Fright Night

Status
Zamknięty.

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
John zsunął okulary z nosa i z niedowierzaniem wlepił wzrok w postać swego sobowtóra. Szybko jednak poczuł pewien dyskomfort związany z rażącym go światłem i dopiero to przerwało jego zdziwienia. Palcem nasunął okulary dalej i położył rękę na kierownicy nadal patrząc w miejsce gdzie jeszcze przed chwilą stał ktoś podobny do niego jak dwie krople wody.
-E... - jego pierwsze "słowo" nie było wybitnie błyskotliwe, ale dobrze oddawało stan w jakim się znalazł na kilka minut - Co to... Kto to do cholery... jest... Peter?
Jak zwykle w obliczu niewyjaśnionego najpierw zwrócił się do swego nawigatora. Pies był dla niego trochę jak wyrocznia, cień poprzedniego Peter'a, ale jednak najbliższa temu bytowi istota jaka istniała. Stąd pokładał w jego zdaniu i wiedzy duże zaufanie a w momentach kiedy sam się gubił liczył na jego wsparcie i wskazówki. Peter nie zawsze znał odpowiedzi, często też mówił w enigmatyczny sposób jakby dawkując kolejne partie informacji lub wplatał fakty potrzebne Johnowi w długie, ale skomplikowane i metaforyczne monologi, których John nienawidził wręcz. Mimo wszystko jeśli trzeba było znaleźć odpowiedź na jakieś pytanie zawsze najpierw pytał Peter'a. W większości przypadków to wystarczyło.
-Peter? - pies nie reagował, wywiesił język i głośno sapał patrząc w zupełnie inną stronę - Peter!? To jest to czego się bałem? Pamiętasz naszą rozmowę? Peter... to jest to?
-John. To tylko teorie. Spokojnie. Nawet jeśli rzeczywiście zaistniałby równoległy wymiar to nie w taki sposób by się objawiał. Nie wiem kim jest ten "ktoś", ale to łączy się z tropem sobowtóra naszego kolegi.

Warp Rider odetchnął z ulgą. Sam nie wiedział dlaczego, ale nie opisany strach budziła w nim myśl, że zmiany jakie wprowadził Marcus w historii spowodują powstanie czegoś co nazywano "równoległym wymiarem". Dlatego wszystko co tylko w jego mniemaniu kojarzyło się z zaistnieniem takiej sytuacji chciał od razu wyjaśnić bo bał się tego jak niczego innego. Obawa przed trafieniem w jakąś czasoprzestrzenną ślepą uliczkę, w której utknie była zbyt przerażająca. Wieki żył nadzieją powrotu i kiedy była ona na wyciągnięcie ręki strach stawał się większy. Sam wiedział, że czasami wręcz panikuje, ale nie mógł się powstrzymać. Może takie, lekko śmieszne, scenki dawały mu po prostu możliwość wyładowania emocji? Oczyszczenia atmosfery gdy okazywało się, że jednak "jest ok" i że nadzieja dalej żyje? Może w ten właśnie sposób odnawiał w sobie ową wiarę w powrót? Może już zbyt długo czekał i lekko zdziwaczał...
-Uf... Jezu, ale się przestraszyłem - roześmiał się znów głaskając psa po głowie - Teraz tym bardziej chcę tam wejść.
Nie czekał już na odpowiedzi, czy dalsze dyskusje. Wyszedł z auta i otworzył bagażnik. W środku znajdował się jego mały arsenał. Dwie strzelby "pump action", jedna krótka broń maszynowa, kilka pistoletów, granatów, snajperka i oczywiście amunicja do tego wszystkiego. Woził to jeszcze od czasów gdy miał w zwyczaju polować na przemienionych i wybijać tych, którzy zbyt mocno rozrabiali. Zresztą szykował to też na spotkanie z Marcusem. Jednak od wielu lat posiadał tą broń tylko z sentymentu i przyzwyczajenia raczej bo praktycznie jej nie używał. Wtedy kiedy strzelał do żony Marlaka, wystrzelił z pistoletu pierwszy raz od jakiś trzech lat. Na szczęście dalej czuł, że wie jak się tym wszystkim posługiwać. Zręcznie i sprawnie ładował strzelbę i drugi pistolet, który wziął na zapas. Sięgnął ręką za pasek i sprawdził czy nóż jest na swoim miejscu. Podciągnął nogawkę dżinsów i zerknął na rewolwer. Wszystko była tam gdzie trzeba.
-Ok. Każda z tych broni ma amunicję z kwasem podobnie jak pistolet, który Ci dałem wcześniej. To działa na nich najlepiej. Strzelby są na zwykłe naboje bo śrutówki robią na tyle dużo zniszczenia, że przy dobrym strzale z bliska jesteś w stanie zabić przemienionego na miejscu. Na całe szczęście nasze cele to ludzie... w większości. Nie wiem kim jest ten mój sobowtór, ale Lucjusz nie będzie walczył, nie bronią palną przynajmniej. W każdym razie gadanie z nim zostaw mnie. Idziemy - skończył zatrzaskując drzwi po czym dorzucił - Jak będziesz miał okazję to napij się krwi. Doda Ci sił do walki.
Następnie zapalił papierosa i z uniesioną do góry strzelbą podszedł do bramy. Strażnik z początku był zbyt zajęty czytaniem gazety i nie zauważył co zaraz się stanie. John zapukał w szybkę po czym pomachał lewą ręką, opuścił strzelbę i wystrzelił. Śrut rozsadził szybę i popchnął strażnika na tylną ścianę. John wsadził rękę do budki i wcisnął kilka przycisków. Jeden z nich otworzył bramę. Pozostali dwaj strażnicy już biegli w stronę całego zajścia, lecz spotkała ich niemiła niespodzianka. Schowany za rogiem budki Warp Rider wychylił się błyskawicznie i wystrzelił dwa razy. Jeden ze strażników padł od razu martwy, drugi oberwał w nogi upadając twarzą na ziemię. John rozejrzał się i widząc, że na razie jest czysto podbiegł kawałeczek do niego. Chciał go trochę zastraszyć i dowiedzieć się czegoś, ale było za późno. Facet krwawił tak obficie, że w ciągu zaledwie kilku sekund zalał asfalt kałużą krwi. Kiedy spojrzał na jego nogi zauważył dopiero, że odstrzelił prawie całą lewą nogę w dół od kolana. Mężczyzna schodził z tego świata bełkocząc coś nieświadomie. John puścił go i spojrzał na Lamera, machnął zachęcająco ręką i pobiegł dalej w stronę willi.
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
- Napij się krwi, cholera - warczał Lamer, zarzucając na plecy zawieszoną na pasku strzelbę. Wziął też drugi pistolet, który ścisnął mocno w ręce a granat wrzucił do kieszeni sam nie wiedząc po co i tak poszedł za Johnem. Ten się nie obijał bo zaraz krew zaczęła bryzgać na ściany i trawę a ludzie padać bezwładnie na ziemię. Wiedział, że strzelba to potrafi ale ni widział jeszcze nigdy efektu na żywo. Teraz gdy widział jak to działa, nie chciał sięgać po strzelbę. Nie chciał rozrywać ludzi na kawałki i rozlewać ich krwi na kilka metrów. Gdyby myślał o tym dłużej, to nie chciał zabijać nikogo w ogóle. Ale teraz, siedząc skulony pod ścianką małej wartowni i słysząc stłumione przekleństwa z daleka, wiedział, że może nie mieć wyboru. Podniósł przed oczy pistolet, sprawdził magazynek i nie wierząc w to co robi, powiedział:
- Dobra, jeśli chcesz mi pomóc to jest dobra chwila, Alma.
Potem podniósł się z zamiarem przebiegnięcia kilkunastometrowego odcinka do ściany willi. Sam zrobił kilka pierwszych kroków ale kiedy zobaczył wychodzących przez frontowe drzwi facetów z bronią, chciał zawrócić w stronę samochodu. W tym momencie jednak stracił już kontrolę i mógł tylko obserwować co robi oraz myśleć. Po pierwsze biegł, robił coraz większe kroki, praktycznie skakał byle szybciej przypaść do znajdującej się poza linią widoku ściany. Ale jego ręce także miały własny cel: prawa dłoń celowała bardzo oględnie i strzelała w biegu, trafiając tylko raz na osiem strzałów (tyle naliczył), spełniając funkcję odstraszania a nie likwidowania wrogów. Dlatego kiedy uderzył plecami o zimną betonową ścianę i zobaczył wciąż kryjącego się za budką Johna, zaśmiał się głupio:
- Dzięki - powiedział cicho i osunął się na ziemię, znowu kontrolując ruchy. Taka niespodziewana symbioza bardzo go męczyła i musiał długą chwilę oddychać głęboko żeby się pozbierać. Spojrzał nad siebie: małe okno było dwa metry nad nim, może mógłby tam zajrzeć do środka i ewentualnie ostrzelać się. John ruszał się za budką, wyglądając czasem. Lamer pokazał palcem na okno nad sobą i nie czekając długo na odpowiedź Johna, złapał strzelbę za lufę by wybić nią okno. Zamachnął się a po chwili obsypało go szkło, stłuczone kolbą strzelby. Wtedy rzucił do środka granat, wkładając w to całą swoją moc i kucnął pod ścianą. Myślał, że wybuch powinien nastąpić natychmiast ale odczekał trzy sekundy i dopiero wtedy targnęło nim. Padł na ziemię, nic nie słysząc, ogłuszony wybuchem; nie był zraniony ale bał się o swoje bębenki. Wiedział jednak, że trzeba iść za ciosem i podniósł się, zataczając i na ile mógł, wycelował w okno. Nie było tam nikogo więc spróbował złapać ręką parapet:
- Frontowe drzwi, duch maszyny! - krzyknął do Johna i szczerze mówiąc, sam już nie wiedział, czy on sam czy ktoś działa kierując nim.
Podciągnął się (znowu nie wiedział, czy był do tego zdolny już przedtem, także dlatego, że nigdy nie próbował) i zajrzał do środka. Była to kuchnia i widział w pobliżu brązowe szafki oraz lodówkę. Sapiąc, przetoczył się przez framugę okna i padł jak worek na ziemię. Chwilę nie mógł się ruszyć więc wyjął strzelbę i siedział oparty o ścianę, mierząc w stronę znajdujących się naprzeciwko drzwi ale nikt nie wchodził. Powoli podniósł się, dziwiąc się temu co właśnie zrobił i kuśtykając, posunął się wzdłuż mebli to drzwi prowadzących do holu. Dopiero przy lodówce znalazł ciało. Kawałki ciała, właściwie. Pokrywająca wszystko krew znaczyła miejsce gdzie w momencie wybuchu granatu stał człowiek. Pociągnął palcami po kafelkowanej ścianie i zlizał krew. Wciąż mu nie smakowała. Podniósł jednak z ziemi oderwaną dłoń i ciesząc się, że nikt go nie widzi, spróbował po raz drugi przyssać się do nowego dla siebie pokarmu, czekając na efekt.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
John dość pewnie kierował się w stronę budynku. Napędzała go zwykła ciekawość i po trosze złość. Wbrew pozorom był człowiekiem o dość prostej konstrukcji. Lubił jasne sytuacje i konkretne odpowiedzi. To co najbardziej drażniło go w tym wszystkim w czym uczestniczył zawsze było to, że każde zdarzenie miało drugie dno, każda osoba ukryte cele, nic nie było do końca proste i jasne tak jak lubił, wszystko zaś okazywało się podszyte jakimiś ukrytymi motywami i działaniami zza kurtyny. Widok własnego sobowtóra i cała afera z Lavois'em oraz Lucjuszem była kroplą, która przelała czarę goryczy. Postanowił więc wziąć sprawy w swoje ręce. Pójść tam, wywlec kogoś "za szmaty" i pogadać z nim po męsku. Jeśli w tym celu miał zastrzelić kilku ludzi, niech tak będzie, w końcu nie były to żadne świętoszki. Co jak co, ale ochroniarze Lavoise'a byli świadomi w czym uczestniczą i dla kogo pracują. Ba, nawet więcej, oni byli mu ślepo i fanatycznie posłuszni co dobrze pokazał atak kamikadze przeprowadzony przez dwóch Niemców na bar przemienionych.
John chciał rozegrać dalszą część tej partii po swojemu - karty na stół, zobaczy się kto wyjdzie z tego cało...
