzucenia, nic z tych rzeczy). Czym tak pojmowana "miłość" różni się od samodoskonalenia się? W mojej ocenie niczym. Dla mnie "miłość" po prostu nie istnieje, a posługiwanie się takim pojęciem przynosi więcej strat niż pożytków. Pojęcia powinny być prawidłowo konstruowane. Nieostrość pojęcia "miłość" powoduje, że tak naprawdę każdy może sobie je dowolnie definiować. Jedną cechą wspólną, która występuje w każdej definicji pojęcia "miłość" jest to, że stanowi to relację między co najmniej dwoma podmiotami. Ale to za mało, aby skonstruować poprawną definicję. Można zarzucić mi to, że co w takim razie powiem o np. "miłości" matki do dziecka? Czy ona też nie istnieje? Otóż moim zdaniem nie istnieje. Występuje jednak pewna relacja, którą ludzie powinni dokładnie znać, choćby intuicyjnie. To, jak rodzice podchodzą do realizacji potrzeb swojego dziecka np. dając mu jeść, buduje pewną relację, którą powinno się oceniać nie abstrakcyjnie jako "miłość", lecz indywidualnie. Może wystąpić taka sytuacja, że rodzice mniej emocjonalnie związani z dzieckiem będą chwalić jego dokonania, co wywoła głębszą relację między rodzicami i dzieckiem; natomiast inni rodzice mimo że będą bardziej emocjonalnie przywiązani do dziecka, to nie będą chwalić jego dokonań nie z powodu złej woli, lecz np. dlatego, że nie dostrzegają istoty tego faktu. Którzy rodzice bardziej "kochają" swoje dziecko? Czy ci, którzy obiektywnie wpływają pozytywnie na rozwój dziecka, czy ci, którzy mają większy związek emocjonalny z dzieckiem, ale powodują, że czuje się ono niedocenione? Kiedy natomiast z góry założy się, że "miłość" rodzicielska istnieje, to potem nie wierzymy w to, że Katarzyna W. czy Beata Ch. mogły zrobić to, co zrobiły. Zakładamy z góry, że skoro to rodzin to "kocha". Czy Katarzyna W. czy Beata Ch. kochały swoje dzieci? Jedni powiedzą, że tak; inni, że nie, ale przy tak nieostrym pojęciu każda ze stron będzie miała rację...
Wracając do Twojej definicji, jak wspomniałem na początku, podoba mi się ona nie jako definicja sama w sobie, lecz pewna filozofia życia