Kiedy pozbył się już problemu ochrony przy bramie zobaczył za sobą Lamera. Ten nagle go wyprzedził i samodzielnie wyeliminował ochroniarzy, którzy wybieli przez frontowe drzwi. John nie miał nawet okazji do strzału gdyż jego kompan wystrzelał ich jak kaczki. Ledwo przygotował strzelbę a tutaj nic... Później wybuch granatu i widok Lamera włażącego przez okno trochę zdziwił John'a. Nie znał chłopaka od tej strony i dość mocno zastanawiał się czy czasami nie siedzi w nim dusza wojownika. Z drugiej strony mogła to być po prostu adrenalina, która każdemu nadaje więcej animuszu. Ostatecznie uznał to za mało istotne w tym momencie. Spojrzał przez otwarte drzwi. Wielki hall świecił pustkami zachęcając do wejścia. Stanął przed marmurowymi schodami i chwilkę przyglądał się temu miejscu chcąc tam najzwyczajniej wejść i wystrzelać każdego kto się pojawi na linii ognia. Zwrócił jednak uwagę, że stracił z oczu Lamera, którego jakoś nie chciał zostawiać samego. Widać było, że potrafi sobie radzić z bronią lepiej niż się przyznawał, ale w tym domu był też Lucjusz a jego zwykła spluwą się nie załatwi. Koniec końców spojrzał raz na otwarte okno raz na otwarte drzwi, rozejrzał się dookoła i ruszył za kompanem. Podbiegając do miejsca gdzie wszedł Lamer sprawdził jeszcze stan magazynku, zawiesił strzelbę na plecach i sam podciągnął się szybko.
Lamera zastał przyssanego do oderwanej kończyny. Wyglądał prawie jakby obgryzał udko od kurczaka co było groteskowe i śmieszne zarazem. John nim coś powiedział rozejrzał się po kuchni. Gdy stwierdził, że wszystko wygląda "normalnie" (pomijając rozbryzgane wszędzie ciało i zniszczone wybuchem meble) odezwał się:
-Pamiętaj żeby z krwią uważać. I powiem szczerze, że lepiej smakuje z żywego człowieka.
Nie oglądając się już na nic podszedł do drzwi i uchylił je delikatnie. Lustrował to co znajdowało się za nimi po czym, gdy upewnił się, że nie ma tam nikogo śmiało otworzył je na całą szerokość. Za nimi rozciągała się duża jadalnia. Na stole leżało przyozdobione owocami ludzkie ciało. Krew spływała z trupa zalewając prawie cały biały obrus. Na przeciwległych końcach stołu stała rozłożona zastawa i butelki wina. W kieliszkach jakiś czerwony płyn, jedno z krzeseł było przewrócone. Ktoś zwiał stąd błyskawicznie zapewne zaalarmowany wystrzałami. John powoli przeszedł jadalnie i podszedł do kieliszka. Chwycił go delikatnie podnosząc na wysokość wzroku po czym skierował go pod światło. Chwilkę trzymał go tak aż w końcu powąchał zawartość. O dziwo było to rzeczywiście wino.
Z jadalni wychodziły tylko jedne drzwi (prócz tych od kuchni). Nie widząc sensu w ukrywaniu swojej i tak już dawno zauważonej obecności kopnął je. Drewno zgrzytnęło ukazując pusty korytarz, na który John wyszedł pewnie trzymając w rękach gotową do strzału strzelbę. Długi ciąg drzwi nie wróżył nic dobrego. Żeby kogokolwiek tutaj znaleźć tradycyjnym sposobem potrzebowali by pewnie godziny otwierania i penetrowania kolejnych pomieszczeń a to było za długo. John szukał odpowiedzi i chciał je otrzymać natychmiast. Wtem w głowie coś mu zaświtało. Zamknął oczy skupiając wszelkie myśli na jednym celu. Ponownie jego jaźń zmieniła się w czuły radar rejestrujący miliony informacji napływające z najrozmaitszych stron a razem z nimi nadeszła dość prosta odpowiedź. Ktoś znajdował się za drugimi drzwiami na lewo od niego. Chwycił mocniej broń i bezpardonowo otworzył kolejne drzwi. Na łóżku siedziała przestraszona kobieta rozebrana do naga i obsmarowana jakimś zapachowym "czymś" (John nigdy nie umiał określić nazw takich kosmetyków). Na szyi założoną miała jakąś skórzaną obrożę przymocowaną do łańcucha, który z kolei przytwierdzony był do ściany. Zapłakała mocniej, ciężko wciągając powietrze gdy nieznajomy pojawił się w pokoju. Skuliła się bardziej na łóżku z jedwabną pościelą jakby obawiając się, że ktoś naruszył jej złotą klatkę.
John wyszedł na korytarz. Zgasił papierosa na dywanie i oparł się o ścianę.
-Bezwartościowy trop. Jak przyjedzie policja to ją uwolnią. Lepiej nawet że teraz jest przywiązana to przynajmniej nikt jej przypadkowo nie zastrzeli - rzekł rozglądając się - Jakieś pomysły?
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
Podążał za Johnem z przygotowaną do strzału strzelbą, oglądając horror w jadalni. Zastanawiał się nad tym w jaki sposób miał niby uważać z krwią. Nie używać jej wcale? Za drugim razem nie poczuł, żeby wstrząsały nim dreszcze a żołądek podchodził do gardła ale wciąż mu to nie pasowało. Co więcej, nie czuł żadnych leczniczych efektów. Za drugim razem krew wciąż mu nie smakowała, znów uderzył go jej metaliczno-słone brzmienie. Kiedy John wyszedł, spróbował pójść jeszcze krok dalej i spróbował mały gryz kawałka dłoni. Smak surowego mięsa nie był mu obcy, jadał czasem tatara ale to było dużo gorsze. Przeżuł kilka razy, kręcąc szczęką i wypluł mięso zdegustowany - "Głupie, cholera" - pomyślał wychodząc z kuchni i zatrzymał się na chwilę w drzwiach, patrząc na scenę z ciałem na stole - "może ta przemiana powoduje, że jesteśmy głupi"
Kiedy tam dotarli, zajrzał do pokoju z nagą kobietą i zobaczył jak trzęsie się ze strachu. Jej oczy były wielkie i cały czas płakała, niezbyt głośno jednak. Lamerowi przemknęło przez głowę, że mogła być pod wpływem narkotyków i że może byłoby tak dla niej lepiej. W wewnętrznej stronie drzwi znalazł klucz i wyjął go a wychodząc, zamknął drzwi od korytarza, notując w pamięci, by wrócić tu później i wypuścić kobietę gdy będzie spokojniej.
Spojrzał na długi korytarz z kilkoma drzwiami po obu stronach i jedną wnęką na końcu, zakończoną schodami. Obserwując dziwną minę Johna, domyślał się, że tamten działa w znany tylko sobie sposób i nie przeszkadzał mu. Sam cofnął się parę kroków i wyjrzał do jadalni. Ciało, krzesła, zasłony i świeczniki, wszystko było tak samo. Wrócił więc na korytarz i pokazał dwoma palcami na schody, wskazując, że pójdzie do nich. Powolnymi i tłumionymi krokami podsunął się pod ciemną klatkę schodową z grubymi, marmurowymi balustradami i omiótł wylotem strzelby ściany wokół siebie; pusto. Spojrzał w górę i widział, że schody ginęły za zakrętem ale jeszcze wyżej dojrzał znowu balustradę dzielącą ich od korytarza na drugim piętrze. Długo wahał się zanim postawił krok na pierwszym stopniu a ledwie to zrobił, z góry dobiegł ich kilkukrotny dźwięk tłuczonego szkła i wywracania ciężkich przedmiotów, jakby ktoś robił nieudana przeprowadzkę.
Słyszał głosy; bieganie, przesuwanie czegoś ciężkiego, znowu tłuczone szkło, niezidentyfikowane dźwięki podobne do prucia materiału i coś podobnego do warczenia. Obrócił się zdezorientowany do towarzyszy, licząc, że ktoś z nich ma chociaż poglądowy pomysł na to co działo się u góry ale zanim zaczął mówić, zakręciło mu się w głowie. Zaczerpnął głęboko powietrze gotów do wbiegnięcia na górę oraz do uciekania, gdyby było trzeba i przez chwilę poczuł przejmujący strach i zimno. Mógłby zacząć płakać tak stojąc ale potrząsnął głową i rozejrzał się wokół a uczucie nie odeszło.
"Co się ze mną dzieje, po co tu jestem, chcę się uwolnić"nie mógł przestać myśleć, nie wiedząc czy nie mówi na głos i czując ściskające za gardło łzy. Nikt nim teraz nie kierował ale doświadczał innego rodzaju ingerencji i musiał się od niej uwolnić, kopnął z całej siły w ścianę i zaraz potem wyrżnął w nią lewą pięścią a ból zwrócił mu część jego świadomości. Wzbierała w nim złość, wściekłość i bezsilność, chęć ucieczki, prawie jakby był... uwięziony. Popatrzył przez korytarz na drzwi, gdzie została zamknięta kobieta i kiedy tylko zaczął o niej myśleć, wszystko się uspokoiło i znowu był sobą ale już innym sobą, gotowym działać. "Uspokój się, ktoś cię znajdzie" pomyślał i raz jeszcze rzucił okiem w górę
- Myślę... - szepnął, cały spocony - że ona ma na imię Rose. Ale jest zamknięta, nic się nie...- nie skończył zdania bo z góry dobiegły ich kolejny, głośne dźwięki i zaraz usłyszeli mocno stłumiony głos.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
-Dlaczego sam o tym nie pomyślałem - mrukną pod nosem kiedy Lamer zbliżył się do schodów.
W sumie był to najbardziej oczywisty sposób kontynuowania wędrówki po domu choć nie gwarantował natychmiastowego odnalezienie Lavoise'a lub Lucjusz. Koniec końców John stwierdził, że lepiej tak niż w ogóle. Przeszedł obok kompana, który znów wykonywał jakieś dziwne ruchy jakby walczył sam ze sobą czy kimś kto mąci mu w głowie. To niepokoiło John'a, ale nie za bardzo było coś co mógł z tym zrobić. Jakaś siła rozgrywała walkę z Lamerem i jego podświadomością a nie było w mocy Johna by się w to wtrącić. Zbył więc całą scenę milczeniem i przeszedł obok wchodząc wyżej na schody.
Broń trzymał gotową do strzału. Oko oglądało świat przez pryzmat celownika wypatrując pierwszego lepszego celu. Nagle po schodach zaczął ktoś biec. John wzmocnił uścisk, w którym trzymał strzelbę i skupił się na oddaniu szybkiego, precyzyjnego strzału. Już miał docisnąć spust, gdy zauważył, że z góry zbiega kolejna kobieta. Również naga i obsmarowana błyszczącym olejkiem. Wydawała się nie zwracać uwagi na uzbrojonych mężczyzn. W ślepym pędzie, ogarnięta strachem pobiegła na dół i oddaliła się błyskawicznie. Było w tym widoku coś niesamowicie komicznego, mimo całej tragedii jaka ją pewnie spotkała. John mimowolnie uśmiechną się lekko, ale zaraz chrząknął i pokazał Lamerowi ręką by szedł za nim. Nie chciał po prostu śmiać się z cudzej tragedii, lecz nie do końca był w stanie się powstrzymać.
Na górze zastał kolejny korytarz. Wydawał się tak samo pusty jak poprzedni. Klatka schodowa biegła dalej w górę, ale mokre ślady stóp wskazywały, że to stąd wybiegła naga kobieta. Prostym był wniosek, że pewnie uciekała przed kimś lub czymś, więc to ten korytarz zasługiwał na ich uwagę. Ledwo skierował lufę w stronę pustego ciągu drzwi z pierwszych po lewej wyskoczył jakiś facet. Niczym zwykły świr wymachiwał pistoletem i wrzeszczał coś o bólu. Widać jego własny atak z zaskoczenia był większym zaskoczeniem dla niego samego niż dla potencjalnych ofiar tej napaści. Mężczyzna obrócił się jakoś pokracznie i nim zdążył strzelić John wpakował mu grad śrutu w nogi. Cel padł na ziemię powalony siłą uderzenia. Warp Rider doskoczył do niego i wyrwał mu pistolet z ręki nim ten zdążył wystrzelić. Uklęknął trzymając strzelbę gotową do strzału w razie gdyby z innych drzwi wyskoczyła kolejna "niespodzianka". Złapał pojmanego za nogawkę i przyciągnął bliżej siebie. Lewa dłoń szybko powędrowała na szyję zdezorientowanego napastnika i mocno ją ścisnęła. John warknął jak dzikie zwierze i zbliżył twarz do twarzy mężczyzny. Białe jak śnieg kły wyłoniły się zza warg wieszcząc niezbyt pokojowe intencje ich właściciela.
-Ty ch*ju! Lavoise miał z wami umowę! A wy go tak... tak...
John od razu jakby odpuścił. Mamrotanie człowieka zbiło go z tropu. Wtem przypomniał sobie swego sobowtóra i historię z Lamerem.
-Słuchaj zasrańcu! Gdzie jest twój szef! Gadaj bo ci nogi z d*py powyrywam! Mam dość tych waszych podchodów! - uścisk dłoni znów się zwiększył, facet powoli robił się siny a łzy leciały mu z oczu strumieniem.
-Nie wiem! Przecież sam go dorwałeś! - wrzasnął - Na trzecim piętrze! Byłeś tam i rozmawiałeś z przemienionym, z Lucjuszem! Czego chcesz ode mnie!? Sam tu rozwaliłeś ochronę i zabiliście Lavoise'a. My się chcemy wydostać! Proszę!
John natychmiast puścił faceta i wyrżnął jego głową o podłogę. On zemdlał dając chwilę wytchnienia od swojego panicznego strachu.
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
- K***a... Wiesz co John, na filmach takie sytuacje kończą się tak, że stoi dwóch takich samych i ktoś musi strzelać do jednego. Kiedy już do tego dojdzie, krzyknij nagle "Naleśniki", ok?- wstawił niezbyt udany żart, oglądając leżącego mężczyznę. Z głowy pociekło mu trochę krwi i nie było pewne czy przeżył uderzenie ale skoro był przemienionym, nie powinno być wątpliwości. Lamer rozejrzał się po pomieszczeniu i zobaczył, że łóżko jest pokryte tym samym złotawym, kleistym i pachnącym słodko płynem. Miód, kisiel, coś pomiędzy - nie wiedział a nie chciał próbować smaku. Czuł tylko w tym pokoju dużo cierpienia. Czuł je dosłownie. Naciskało na jego skronie, pulsowało i krzyczało. Był opanowany bardziej niż do tej pory ale i tak nie mógł powstrzymać wściekłego sapania, jakie się z niego wydobywało gdy patrzył na pokój. Na ścianie wisiały długie łańcuchy, przewleczone przez zaczepiony nad łóżkiem hak. Złapał za koniec łańcucha i związał za plecami ręce mężczyzny, potem przeciągając metal za szyją mężczyzny, utrudniając mu możliwie ruch. Potem z pewnym trudem pociągnął go pod ścianę i przytroczył tam, by musiał siedzieć w jednej pozycji gdy się przebudzi. Miał zamiar potem przedstawić go Rose i tej drugiej. Nie znał jej imienia, nie dotarło do niego gdy przebiegała - choć na chwilę udzielił mu się jej strach i adrenalina. Poszukał w pokoju klucza i również zamknął za sobą drzwi, chowając do kieszeni obok poprzedniego klucza.
Wyjrzał na korytarz - cisza, nikt nie nadchodził, wyglądało, że naprawdę ktoś tu posprzątał. Poszedł parę kroków ciemnym korytarzem, szukając schodów. Na ścianie wisiały portrety zupełnie nieznajomych mu osób, głównie z XIX wieku ale i wcześniejszych. Minęli też trzy drewniane, ciemne drzwi z numerami od 11 do 13 - "Kto numeruje drzwi w domu?" - pomyślał ale teraz nie był na to czas. Szli cicho po bordowym dywanie, którym elegancko wyłożono hol aż zobaczyli na jego końcu skręcające w prawo schody. Nie było może tego widać z zewnątrz ale budynek musiał być wielki lub bardzo dobrze rozplanowany. Zanim jeszcze weszli na schody, usłyszeli trzask i w jednym momencie zgasły wszystkie światła. Rozejrzał się i teraz dopiero zauważył - nie było tu okien tylko sprytnie skonstruowane oświetlenie. Przełknął ślinę i zacisnął jeszcze mocniej ręce na kolbie strzelby, wiedząc, że w razie potrzeby może również pozbawić kogoś możliwości chodzenia tak jak John pozbawił tamtego w ostatnim pokoju.
- Chyba nie mamy na co czekać skoro nie żyje co? - zasugerował i poszedł schodami w górę. W połowie zatrzymał się i obejrzał - zdawało mu się, że ktoś szeptał do niego z jednego z numerowanych pokojów. Głos jednak się nie powtórzył więc szedł dalej, nic nie mówiąc, włączył tylko latarkę uczepioną pod lufą broni. Schody na trzecie piętro nie wychodziły na korytarz ale kończył się dużymi, dwuskrzydłowymi, białymi drzwiami ze złotymi obramowaniami. Zdawało się, że były zamknięte ale dopiero w świetle latarki dostrzegł z bliska, że cała okolica zamka była zniszczona - uderzeniem lub strzałem. W efekcie pchnięte drzwi, uchyliły się bez trudności, otwierając przed nimi salę na tyle dużą, że ledwo widzieli ściany z miejsca gdzie stali.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
Mrok jaki ich ogarnął nie niepokoił Johna. Brak oświetlenia był mu nawet na rękę bo bardzo jasne lub jaskrawe światła potrafiły go wręcz oślepić. Teraz czuł się bardziej "swojsko". Gdy przemierzali kolejne metry jedynie latarka Lamera przecinała gęstą ciemność krojąc ją jak nóż. Smuga białego światła padała to na schody to na to co leżało przed nimi dając chwilowo lepszą widoczność dla tych, którzy nie lubili ciemności.
Gdy powoli dotarli pod drzwi dosięgnął go znajomy zapach. Coś co pachniało jak stara krew... Lucjusz. To od razu przyszło mu do głowy. Jakoś nie mógł oprzeć się wrażeniu, że za drzwiami spotkają właśnie jego. Po ich otwarciu, kiedy ukazała się im ogarnięta ciemnością sala był już pewny. Opuścił shotguna wiedząc, że teraz na nic się zda. Odetchnął głęboko i rozejrzał się po pomieszczeniu. Z początku nie zauważył niczego wzbudzającego obawy. Była to przepastna sala, zupełnie pusta i pozbawiona okien. Rozkładała się na planie dwóch prostokątów stykających się w miejscu gdzie były drzwi. Słowem - nic nadzwyczajnego.
Jeszcze raz wziął głębszy oddech. Tym razem zapach starej krwi był znowu wyraźny, lecz towarzyszył mu również inny, bardziej "syntetyczny", nienaturalny. Obejrzał się w lewo. Tuż przy swym ramieniu odnalazł Lucjusza:

14116qd.jpg

Widok jednego z najstarszych dzieci Marcus'a nie należał do najprzyjemniejszych. Nie ze względu na jego aparycję, ale na to co za pewne miało nastąpić. Lucjusz już wykorzystał jakieś sztuczki telepatyczne i zmaterializował krzesło, na którym siedział oraz zapaloną świeczkę, która momentalnie rozpromieniała odganiając mrok. John nie lubił takiego pseudowampirycznego image. Twory Marcusa czasami bawiły się z takim wizerunkiem wykorzystując rozpowszechnione mity na temat nieumarłych krwiopijców. Lucjusz był właśnie jednym z takich rzekomo gotyckich showmenów. To w sposób najbardziej wyraźny odpychało Johna od niego.
-Witam - rzymski akcent był nie do podrobienia, dzisiaj już nikt nie mógłby tak mówić
-Witam, to może do rzeczy. Co się stało z Lavoisem? Czego tu chcesz i co kto to jest Alma?
-Hoho... - Lucjusz finezyjnie obrócił ręką i powoli wstał z krzesła, które natychmiast zniknęło - Dużo informacji. Za dużo bym rzekł. Gdybyś nie przestał inwigilować naszej społeczności wiedziałbyś co się tutaj dzieje a tak? No cóż.
-Kim jest Alma? I co tutaj tak śmierdzi? To ten sobowtór? Chowasz go gdzieś?
John nie miał ochoty na podchody. Walił prosto z mostu oczekując zwięzłych odpowiedzi. Jakoś nie do końca liczył na aż tak fortunny obrót spraw, że otrzyma owe zwięzłe odpowiedzi, ale nie chciało mu się owijać w bawełnę. Wdawanie się w gierki z Lucjuszem było zwykłą stratą czasu i energii.
-Alma kto to?
-Kto to? Kto to? Kto to!? Może to złe pytanie? Co?
Warp Rider zirytował się nie na żarty. Jego cierpliwość skończyła się już jakiś czas temu a dodatkowo czuł, że stary przemieniony pogrywa z nim w jakieś podchody starając się ugrać coś dla siebie czy swoich planów. John przystąpił nagle do Lucjusza. Ten cofnął się o krok i ukazał kły zwiastując gotowość do walki, John jednak uspokoił się. Puścił zaciśniętą pięść i przystawił mu palec do twarzy:
-Zrobimy tak. Zostawię Ciebie i twoje interesy tutaj jeśli powiesz mi kim jest Alma, co tutaj zaszło i kim są te sobowtóry. Jeśli nie - znów zacisnął pięść trzymając ją przed twarzą przemienionego - jeśli nie... to obiecuję, że rozmontuje Ciebie, twoich sługusów i stracisz wszelkie wpływy. To że jesteś stary nie znaczy, że jesteś silniejszy ode mnie i dobrze wiesz, że jak powiedziałem tak zrobię.
Lucjusz z początku zrzucił maskę niezmąconego spokoju. Jego oczy napełniła agresja, której nie da się przelać na słowa. Widać w nich było nieprzebraną wściekłość w jej czystej, zwierzęcej formie. John nadepnął mu na odcisk, uraził jego honor, czy Bóg wie raczy wiedzieć co zrobił, ale to poniekąd podziałało. Lucjusz eksplodował złością gdzieś w zakamarkach swej plugawej duszy. Na szczęście nie był idiotą. Wiedział co nieco o Johnie i zdawał sobie sprawę z tego, że John nie żartuje. Nawet jeśli miałby spędzić lata na ściganiu Lucjusza i jego popleczników zrobiłby to. Po chwili na twarz przemienionego wróciła maska romantycznego wampira z fantastycznych powieści.
-John. Gotów rzucić się na armię by rozładować złość. A zawsze pozowałeś na takiego spokojnego, ułożonego. Nawet krwi nie pijesz za dużo. Taki święty - Lucjusz złożył ręce jak do modlitwy i uniósł oczy ku górze w jakimś bluźnierczym geście - No no...
Warp Rider nie reagował. Widział już u niego takie zachowanie. Teraz Lucjusz rozładowywał swoje napięcie, przełykał to że musi ustąpić.
-Gadaj - rzekł drapieżnym głosem
-Co gdybym Ci powiedział, że Almy nie ma?
-Do rzeczy, cholera jasna!
-Eh... Peter ten twój pilot czy jak to się zwie. Ten pies - skierował wzrok na czworonoga po czym usiadł na ponownie zmaterializowanym krześle - Marcus zrobił sobie kogoś... to znaczy coś takiego. Nie wiem jak. Nie pytaj. Chwalił się nią jakiś czas temu. To jakiś elektroniczny byt z tego co rozumiem. Nie znam się.
-To jeszcze nie wyjaśnia wszystkiego. Czego ona chce od chłopaka? -
stanowczy ton głosu Johna żądał dalszych odpowiedzi.
-Chce się wydostać. Nie bądź naiwny, żaden rozumny byt nie chce być niewolnikiem a wiesz jak Marcus on lubi mieć niewolników, swoje żywe zabawki. Nie wróżę nic dobrego z jej istnienia, ani dla Ciebie ani dla tego chłopaka.

-Sobowtóry?
-A to moja sprawka - Lucjusz uśmiechnął się zadowolony z siebie - To zwykli przemienieni, ale trochę inni. Dzięki telepatii i nowoczesnym technologiom mogę z nich zrobić kogo chcę. Widziałem was w moich snach. Ciebie i tego tutaj, psa też. Pomyślałem, że skoro tutaj zmierzacie to dwóch takich co wyglądają jak wy zrobi trochę zamieszania. Szczególnie, że wiedziałem, że tam gdzie ty tam rozróba. Nic więcej. Ja chcę tylko to miasto. Lavoise mi pomagał, ale już skończył więc dałem go mojemu podopiecznemu. Jest tam na balkonie, to co z niego zostało. Silver go właśnie je.
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
Lamer nie mieszał się do rozmowy Johna z Lucjuszem, nie chciał niczego zepsuć ani wpaść w jakąś gierkę tych dwóch. Gierkę, której nie dość, że nie zrozumiałby to jeszcze pewnie także przysłużył się nie tym co potrzeba. Niech ten kto się na tym zna zajmie się sprawą. A Lamer widział, że Lucjusz nieznacznie skrzywił się i przymrużył oczy gdy John użył agresywnego tonu; widać ich historia miała niejeden ciekawy i być może niemiły zwrot akcji. Kiedy oni rozmawiali, słuchając, okrążał stół i oglądał ściany, sufit, podłogę, sam nie wiedząc czego szuka. Nie zbliżał się jednak do balkonu, nie chcąc wchodzić tam bez jakiegokolwiek wsparcia. Mógł spodziewać się różnych rzeczy: hybrydy zwierząt, zniekształconego tworu czy innej mary a nie miał ochoty na takie spotkanie znienacka.
Udzielona przez Lucjusza odpowiedź na temat sobowtórów zdziwiła go: nie spodziewał się, że przemienieni jeszcze dodają sobie nowe zdolności przez technologię. Ale widząc tego tutaj dziwaka, powtarzał sobie, że to nie są wampiry jakie znał z filmów - a mimo to nie mógł przestać myśleć właśnie w ten sposób.
"Alma to elektroniczny byt?" - myślał, nie dając wiary takiemu wytłumaczeniu. Była zbyt realna i obecna, czuł jej obecność i jej słowa, najwidoczniej Lucjusz też nie miał wszystkich informacji... On wiedział, że ona jest, że czeka, że szuka... tylko on ją rozumiał! Nie było o czym z nimi gadać, jeśli nie chcieli tego pojąć nie powinien odkrywać, że coś wie...
"Zanim się zjawię będziesz widział tylko cienie i słyszał szepty" - usłyszał w swojej głowie bez zdziwienia, zaprosił ją przecież by się odezwała i pomogła mu przystosować się do wszystkiego co tu miało miejsce. Pokiwał głową z uśmiechem, łapiąc w lot sens jej słów. Musiał na nią jeszcze trochę poczekać. Już niedługo będzie gotowa działać. Uśmiechał się więc, przekładając z ręki do ręki broń. Usiadł na krześle w oddaleniu od rozmawiających, pozwalając by otoczył go półmrok i czekał aż skończą.
- Widzisz, da się ciebie zbudować - rzucił do psa i mrugnął, rozbawiony i zaśmiał się nie swoim śmiechem. Czekał na dogodny moment żeby nie przerywać rozmowy i pozwolić Johnowi wyciągnąć informacje a wtedy się wtrącił:
- Kobiety u dołu tego padołu - "kiedy zacząłem mówić w taki sposób", pomyślał - jak długo tu są? Wielu tak złamaliście życie?- myślał początkowo, że to jego słowa bo pamiętał jakie uczucia przepełniały go gdy mijał cele kobiet ale stopniowo uświadamiał sobie, że to nie on. To ona. Teraz też czuł powracające emocje, gniew, rozpacz i bezsilność, jakby wyłapywał je pulsujące od oddalonych niewolnic tego domu. Dlatego mógł tylko słuchać gdy zwracał się do Lucjusza:
- Zasługujecie na nieistnienie. Ty, tamten, wszyscy. Poczekajcie, to was przerośnie- mówiąc to jeszcze, wstał ze swojego krzesła i powolnym, spokojnym krokiem poszedł w kierunku balkonu. Otworzył drzwi i najpierw zobaczył plamę krwi rozlaną po podłodze z wlepionymi w nią kawałkami ciała, różnej wielkości i ułożenia. Potem dopiero dostrzegł to coś. Duża, wysokości człowieka szkarada stała na czterech nogach nad resztkami ofiary. Z potężnego srebrzącego się korpusu bawoła wyrastały koślawe i powykrzywiane kończyny niczym żart pijanego inżyniera. Całość przypominała najedzonego komara nie mogącego oderwać się od swojej ofiary. Komary nie miały co prawda wydłużonego jak u aligatora pyska najeżonego zębami a stojący przed Lamerem stwór takowy posiadał. Miało to sens, musiał przyznać, taka pokraka jako maskotka pokracznej postaci przemienionego. Silver pożerał nie przerywając sobie nawet, żeby spojrzeć na otwarte drzwi, długim pazurem zdrapując z ziemi kawałek Lavoise.
- Silver, tak? - zapytał potulnym głosem Lamer, zbliżając się do zwierza jakby chciał go pogłaskać i obrócił się do Lucjusza, obserwującego bez słowa. Potem obserwował przerażony jak jego noga wystrzeliwuje do przodu, całą siłą kopiąc Silvera w korpus, odrzucając go mocno do barierki. Stwór parsknął jak koń i zagulgotał z głębi trzewi, obracając głowę. Nie miał jednak czasu na akcję bo kierowany Lamer działał dalej. Odepchnął się od ściany i raz jeszcze kopnął bok potwora, tak, że ten stracił w swych chudych nogach równowagę, przewracając barierkę i prawie lecąc na ziemię. Kłapnął zębami i wyciągnął szyję ku Lamerowi w drapieżczym ataku ale ten bezceremonialnie przystawił mu do czaszki broń i czterokrotnie wypalił a ciało Silvera drgnęło. Nie wiedział czy może go w ten sposób uszkodzić lub zabić ale nie mógł tak naprawdę wpłynąć po raz kolejny na to, co robił. Gdy zbliżył się do Silvera poczuł strach jego ostatnich ofiar, widział ostatnie sekundy ich walki, czuł narastającą chęć by zniszczyć ten twór. Naturalną konsekwencją było, że zrobił co zrobił i obserwował spadające ciężko ciało Silvera, posyłając za nim kolejne trzy kule, nie celując nawet, po prostu działając. Gdy tylko potwór zniknął z balkonu, nachylił się po krew na ziemi, umoczył w niej dwa palce i podniósł do nosa. Powąchał, chociaż wiedział, że był to Lavoise. Miał posmakować ale gdy tylko zbliżył palec do języka, wstrząsnęło nim i rzuciło ścianę, tak, że prawie sam spadł przez wyłamaną barierkę. "Ty tego nie będziesz robił!" - usłyszał gdy jednocześnie jakaś wielka siła ścisnęła go za gardło aż wycharczał: "Masz rację" i osunął się na kolana. Wiedział, że na niego patrzą a może nawet go zaatakują ale musiał najpierw odetchnąć, odzyskać wzrok i władzę. Ona znowu poszła.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
Gdy Lamer wyszedł na balkon rozmowa się urwała. Lucjusz jakby nasłuchiwał tego co się tam działo nie zwracając większej uwagi na Johna. Ten zaś nie spuszczał przemienionego z oczu. Zbytnio obawiał się jego nieprzewidywalnych reakcji. To była kolejna rzecz, której nienawidził w tej istocie. Lucjusz miał wiele masek a jego pokręcona i zwyrodniała psychika była nieprzewidywalna na dłuższą metę.
Nagły harmider i huk wystrzałów jakby obudziły ich obu. Przemieniony spojrzał natychmiast w stronę, z której doszły ich te dźwięki a John, mimo że lekko zaskoczony, nadal wlepiał wzrok w ruchy Lucjusza. Nie chciał z nim walczyć mimo wszystko. Jego śmierć tu i teraz do niczego by się nie przyczyniła a groteskowa postać mogła okazać się jeszcze przydatną. Dlatego złapał go za ramię i przysunął do siebie. Pierwsze co spostrzegł gdy ich twarze zbliżyły się była znowu ta sama wściekłość. Nie podobało mu się to, że ktoś nim rozporządza i nie podobało mu się zachowanie Johna. Wiedział, że w jego obecności jest ograniczony i dlatego nienawidziły go tak jak nienawidził Marcusa. Jedyne dwie istoty jakie mogły mu realnie i bezpośrednio zagrozić na tym świecie zawsze były dla niego jak cierń w oku. Nic nie mógł zrobić by się ich pozbyć a ich obecność już sama w sobie irytowała go niesamowicie. Teraz kiedy poczuł, że John chce czegoś od niego mógł jedynie uciec się do wybiegów i machlojek.
-Jesteś pewien, że Alma to sztuczna inteligencja?
-Tak mówił Marcus - wycedził przez zęby - Nie jestem jego spowiednikiem, ale nie wydaje mi się żeby miał powód by kłamać.
-Twoja obecność tutaj jest oczywiście zupełnie przypadkowa? - John przysunął go bliżej mocniej ściskają dłoń na ramieniu przemienionego - Zupełnie...?
-Całkowicie. Interesuje mnie to miasto. Zyski, przemienieni, których mogę objąć moim protektoratem. Nie mam nikogo w tym mieście, mimo że mieszkam tu tak długo gdzie indziej inwestowałem we własne wpływy.
-Trochę to nielogiczne nie uważasz?
-Logika jest dla słabych i głupców. Silni robią co chcą i sami tworzą sobie logikę!
- Lucjusz wyszarpał się z uścisku i odszedł kilka kroków zrzucają jednocześnie maskę agresji - Przeceniasz moją rolę. Marcusa nienawidzę tak samo jak ciebie.
Ostatnie słowa przekonały Johna. Nawet Lucjusz raz na jakiś czas bywał szczery, szczególnie wtedy gdy był wściekły. Teraz było już wiadomo, że nie uczestniczy on w gierkach Marcusa i że to co mówił mówił szczerze.
-Odejdź po prostu.
Przemieniony warknął coś niezrozumiałego pod nosem i opuścił pomieszczenie udając się w sobie znanym kierunku. Dalsze jego losu już nie obchodziły Johna, nie były po prostu istotne.
Gdzieś w oddali dało się słyszeć wycie syren. Policja była już w drodze zaalarmowana zapewne przez sąsiadów, którym dane było słyszeć wystrzały. Nie było sensu czekać tutaj dłużej i wdawać się w konfrontację ze zwykłymi ludźmi. John podszedł do Lamera i poklepał go po ramieniu.
-Nie wiem do końca... Wydaje mi się, że Lucjusz nie kłamał. Może Marcus go okłamał, może nie... Ale przyszło mi do głowy, że skoro i tak kontaktujesz się z tą Almą to może byś się po prostu spytał kim jest i czego chce? Co?
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
- Tak jakby mi to nie przeszło przez myśl i jakbym nie próbował... - odpowiedział Lamer rozdrażniony trochę takimi pytaniami o Almę, jakby była kimś nieobecnym, jakby można było o niej w ogóle mówić. Widział jednak, że inni nie rozumieją, trzeba było im przebaczyć ich ignorancję, po prostu nie znali Almy tak jak on ją znał. I teraz, kiedy ją znał, nie było już dla niego ważne gdzie jest, kim jest i czego chce. Czasem miewał wątpliwości, że chciał ją oderwać od siebie i wyrzucić ale większość czasu czuł się dobrze wiedząc, że ona widzi i słyszy to co on, gotowa się odezwać w potrzebnym momencie.
- Dobra, zapytam jej - wydął wargi i dopowiedział cicho - tak jakby to coś miało dać...
Wyjrzał przez barierkę ale nie zobaczył niestety u dołu Silvera a dźwięk syren narastał i wiedział, że czas się zbierać. Przebiegł dużą salę kierując się drogą, którą przyszli, z nieprzyjemnym rozczarowaniem notując obecność w sali i na korytarzu kamer. Cała willa była już cicha i najwidoczniej pusta, wszyscy ludzie Lavoise leżeli martwi lub wykorzystali szansę na ucieczkę. Lamer wiedział jeszcze i czuł, że musi wypuścić uwięzione kobiety, pokierować je. Im bliżej był, tym mocniej czuł strach i adrenalinę, udzielające mu się od przetrzymywanych tu niewolnic. Zachowanym kluczem otworzył drzwi i potrząsnął leżącą odrętwiale na ziemi kobietą.
- Uciekaj, teraz - postawił ją na nogi - Nie pokazuj się policji - czuł, że policja dla kobiet, tak samo jak dla Johna i niego oznacza problemy. Nie trzeba było geniusza, żeby przewidzieć, że policja mogła być kontrolowana przez kogoś ukrytego w cieniu, siatka wpływów przemienionych sięgała w różne miejsca, których się mogli nie spodziewać.
Jak najszybciej wybiegł potem na dwór przez główne drzwi, tracąc na chwilę orientację, z której strony był samochód. Zaczął kropić deszcz i zimne krople spływały przyjemnie po twarzy; Lamer rozłożył ręce jakby łapiąc jak największą ilość wody.
- Lubię deszcz - powiedziała Alma
- Musisz zawsze mówić takie bzdury? - zaczął obcesowo Lamer ale zaraz się podporządkował - Ja też lubię...- myślał chwilę czy spytać jej teraz ale bez różnicy było kiedy więc wypalił:
- Czego ode mnie chcesz?
- Niczego, to trochę przypadek... Ale skoro już trafiło na ciebie to musi tak być. Chcę żebyś żył i robił wszystko to co robisz, ja tylko obserwuję i czekam.- znowu zaczynała owijać w bawełnę i unikać odpowiedzi i chociaż powinno to denerwować Lamera, nie potępiał jej, czuł, że mówi ona tak jak potrafi.
- Jesteś wirtualna? - nawiązał do ostatnich informacji pozyskanych od Lucjusza.
- Ty mi to powiedz - zdało mu się, że słyszy nutę śmiechu w jej głosie. A może wpływała na jego humor by to on się uśmiechał - Jestem tak prawdziwa jak tylko mogę być. Przecież mnie widziałeś. Za jakiś czas postaram się żeby zobaczyli mnie i inni ale nie mogę sobie na to pozwolić jeszcze teraz. Nie pytaj mnie już, pogódź się.
Nie było to próżne życzenie bo odczuł szybko, że nawet jeśli w głowie powstawały mu pytania to nie może ich sformułować ani wypowiedzieć, skierować do niej. Odcięła kontakt, znowu musiał czekać aż zechce wrócić. Stwierdził już przedtem, że pogrywa sobie z nim ale w tej chwili olśniło go. Poczekał aż John dołączy i pójdą do samochodu i podzielił się odkryciem:
- Myślałem, że ona milczy żebym za dużo się nie dowiedział ale... wiesz, zdaje mi się, że ona nie ma energii na rozmowę czy wpływanie na mnie przez dłuższy czas. Nie wiem jakiej energii i skąd ale to by miało sens. Tak jakby obserwowała i włączała się wtedy kiedy to naprawdę potrzebne jej zdaniem, dla oszczędności. Hm...- myślał teraz na głos, rozwijając swoją teorię - w takim razie może ja jej tą energię zapewniam? Albo, w jakiś sposób, zbieram? Słyszałeś o czymś takim?
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
John spojrzał za wybiegającym Lamerem. Chciał jeszcze coś powiedzieć, podniósł rękę, otwarł usta, lecz żaden dźwięk się z nich nie wydobył. Chłopak zniknął już na schodach a syreny były co raz to bliżej. Spojrzał na swego kompana, Petera i podszedł do niego podnosząc go na rękach. Po tym podszedł do balustrady i zeskoczył. Niemiły dla ucha huk rozległ się w ogrodzie gdy wylądował zwinnie na dwóch nogach. Prócz dźwięku i niewielkiego wgniecenia nic nie zdradzało, że ktoś pokusił się o skok z kilku pięter. Jeszcze raz rozejrzał się dookoła i postawił psa na ziemi.
Nie mógł się powstrzymać więc sięgnął po kolejnego Marlboro. Kiedy odpalił zapalniczkę zauważył, że zaczął wiać lekki wiatr, typowy kompan ciepłego, letniego deszczu. Rzeczywiście zaraz poczuł pierwsze krople spadające na głowę. Peter otrzepał się od razu czując wilgoć na swych włosach. John spojrzał w górę trzymając papieros w ustach prawie jakby mierzył z niego w stronę chmur. Szybko chwycił go w dwa palce i pozwolił dymowi wylecieć. Wiaterek rozlał siwe kłęby w powietrzu malując nimi abstrakcyjne, nic nie znaczące wzory. Słońce schowało się za lekko szarymi chmurami przeczuwając większą awanturę. Z południa ciągnęły już groźniej wyglądające, granatowe chmury, które były zwiastunami solidnej, burzowej ulewy a nie tylko nic nie znaczącego deszczyku.
-Chodźmy za nim się rozpada - rzekł do psa i pewnym krokiem ruszył w stronę auta.
Dom Lavoisa był już mogiłą jego właściciela. Silver i Lucjusz zadbali o to by ich poplecznik nie dożył czasów kiedy stanie się przemienionym. W zamian przemienili go w kupę rozszarpanego i przeżutego mięsa. Taki los spotykał zdrajców. Nikt im nie ufał. Wystarczy raz zdradzić...
W samochodzie włączył radio i odpalił silnik. Powoli wyjechał na mokrą drogę, włączył światła i skierował się w stronę lasu za miastem, w kierunku przeciwnym do tego, z którego słyszał syreny. Te na całe szczęście były jeszcze daleko, więc zdążyli zniknąć za kilkoma zakrętami nim pod domem Lavoisa pojawił się pierwszy patrol.

qpncy1.jpg

Droga była malownicza i z tego co John wyczytał ze znaku drogowego prowadziła do małego miasteczka o nazwie East Hill. Cel dobry jak każdy inny. W sumie nie miał pomysły gdzie mogliby się udać. Badawczo spojrzał jedynie na Petera zajmującego tylną kanapę. Ten nic nie mówił, więc John uznał, że East Hill może być miejscem dobrym na transport na Kadavera jak każde inne w tej okolicy. Mając ten problem z głowy zatopił się w jeździe. Delektował się szybkością i każdym pokonywanym zakrętem. Przyglądał się malowniczemu krajobrazowi wygodnie siedząc w fotelu kierowcy. Uwielbiał prowadzić. Trochę przypominało mu to loty statkami choć oczywiście ciężko było jedno do drugiego porównać. Było to jakby namiastką tego co robił niegdyś. Z zamyślenia wyrwał go dopiero Lamer i jego pytanie:
- Myślałem, że ona milczy żebym za dużo się nie dowiedział ale... wiesz, zdaje mi się, że ona nie ma energii na rozmowę czy wpływanie na mnie przez dłuższy czas. Nie wiem jakiej energii i skąd ale to by miało sens. Tak jakby obserwowała i włączała się wtedy kiedy to naprawdę potrzebne jej zdaniem, dla oszczędności. Hm... W takim razie może ja jej tą energię zapewniam? Albo, w jakiś sposób, zbieram? Słyszałeś o czymś takim?

-Nie mam pojęcia, ale jakoś nie ufam w to wszystko. Jeśli Lucjusz mówił prawdę a wątpię by miał cel w kłamaniu to lepiej uważaj na nią. Na Kadaverze nie powinna być w stanie się z Tobą porozumiewać, ale kiedy wrócisz... Nie wiem. Miałem nadzieję, że Lucjusz rzuci trochę światła na to wszystko - odetchnął zbierając się do dalszej wypowiedzi - Może wrócę tu z tobą. Sam nie wiem. Obawiam się, że Alma może nie mieć czystych zamiarów. Jeśli ktoś nie mówi wprost czego chce zwykle ma ukryte cele a sam wiesz czym to śmierdzi. Nie wiem też jaka ona jest, nie znam jej po prostu, ale... w bajki też nie wierzę. Po prostu bądź ostrożny.
John przerwał sam nie wiedząc co ma powiedzieć. Almie nie ufał. Było w tej postaci coś co go zawsze irytowało - brak konkretów. Każdy kto nie jest konkretny kłamie lub knuje a to zresztą na jedno wychodzi. Możliwe, że Marcus okłamał Lucjusza co do natury Almy aby wprowadzić go w błąd, możliwe (aczkolwiek mało prawdopodobne), że Lucjusz jednak łgał. Zbyt dużo pytań było w tej układance aby John mógł spokojnie patrzeć na ingerencje owej Almy.
-Wątpię aby Marcus stworzył byt podobny do mnie w pierwotnej formie -
głos Petera przeszył ich głowy - Nie ma wiedzy na ten temat a obecna technologia nie pozwala na kształtowanie sztucznej inteligencji.
Jego wypowiedź John zostawił bez komentarza wierząc po prostu na słowo. Nawet gdyby miał coś do powiedzenia i tak jakoś nie czuł ochoty na dłuższe pogawędki. Skupił się na jeździe.
Było już późno (koło 17:00) gdy w końcu na końcu lasu pojawiła się tabliczka "Welcome to East Hill. Home of the nices people!" Jakieś idiotyczne logo w postaci uśmiechniętego bobra zdobiło zielonkawy szyld z wymalowanymi stylizowaną czcionką słowami. Samo miasteczko było niewielkie, najwyżej kilkutysięczne. Zaraz po przekroczeniu "rogatek" znaleźli się na Main Street, która ciągnęła się jeszcze spory kawałek przed nimi. Ulice były wyludnione, burza która przeszła niedawno wygoniła ludzi. Samochody mijali sporadycznie.
-Ile czasu? Gdzie?
-Tutaj możemy o 4 rano jutro. Na północnym skraju miasteczka jest taka polanka... -
Peter urwał nagle, John obejrzał się aż przez ramię i zauważył, że pies wpatruje się w przednią szybę. Warp Rider odwrócił się nagle by zobaczyć, że na kilka metrów przed autem stoi dziewczynka. Zahamował mocno, lecz jej już nie było.
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
- East Hill, West Hill, wszystko jedno... - mruczał pod nosem Lamer, gdy wjeżdżali do miasta. Milczał w drodze; sprawdził, zabezpieczył i schował swoją broń, niezadowolony, że podważali słowa Almy. Ona przecież by nie oszukała, nie jego, przecież była w nim, była nim... Nie wiedział jak szybko jechali ale okolica sennego miasta przesuwała się szybko za szybą, szybko wypychając z jego pamięci obrazy z posiadłości Lavoise. Mimo to wracał do nich, by wszystko zapamiętać i sobie ułożyć, tak jak miał to we zwyczaju. Przypomniał sobie ciemne obryzgane krwią korytarze i stojącego na balkonie stwora, chwilę zanim zepchnął go na dół. "Piesek" miał w sobie coś z wyglądu Marlaka i jego żony, Lamer zastanawiał się, czy nie był kiedyś człowiekiem jak i oni tylko zdegenerowanym do granic możliwości. Z drugiej strony, może był psem, którego spotkało coś takiego... I wreszcie nagie kobiety we wnętrzu domu, uwięzione i wystraszone. Ich sam wygląd, bynajmniej nie pociągający biorąc pod uwagę sytuację, nie poruszył go aż tak jak to co czuł. Ilekroć zbliżał się do pomieszczeń z nimi, czuł strach i adrenalinę, jakby przelewały na niego swój własny nastrój.
Potrząsnął głową by wrócić do rzeczywistości; jak na popołudniową porę miasto było zbyt ciche, wymarłe. Już nawet nie zdziwiła go myśl, że może i tutaj zdarzyło się coś dziwnego i nieprzyjemnego - zastanawiał się tylko co. Patrzył na migające jeszcze nieliczne neony przy budynkach i świecące się tu i ówdzie światła w pomieszczeniach. Kałuże rozbryzgiwały się pod kołami samochodu a spływające krople zniekształcały widok w szybach i bocznym lusterku. Patrzył na nie i obraz powoli zaczął się rozmazywać, jak wtedy kiedy zapada się w sen choć bardzo chce się utrzymać otwarte oczy. Widział coraz dłuższe białe smugi przerywane ciemniejszymi punktami. Poczuł coś nagle i tak jak wszyscy obrócił głowę. Alma, któż by inny, stała im na drodze. Uniosła dłoń w górę i stała tak, gdy John gwałtownie nacisnął hamulec. Obracał wciąż głowę ale nie było jej już nigdzie a wraz z nią zniknęły rozmazane kolory. Oddychali gwałtownie w nerwach po prawie-wypadku i kiedy było to możliwe, John uchylił drzwi by obejrzeć miejsce gdzie stała, licząc, że zostawiła jakiś ślad. Nic takiego, w końcu nawet nie wiedział, gdzie powinien patrzeć. Miał już wsiąść znów do auta i zatrzasnąć drzwi, kiedy z centrum miasteczka dobiegł ich najpierw cichy, narastający głos. Najpierw rozwyła się syrena na ratuszu czy jakikolwiek budynek miejski mieli w tej dziurze, potem kilka ulic dalej na wiszącym pod latarnią głośniku, wreszcie obok nich na dachu szarego, kilkupiętrowego budynku. Głos syren kilkanaście sekund narastał i wznosił się by potem przez kilkanaście sekund zanikać, typowy alarm w razie katastrofy żywiołowej czy nalotu. Popatrzył na Johna i na ulice - wciąż było pusto, alarm nikogo nie wywabił. Zobaczył za to, że dwie ulice od nich w kilku budynkach zgasły światła wydobywające się ze środka, dwa na parterze i jedno na piętrze. Mimo to latarnie świeciły tak samo, nie gasły też inne budynki.
- To będzie naiwne ale może znajdźmy jakiś hotel i jeśli jest pusty, zajmijmy go do rana. A jeśli ktoś jest, to chyba tym lepiej, nie? - zobaczył, że John patrzy za siebie i przypomniał co ich przed chwilą spotkało.
- Tak, nie musisz pytać, to ona. Nic nie mówiła, teraz też nic nie mówi. Uniosła tylko dłoń w górę, jak w jakimś sztywnym powitaniu. Hm, albo jako "stop"...
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
-Cokolwiek - mruknął pod nosem i wszedł do auta - Cholera... miałem nadzieję, że to zwykłe miasteczko... Nie ma co przesadzać, przemienionych nie ma znowu aż tylu żebyśmy się o nich potykali... Na Litość Boską...
Wrzucił bieg i spuścił ręczny powoli ruszając. Teraz dopiero dotarło do niego, że nawet jak na małą mieścinkę East Hill było wyjątkowo spokojne. Nie mówiąc już o tych dziwacznych syrenach, które co najwyżej ostrzegać mogły mieszkańców przed przybyciem pary nieznajomych w towarzystwie specyficznego psa.
-Nie wydaje ci się, że ten dźwięk jakby sygnalizował nasz przyjazd? - John miękko skręcił na parking tuż przy budynku z szyldem "Hotel", zgasił silnik i rozejrzał się dookoła - Czy mi się już na głowę rzuca?
Jego pytanie nie było w sumie podszyte jakąś paranoiczną obawą, ale zwykłą ciekawością. Do przemienionych był przyzwyczajony i to właśnie dzięki temu wiedział, że mało prawdopodobnym jest "wpadanie" na nich za każdym zakrętem.
Na razie odrzucił czarne myśli licząc po cichu na to, że East Hill to po prostu dziwne miasteczko a syreny są zwykłym przypadkiem. Nawet jeśli nie miało się to okazać prawdą wolał choć na chwilę skupić się na prostszych sprawach, więc udał się wprost do recepcji.
Hotel był drewnianą, czteropiętrową konstrukcją utrzymaną w starej, amerykańskiej stylistyce. Na swój sposób przypominał kiczowatą wersję hoteli z dzikiego zachodu. Miało to jakiś swój urok, ale nie dało się o budynku powiedzieć wiele więcej dobrego. Wnętrze było równie kiczowate co elewacja. Wszędzie bordowe lub czerwone kolory, elektryczne lampy stylizowane na świeczniki albo naftowe lampy, pełno drewna i tandetnej boazerii. Istny koszmar dla architekta wnętrz. Całe szczęście, że obsługa okazała się w miarę przyzwoita. Gdy tylko John przekroczył próg zza lady recepcji wychylił się starszy mężczyzna o siwych włosach i szczerbatym uśmiechu. Wyglądał trochę karykaturalnie, lecz wydawał się być jednym z tych sympatycznych starszych panów, zawsze usłużny i przyjacielski.
-Witamy w East Hill, w czym mogę służyć?
-Pokój dwuosobowy poproszę? Pies to problem?
-Nie, nawet najmniejszy. Mam kilka takich pokoi do wyboru, które piętro?
-Ostatnie, najlepiej z oknami na ulicę i łazienką.

-Proszę - dziadek wręczył Johnowi klucz z numerem 30 - Całe ostatnie piętro jest wolne. Mamy tylko trzech innych gości, luźno jest bo nie ma sezonu.
-Sezonu na co?
-Na jelenie. W okolicach East Hill jest mnóstwo terenów myśliwskich.

John przytknął prawą dłoń do czoła i wykonał nią coś na kształt parodii salutowania. Mężczyzna uśmiechnął się i odwzajemnił gest. Obaj zaśmiali się lekko, lecz Warp Riderowi nie było tak do końca do śmiechu. Szybko spoważniał i zwrócił się do Lamera przekazując mu klucz.
-Ja idę się przejść. Zobaczę jak tam sprawa z transportem. Pójdę z Peterem, więc masz na jakiś czas wolne od nas, chyba że chcesz się zabrać - ściszył głos i schylił się na uchem towarzysz - Uważaj, w aucie jest więcej broni.
Sam wyszedł wraz z psem i zniknął, w którejś z uliczek.
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
Lamer poszedł tokiem myślenia Johna i kiedy tamci odeszli, poinformował właściciela, że przeniesie kilka rzeczy z samochodu, żeby się nie alarmował kiedy będzie chodził. Następnie otworzył bagażnik i do reklamówki wrzucił dwa pistolety, granaty i pistolet maszynowy - wszystko uzupełnione o amunicję. Ściągnął też bluzę i zawinął w nią strzelbę; chwilę myślał o karabinie snajperskim ale ostatecznie uznał, że jest on za długi. Z takimi pakunkami poszedł na trzecie piętro hotelu, nie niepokojony przez nikogo, mimo, że schody skrzypiały za każdym jego krokiem. Pomyślał, że przynajmniej wiadomo, kiedy ktoś wchodzi na górę. Nie spotkał nikogo i ucieszyło go to, biorąc pod uwagę tobołki, które niósł. Na drugim piętrze dojrzał tylko suszarkę na pranie wystawioną na zewnątrz i wiszące na niej ciuszki młodej kobiety - chyba, że starsze kobiety w East Hill miały we zwyczaju nosić jeansowe miniówki i różowe bluzeczki z wielką, uśmiechniętą myszą na przodzie. Wzruszył ramionami i poszedł dalej, szukając swojego numeru. Drugie drzwi na prawo od schodów na trzecim piętrze miały być ich pokojem. W środku zastał dwa łóżka ustawione pod ścianami po obu stronach od wejścia a między nimi ponad metrową przestrzeń, na której stał niższy od łóżek stolik. Szerokie okno zajmowało połowę zewnętrznej ściany, dając faktycznie obszerny widok ulicy. Prawie kilometr otwartej przestrzeni od strony, z której przyjechali i tylko jedna przecznica z drugiej strony. Tam droga skręcała nagle w bok, jakby uciekając przed stojącą na jej drodze, posępną, sześciopiętrową kamienicą z dziesiątkami ciemnych okien.
Reklamówkę schował do stojącej przy drugiej ścianie szafy a na haczyku zawiesił tam strzelbę. Wymienił amunicję w swojej podręcznej broni i schował pod materac swojego łóżka pistolet maszynowy. Resztę pokoju uzupełniała jeszcze umywalka z półeczkami nad nią. Nie widząc nic lepszego do roboty, zamknął szybko drzwi i poszedł w głąb korytarza. Na całe piętro przypadały dwie łazienki, które ku jego satysfakcji były utrzymane naprawdę dobrze. Nie spieszył się i dobre dwadzieścia minut cieszył się gorącą wodą, korzystając z dobrodziejstw hotelowego zaopatrzenia łazienek. Z uśmiechem pomyślał, że w takim wypadku nie byłoby może źle mieszkać na drugim piętrze.
Kiedy wracał do pokoju, mierzwiąc mokre włosy, zastał przy swoich drzwiach opartego o ścianę niskiego, grubego człowieka ubranego w wysmarowany sadzą podkoszulek i takież spodnie. Dłubał w zębach zapałką, gadając niby-to sam do siebie.
- Mówię, że jakieś bubki z miasta przyjechali, z tym ich samochodem od frontu. Jeszcze we dwóch. A może wy tego, od tych, no - pokazał rękami obsceniczny gest i uśmiechnął się szyderczo. Lamer nie wiedział co mówić, żeby się go pozbyć i nie powiększać lokalnej sensacji.
- Nie, nie od tych... jesteśmy tu w interesach - powiedział, przesuwając się obok brzucha gościa z zamiarem odizolowania się drzwiami pokoju.
- No, ja tam nie pytam co to za interesy mogą u nas być. Będzie dwa lata jak padła ostatnia wytwórnia... - w tym momencie chciwie spojrzał do środka pokoju przez uchylone drzwi i dojrzał chyba leżący na stoliku pistolet bo zaraz cofnął się o mały krok - Ale co mnie tam, każdy coś ma. Do zobaczenia - powiedział, spiesząc się ku schodom ale Lamer usłyszał jeszcze mamrotanie "Cholera, federalni?".
Zamknął za sobą drzwi, przesuwając zabezpieczający łańcuszek i padł na łóżko, czując jak zaczynają się znajome zawroty głowy. Leżał na brzuchu z bronią w ręku, nie zadając sobie trudu pościelenia łóżka i innych fanaberii, licząc, że następny gość czy ktokolwiek miałby przyjść, obudzi go. Po dłuższej chwili przewrócił się na plecy i leżał patrząc to na sufit, to na drzwi, gdzie czasem majaczyła mu gruba postać przypominająca brudnego klauna. Drzwi wirowały lekko, zniechęcając skutecznie do wstawania. Uniósł przed oczy broń, czując dodający pewności ciężar ale zaraz przestał rozumieć co się działo wokół i opadł półprzytomny.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
John od razu skierował się w uliczkę na wprost hotelu. Intuicyjnie podążał na wschód ku obrzeżom miasta. Peter nie oponował, więc Warp Rider nie zmieniał kierunku. Chciał znaleźć jakąś polankę, odosobniony skwerek, plac, czy jakiekolwiek miejsce gdzie nie będą rzucać się w oczy.
-Dobrze idziemy? - rzekł na głos
-Nie ma znaczenia. Tutaj wszędzie będzie dobrze - głos psa rozbrzmiał dziwnym echem
To jakoś go uspokoiło. Poszukiwania mogły się ograniczyć jedynie do znalezienia ustronnego miejsca a to znacznie ułatwiało wszystko.
Uliczka wydawała się z początku jednym z tych ciemnych i śmierdzących zaułków, które wciśnięte były między kamienice, lecz ta okazała się być trochę inna. To co wydawało się przedłużeniem w postaci kolejnej, już normalnej, ulicy było tak na prawdę kontynuacją uliczki, w którą weszli wcześniej, nawet nazwa była ta sama...
-Pine Avenue - mruknął pod nosem rozczytując zabrudzony szyld - Tędy dojdziemy na obrzeża? Zresztą... to małe miasteczko, daleko nie może być...
Peter nawet nie odpowiedział. Widocznie nie uznał tych pytań za wystarczająco istotne lub odpowiedzi były aż nader oczywiste. Rzeczywiście East Hill było małym miasteczkiem i pewnie większość tutejszych ulic prowadziła na obrzeża a zatem byli na właściwym kursie.
Pine Avenue wyglądał na długą i opustoszałą. Wzdłuż drogi ciągnęły się rzędy ceglanych budynków, starych fabryk i opuszczonych magazynów. Niektóre pewnie pamiętały jeszcze XIX w. Teraz jednak straszyły wybitymi szybami, obsuwającymi się ścianami i wysokimi, żelaznymi płotami odgradzającymi je od świata. John nawet zastanawiał się czy nie poszukać na terenie tych starych fabryk jakiegoś placyku, ale ostatecznie stwierdził, że to za duże ryzyko. Lepiej żeby przy całej procedurze nie było postronnych. W końcu po co komuś miała stać się krzywda.
Spacer wymarłą uliczką ciągnął się już dobre 10 minut a dalej nie spotkali żywej duszy i nie doszli do krańca East Hill. Najwidoczniej Pine Avenue była nawet dłuższa niż się wydawało na początku i powoli cała wycieczka stawała się nużąca. Pustka w jakiś sposób odpowiadała Johnowi bo był z nią oswojony. Mając u boku swego kompana czuł się prawie jak na statku gdy pokonywali połacie czasoprzestrzeni zupełnie samotnie, ale teraz z minuty na minutę coś go co raz bardziej irytowało. Chyba jedną nogą był już na Kadaverze i brak takiej błahostki jak odpowiedniego miejsca na transport działał mu zwyczajnie na nerwy. Z tego wszystkiego sięgnął po papierosa. Nikotyna trochę ułagodziła irytację. Smak tytoniu połączony z zapachem ciepłego, letniego wieczora dopełniły reszty i usunęły w dal zdenerwowanie.
Jak to jedna w życiu (Johna) bywa nuda nie mogła trwać wiecznie. Szybko coś musiało się zmienić i jak na ironię tak też się stało. W oddali usłyszał dźwięk silnika...
-Chevy... - szepnął sam do siebie odwracając głowę.
Rzeczywiście nie dalej niż 200 metrów za nimi powoli zbliżał się czarny samochód z wyłączonymi światłami. Po co? Ciężko stwierdzić bo latarnie znakomicie oświetlały ulicę.
Kiedy kierowca zauważył, że John ich zlokalizował przyśpieszył. Auto podskoczyło na kilku wybojach i zatrzymało się z piskiem tuż przy Johnie i Peterze. Gdy tylko pojazd całkowicie wytracił prędkość z jego wnętrza wyskoczyło trzech facetów w ciemnych garniturach. Dwóch zostało przy samochodzie a jeden pewnym krokiem podszedł wyciągając zza pazuchy jakąś legitymację. "F.B.I" - dumy napis widniał tuż obok nazwiska Kozlovsky i niezbyt udanego zdjęcia, na którym facet wyglądał jak skacowany student.
-Jest pan kierowcą Pontiaca GTO o numerach rejestracyjnych IL 7980?
-Tak. Źle zaparkowałem?
Średniej jakość żart nie rozluźnił atmosfery. Mężczyźni nadal mieli posępne miny i wyglądali na takich, z którymi nie da się normalnie porozmawiać.
-Właścicielem tego auta jest Ben Schuman. Zmarły 12 lat temu. Może pan to wyjaśnić?
-No cóż każdy kiedyś umrze jeśli o to panu chodzi - John trochę się z nimi przekomarzał, ale prawdą było też, że nie wiedział za bardzo co ma powiedzieć.
Auto nie było zarejestrowane bo John nie istniał w żadnych spisach ludności ani niczym takim. Ben był starym znajomkiem, mechanikiem i pasjonatem starych amerykańskich aut, który niegdyś podarował Johnowi Pontiaca i tak już zostało, lecz śladu tego znaleźć w jakiś papierach pewnie nie sposób.
-Proszę ze mną. Pożartuje pan na przesłuchaniu. - Kozlovsky złapał go za ramię i drugą ręką wskazał auto.
Oczywiście John mógł po prostu odmówić, w końcu nie byli w stanie mu zagrozić, lecz jakoś nie był przekonany czy w tym momencie to najlepszy pomysł. Może interesowało ich coś innego w East Hill a dwóch nieznajomych po prostu okazało się ciekawostką wartą uwagi?
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
We śnie Lamera przewijały się różne, nieznane mu postacie, odgłosy i obrazy. Wszystko zdominował też głośny szum, jakby spał przy hałasującym wiatraku. Szum czasem narastał a czasem opadał, czasem też zmieniał dźwięka na inny, bardziej elektroniczny, jak w telewizji po godzinach nadawania. Wyłapywał z niego pojedyncze słowa ale nie potrafił ich sobie uświadomić. Z majaczenia wybudziło go walenie we drzwi. Dopiero po chwili zaczął zdawać sobie sprawę gdzie i kim jest. "Dziewięć, czterdzieści-siedem, w promieniu" - chwilę zanim otworzył oczy szum ustał momentalnie, kończąc się tymi słowami, które w końcu udało mu się rozpoznać. Powtarzając frazę pod nosem, zwlekł się z łóżka, niechętnie orientując się, że wszystko wokół wiruje i pulsuje w tym samym czasie. Pewny, że za drzwiami stoi John, chciał już krzyknąć, że idzie ale pukanie się już nie powtórzyło. Przetarł oczy, zataczając się lekko i spojrzał na drzwi. Nie miały niestety wizjera, przez który mógłby coś zobaczyć. Jeszcze raz się otrząsnął i podniósł z łóżka pistolet, który musiał mu wypaść we śnie z ręki. Zobaczył, że ktoś nadusza powoli klamkę i odsunął się od drzwi. Następnie słyszał dźwięk majstrowania przy zamku; zrobił krok w lewo i z szafy wyjął strzelbę, którą zarzucił na ramię oraz reklamówkę, którą wziął do lewej ręki. Wycelował w drzwi i wycofywał się w stronę okna, licząc, że ucieknie zanim drzwi zostaną sforsowane. Kiedy odsuwał w górę szybę, słyszał jeszcze chrobotanie dziurki na klucz ale kiedy przełożył nogę na zewnątrz, ustało. Drzwi uchyliły się trochę ale ograniczył je łańcuszek. Szybko wziął w zęby ucho reklamówki i patrząc pod nogi, wychylił się na zewnątrz gdzie na szczęście czekał na niego cienki gzyms. Usłyszał głośne kopnięcie w drzwi i czując jak lęk wysokości podbija mu do głowy, puścił framugę okna, łapiąc się niezręcznie idących pod oknem kabli. Nie mógł zrobić kroku ani się w pełni wyprostować ale widział metr dalej biegnące z góry rynny i gdy tylko upewnił się, że stoi względnie stabilnie, wyrzucił w jej kierunku rękę. Brzeg rynny rozdarł mu brzeg dłoni i najpierw odruchowo się cofnął ale tracąc równowagę, ostatecznie złapał znowu. Kilka metrów dalej widział małe okna i według jego pamięci, powinny to być łazienki. Nie chciał jednak pojawiać się na tym samym piętrze, liczył, że ktokolwiek szuka jego albo Johna, zajrzy i tam. Stanął na chwilę i teraz dopiero zastanowił się, że prawdopodobnie nie szuka nikt jego tylko Johna; na pewno było to bardziej prawdopodobne. Teraz było już trochę za późno na wyjaśnienia i musiał coś wymyślić zanim na pustej ulicy pojawi się ktoś, kto zainteresuje się wiszącym na trzecim piętrze człowiekiem. Popatrzył w dół; trochę bliżej niż okna łazienki widział balkon wychodzący z drugiego piętra. Stały na nim trzy czy cztery doniczki ale stojąc bezpośrednio nad nim, powinien trafić. Z tym, że doniczki oznaczały, że ktoś tam mieszkał a gdyby miał pecha - co, musiał przyznać, zdarzało mu się często - zostałby natychmiast zauważony. Przenosił wzrok z balkonu na okna łazienki, wahając się wyraźnie aż postanowił sprawdzić swoje opcje. Zbliżył się nad balkon i schylając się jak najbardziej, upuścił na niego reklamówkę, która wydała głuchy brzdęk metalu. Kilka sekund minęło, cisza była ta sama, więc podążył za reklamówką, puszczając się i wykonując nieznaczny obrót w tym samym czasie. Upadł niefortunnie bo żebrami uderzył o rurę barierki i zaraz osunął się na ziemię, sapiąc ciężko, żeby przeczekać ból. Uspokoił się i otarł pot z czoła, znowu sięgając za pasek po broń, którą był tam przedtem schował. Na zgiętych kolanach przysunął się do drzwi balkonu i orientując się, że są przeszklone w całości, usunął się z widoku. Potem wychylił się powoli, zaglądając do środka. Pokój wielkości ich pokoju na górze był w połowie zajęty przez duży stół a w połowie przez bordową kanapę. Stół zasłany był papierami, otwartymi segregatorami i porozrzucanymi teczkami. Niektóre kartki zwieszały się ze stołu, inne leżały już na ziemi a jeszcze większa ilość tworzyła obok stołu mocno przechyloną wieżę. Pomyślał, że jakakolwiek praca wymaga przekopania takich ton papieru, nie chciałby jej wykonywać. Pokój kończył się wnęką, w której za rogiem było przejście, bo dochodziło stamtąd żółte światło, na którego tle przesuwał się cień. Czując, że tymczasem jest bezpieczny, Lamer spojrzał przez kratki balustrady w dół. Pod nim był kolejny balkon a jeszcze niżej - wąski pas trawy oddzielający hotel od drogi. Kiedy przesuwał wzrokiem wzdłuż chodnika by zaplanować drogę, zobaczył przechadzającego się po chodniku wzdłuż hotelu mężczyznę w garniturze. Nie był zbyt zaaferowany, założył ręce z tyłu i wędrował raz w tą, raz w tą stronę. Z miejsca gdzie Lamer siedział, widział tylko część zajazdu przed wejściem do hotelu ale akurat tyle, żeby dostrzec przednie światło samochodu Johna. Obok niego zaparkował jednak inny, czarny samochód, przy którym nie było widać nikogo. Pół minuty obserwował okolicę, rozumiejąc, że nie może biec do samochodów od frontu - o ile nie chciał ryzykować spotkania z typem na chodniku. Zresztą, nie miał i tak kluczyków. Widząc, że dalej hotel jest ogrodzony siatką, tak, że nawet gdyby udało mu się wymknąć na dół, nie mógłby przedostać się na tyły z dala od ulicy - rozumiał, że musi wejść do mieszkania. Korzystając z pustki w pokoju z papierami, pchnął lekko drzwi a one ustąpiły z cmoknięciem uszczelki. Podniósł głowę ale nikt nie nadszedł i uśmiechnął się, dziwiąc brakowi przezorności mieszkańców tej mieściny. Na czworaka wszedł do pokoju, przymykając drzwi za sobą, nie do końca jednak. Wstał i przesuwał się między stołem a kanapą, nie zwracając uwagi na resztę wystroju pokoju, zapatrzony w miejsce, skąd dobywało się swiatło. Doszedł do rogu, posłuchał chwilę i wysunął głowę gdy nic nie słyszał. Zobaczył małą kuchenkę z ladą i małym stolkiem pod ścianą. Naprzeciwko miał drzwi z szybą i to zza niej wydobywało się światło - dźwięk wody sugerował, że to łazienka. Na prawo od nich był króciutki korytarzyk i tam musiało być wyjście na hol. Poprawił strzelbę i noga za nogą mijał drzwi łazienki, kierując się do drzwi. Kiedy jednak się do nich zbliżał, usłyszał pukanie. Przeraził się będąc wzięty w dwa ognie i szybko potoczył wzrokiem wokół - po prawej miał wgłębienie w ścianie przerobione na szafę, pozostałość po dawnym piecu. Na długim drągu wisiały na wieszakach liczne ubrania, zaczynając od futra i dwóch płaszczy, przez różnego sortu kurtki i sukienki. Pod nimi królowały buty, dziesiątki par różnej wysokości, koloru i produkcji. Nie myśląc wiele wsunął się ze strachem w sam kąt szafy i osłonił od wzroku futrem, nogi ukrywając za nienaturalnie długimi kozakami. Przyciskał do piersi pistolet i czekał, nie widząc samych drzwi, które były trochę w lewo od niego.
- Nie znam go, nie rozmawiałam z nikim nawet. Ale widziałam jak się wprowadzał, miał przy sobie coś jak złożony namiot, takie zawiniątko - Lamer usłyszał odpowiedź kobiety, która wyszła szybko z łazienki - Może i się ukrywa, nie wiem przecież. Widziałam jedną osobę. Dobrze, będę uważać, dziękuję - słyszał jej odpowiedzi, dopowiadając sobie do nich pytania. Trzaśnięcie drzwi uspokoiło go i ugięły się pod nim nogi ale wiedział, że to nie koniec. Poczekał gdy kroki oddaliły się i wysunął głowę spomiędzy ubrań. Światło w łazience paliło się znowu, droga była wolna ale musiał odczekać aż ten człowiek odwiedzi innych mieszkańców, żeby się na niego nie natknąć. "Ilu ich było niżej, sześciu? Z dziesięć minut." Wyglądał przez wizjer obserwując korytarz kiedy zaskoczyło go nagłe otwarcie drzwi od łazienki. Wskoczył byle jak do szafy ale kobieta szła w jego kierunku. Nie Widział jej nogi po kolana gdy przesuwała na wieszakach kolejne ubrania, nucąc coś.
- A to niby co... - zaczęła mówić, schylając się ku reklamówce, którą teraz zobaczyła ale zanim dokończyła Lamer rzucił się naprzód. Złapał jedno z ubrań w dłoń i zatkał kobiecie szybko usta, przyciskając ją do ściany. Pokazał przerażonej blondynce pistolet i kazał milczeć, mówiąc, że będzie dobrze. Obrócił ją twarzą ku ścianie i rękawem jej własnego płaszcza związał jej z tyłu ręce, drugim zawiązując usta. Bez większego problemu odciągnął ją do pokoju z papierami i posadził na ziemi:
- Za dziesięć minut stąd wyjdę i więcej się nie zobaczymy, nie odzywaj się - powiedział, nie czekając na odpowiedź. Kobieta zaczęła szlochać i płakać a Lamer uznał, że to zajmie ją na potrzebny czas. Nie umiał grozić czy udawać strasznego ale te warunki i pistolet w jego ręku działały same w sobie. Stał bez słowa nad kobietą, patrząc głównie za okno, czasem na nią i czasem na drzwi wejściowe. Przez okno zobaczył przechadzającego się faceta i zaklął, wiedząc, że musi iść w drugą stronę. Jednocześnie zauważył zbliżający się z jednego z zaułków czarny samochód, który zajechał też przed hotel. Z filmów wiedział, że trzymanie zakładnika zawsze jest tylko tymczasowe i musi mieć inny plan dlatego postanowił zagrać na szczęściu i wyszedł pewnie na hol, biorąc znów reklamówkę. Hol był pusty i podobnie pierwsze piętro; może siedzieli na górze badając ich pokój. Za to przy recepcji zobaczył dwóch gości w garniturach palących papierosy. Przez okno widział dwa takie same samochody i między nimi samochód Johna. Faceci sprawdzali właśnie bagażnik, wyjmując ze zdziwieniem karabin snajperski. Przyjrzał się i wtedy dopiero zobaczył, że z tyłu jednego z samochodów siedzi John, rozglądając się wokół. Widział, że w żadną ze stron nie może stąd pójść, wrócił więc do mieszkania kobiety, zastając ją wciąż na podłodze, prawie już wyzwoloną. Zawiązał ją ponownie, nie odzywając się i przeszedł na balkon: facet z chodnika zniknął, chyba dołączając do tych przy samochodzie. Opuścił się na niższy balkon i nawet nie patrząc do środka, wyskoczył na chodnik. Szybko zebrał się z niego i poszedł w najbliższy zaułek, chowając strzelbę i reklamówkę do kontenera na śmieci. Obserwował ulicę co i raz się wychylając i zobaczył, że z zaułka, z którego nadjechał samochód, powoli biegnie teraz pies. Jakby wiedział dokąd iść, przyszedł prosto do Lamera i - był to Peter.
"Mamy drobny problem techniczny. Ale słyszałem, że jesteśmy w promieniu, to dobrze. Zaraz coś wymyślimy, obserwuj ulicę; zobacz kiedy ruszą i gdzie."
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
John postanowił grać w tą gierkę choć nie wiedział o co tak na prawdę chodzi "federalnym". W sumie mógł zasadnie przypuszczać, że nie są oni w żaden sposób związani z przemienionymi. Co najwyżej mogą tropić tutaj jakieś szemrane interesy, domenę działalności dzieci Marcus'a, lecz o nim samym ani o Johnie i Lamrze pewnie nic nie wiedzą. Przynajmniej nie to co istotne. Od razu przyszło mu do głowy, że agenci musieli się zainteresować dwójką obcych jako potencjalnych podejrzanych a ich podejrzliwość podsycił błahy fakt - brak tożsamości jaką mógłby się wylegitymować. Miał jakieś lewe dokumenty, ale te rzeczy zostały w jego skrytce bankowej i nie miał czym się wylegitymować a historii o Warp Riderach im nie będzie sprzedawał bo to by raczej pogorszyło sprawy. Siedział więc spokojnie czekając aż wezmą go na przesłuchanie. Tam mając czas będzie mógł zastosować jakąś sugestywną manipulację telepatią i wygrzebać się z tarapatów bez robienia komukolwiek krzywdy. Niestety sprawy trochę się pokomplikowały kiedy zajechali pod hotel. Faceci w garniturach bez pardonu przeszukali bagażnik i wytrzeszczali gały na widok sprzętu jaki woził ze sobą. Prawdą było, że miał dużo "zabawek" i to zdecydowanie budziło podejrzenia.
W pewnym momencie do auta, na miejsce pasażera, wsiadł Kozlowsky. Zatrzaskując za sobą drzwi otarł czoło i odwrócił się w stronę Johna z jakimś cwaniaczkowatym wyrazem twarzy.
-Kim wy k*rwa jesteście? - rzekł po czym zwrócił się do siedzącego z przodu kierowcy - Mamy jakieś grube ryby. W bagażniku jest broni jak dla małego oddziału. Ciekawe co ten drugi ma przy sobie? Czołg!?
Oboje roześmiali się a Kozlowsky poczęstował swego kolegę papierosem. Nawet nie zdążył rozpalić żar gdy zaczął mówić machając fajką trzymaną w ustach:
-Pytam się na serio... kim wy jesteście? Na pewno nie tymi wieśniakami, których szukamy... Oni was wynajęli? Przysłał was ktoś żeby ich załatwić? No gadaj... Pewnie znasz ten schemat więc nie będę się bawił w pogawędki. Gadaj to sprawa w prokuraturze przejdzie łatwiej. Wiesz teraz prawo jest surowe, bez problemu wlepimy wam terroryzm i skończy się babci sranie... Klatka dwa na dwa i codzienne przesłuchania... Tam się wsadza i wyrzuca klucz...
Johna te pogróżki obchodziły jak zeszłoroczny śnieg. Ani się tego bał ani przejmował. Raz tylko przemknęło mu przez myśl, że jeśli sprawy zajdą za daleko będzie ostra jatka, z której agenci nie wyjdą żywo, o ile będą stawiać opór, ale to było pewne. Szybko odrzucił te myśli i przeniósł je na Lamer'a. Wolałby żeby i on nie dał się "złapać" bo to by jeszcze mocniej pokomplikowało sprawy. Przełknął ślinę, westchnął i oparł się wygodnie na tylnej kanapie, tzn. na tyle wygodnie na ile pozwalały ręce zakute w kajdanki.
-Ehh... Dostaliśmy kontrakt na nich. - rzekł włączając się ponownie w tę gierkę - 50 koła za łeb.
-Ruscy?
-Nie wiem załatwialiśmy to przez pośrednika. Dostaliśmy tylko namiary i zaliczkę.
-Nie pogrywaj ze mną...

-Daj spokój człowieku i tak nas złapaliście z ręką w nocniku. Nikt nie mówił, że będą tu psy... Mieliśmy przyjechać jak na wycieczkę i sp***dalać, prawie jak w wakacje - John pokręcił głową udając zrezygnowanie - Mam parę nazwisk ludzi z miasta... Trochę adresów, jakieś namiary...
-Może ci to pomoże, może nie - Kozlowsky wyrzucił niedopałek przez otwarte okno i przenikliwie spojrzał na Johna - Wiesz czym się wieśniaki zajmowały? Wiesz?
-Nie
-W sumie gdybyście ich kropnęli to bym z jednej strony chciał wam dać medal, ale z drugiej roczne śledztwo poszło by na marne... Handel ludźmi. Głównie z meksykanami i innymi Latynosami. Organy i te sprawy.
John przytaknął jedynie i skierował wzrok na samochód. Agenci schowali broń do bagażnika i bacznie obserwowali okolicę. Miasteczko było totalnie wyludnione i znów zaczął padać lekki deszcz. Asfalt szybko pokrył się wilgotną powłoką odbijając nieliczne światła domostw. Chwilę wpatrywał się w ten krajobraz rozważając słowa Kozlowsky'ego. Taka działalność pasowała by do przemienionych, ale to nie oni. W mieście nie było czuć ich smrodu, tutaj mieli do czynienia ze zwykłym, ludzkim sk*rwysyństwem, bardziej pospolitym, ale wbrew pozorom częściej spotykanym niż to ze strony przemienionych. Tych drugich po prostu było mniej.
-"Promień... Alfa dziewięć, koordynat zapisany, transfer danych zakończony, odtwarzanie kursu, cel namierzony" - wiadomość uderzyła go niczym grom z jasnego nieba. Komunikat była tak wyraźny, że aż zabolało go gdy głos komputera na Kadaverze przekazał kolejny sygnał - "Procedura ukończona, generowanie promienia w toku... 1, 2, 3..."
"Cholera" - jedyne słowo jakie przyszło mu teraz na myśl. Mają jeszcze 120 sekund aż statek ich namierzy. Odliczanie się już zaczęło a komputer automatycznie rozpoczął ustawianie silników skokowych. Sygnał był tak wyraźny, że z pewnością Peter i Lamer też go słyszeli. Każdy kto chociaż trochę odczuwał na sposób telepatyczny i znajdował się w promieniu paru mil musiał go słyszeć. Mentalnie komunikat był jak głośny krzyk przywołujący ich. Musieli teraz znaleźć się szybko w jednym miejscu, obojętnie gdzie, ale szybko... w ciągu następnych 120 sekund. Opcja walki oznaczała śmierć niewinnych agentów, ale bez niej nie byli chyba w stanie nic zrobić. John przeklął pod nosem.
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
Niezwykle mocny, jasny i czytelny sygnał uderzył Lamera jakby ktoś zaświecił mu latarką po oczach w ciemnym tunelu. Nie zrozumiał początkowo, że był to przekaz statku pomimo śmiesznego, technicznego języka. Dopiero Peter pogonił go, przekazując mu myśl ale też uparcie warcząc.
- Mamy dwie minuty żeby dostać się Johna, możliwe, że on dosta się do nas nie jest w stanie, chociaż jestem pewny, że otrzymał przekaz tak jak my
Oczy psa błyskały zlowrogo a sierść na jeo karku nastroszyła się; znać było, że jest maksymalnie podenerwowany. "Więc to jest to?-pomyślał Lamer, wstając. Wychylił się i zerknął na chodnik - wszyscy byli przy samochodach, dziwiąc się szczerze swoim znaleziskom w bagażniku Johna. Lamer wiedział, że jeśli zaczną go zaraz szukać, nie będą mieć raczej problemu ze znalezieniem i wykonaniem swojej roboty.
- Dwie minuty! - zaszczekał pies, groźnie odsłaniając zęby. Lamer nie dyskutował i nie czekał na kolejne ponaglenie: wymacał na dnie reklamówki granat i poważnie rozważał zrobienie mocnego wejścia. Wstał nawet i podszedł parę kroków, przechodząc ostrożnie na drugą stronę ulicy i zyskując tym samym widok na wszystkie samochody i ludzi przed zjazdem hotelowym. Faceci wsiadali do samochodów, jeden gadał jeszcze przez radio ale wtedy z budynku hotelu wybiegła osobliwa postać. Długowłosa kobieta, owinięta tylko niebieskim ręcznikiem na ile nakazywała przyzwoitość, potykając się i machając rękami podbiegła szybko do samochodu. Stanęła przed maską i opowiadała coś podniesionym głosem, pokazując ręką na hotel. Faceci popatrzyli chwilę po sobie i jeden z nich zaczął wydawać głośne rozkazy, rozsyłając swoich ludzi pod balkon kobiety, gdzie wydostał się Lamer. Jednemu kazał iść za nią do środka a dwóch zostało z Johnem. Lamer zatrzymał się i powtarzał przekleństwo pod nosem, sam nie wiedząc, czy biec prosto w ich stronę, żeby zdążyć, czy w przeciwną, żeby uciec. Nie, było już za późno, widzieli, że idzie w ich stronę i jedyne co mógł zrobić to spokojnym krokiem starać się ich wyminąć, mając nadzieję, że zajmą się wyłącznie balkonem. Ku jego zdziwieniu, tak też się stało. Chociaż byli kilkanaście metrów od niego, nawet nie rzucili okiem w jego stronę, badając wygniecione w trawie ślady, prowadzące w stronę boczne uliczki. Lamerowi krew pulsowała w uszach gdy mijał ich z dłonią na pistolecie ukrytym pod ubraniem. Był tylko jeden mały problem - na balkonie pojawiła się kobieta, opisując coś na głos. Pokazywała ręką w tę i w tamtą stronę aż w końcu spojrzała w stronę Lamera, który był już w połowie odległości do samochodów. Krzyknęła i wbiegła do środka, widać nie wiedząc, że federalni są również pod nią. Wtedy z tyłu hotelu usłyszeli odległy trzask, potem łoskot i głośny dźwięk łamanego metalu. Wszyscy podnieśli głowy, nie wiedząc jakie i skąd dochodzą ich głosy. Po paru sekundach przybliżyły się niemożliwie i Lamer był chyba pierwszym, który zobaczył. Silver wrócił. Wydawał się większy niż wtedy na balkonie; właściwie to wydawał się wielki jak byk. Skoczył na dach niskiego, parterowego budynku gospodarczego, ułamując kawałek ściany swoim ciężarem. Z niego zeskoczył na chodnik i jakby pamiętając jego twarz, zaczął pędzić prosto w stronę Lamera. Ten zdążył puścić reklamówkę i miał sięgnąć po strzelbę gdy potwór skręcił, łamiąc szponami płyty chodnikowe. Oparty o samochód jak o osłonę agent strzelał do niego, celując z jednym okiem przymkniętym. Silver zgiął grzbiet i uchylając głowę, uderzył karkiem w przód samochodu, odrzucając go na bok i rzucając agenta na pobliską latarnię. Kaszlał i kiwał się siedząc, oszołomiony a Silver dopadł szybko do niego i stając na tylnych nogach jak koń, spadł na niego szponami, dosłownie rozrywając go na dwie części. Nie trwonił czasu na jedzenie go, rzucił się ku kolejnemu agentowi, który wyszedł z samochodu od Johna i próbował okrążyć bestię. Uderzył w niego głową, niosąć go jeszcze kilka metrów przed sobą, nim trafił na ścianę muru okalającego parking, pozbywając się momentalnie wroga. W tym czasie drugi agent złapał Johna za ubranie i wyciągnął go z samochodu, chcąc ratować tego podejrzanego i potencjalnego świadka. Krzycząc, popychał go w stronę wejścia do hotelu, skąd wybiegł też kolejny agent. We dwójkę stanęli przy drzwiach, strzelając szybko ale nie rozrzutnie i rozwścieczając potwora jeszcze bardziej. Od uderzenia w ścianę albo od ran postrzałowych, SIlver zachwiał się trochę ale z impetem znów ruszył naprzód by staranować wrogów na swej drodze.
W całym tym zamieszaniu Lamer nie zbliżał się do niego blisko ale gdy zobaczył moment, przebiegł znów bliżej hotelu, widząc, że pozostali agenci pobiegli już też na parking, odsłaniając dla niego budynek. Kiedy był już sam na chodniku, podbiegł do najbliższego balkonu od wejścia hotelu i podniósł jak najwyżej Petera a ten wskoczył do środka. Sam wdrapadł się też po balustradzie i biegł naprzód, wiedząc, że czas mija. Był w nie zajętym przez nikogo zakurzonym mieszkaniu. Przebiegł przez nie, nie troszcząc się o dyskrecję i wypadł na hol. Parę metrów przed sobą widział ladę, za którą krył się teraz gospodarz hotelu, trzymając telefon w ręku. Znalazł się po chwili przy nim i trzymając już w rękach strzelbę, krzyknął w stronę drzwi, nie bacząc na agentów, którzy mogli go już bez problemu zobaczyć.
- John, tutaj, do środka!- nie mógł pójść dalej by nie znaleźć się między agentami a kto mógł wiedzieć, jak się zachowają. Obserwował więc Johna, wygramolonego z samochodu kilkanaście metrów dalej, licząc, że zdąży uciec i schować się chociaż za ścianę bo kolejny metry za nim, rozpędu nabierał właśnie Silver, tocząc z pyska krwawą pianę, która spadała na ziemię, parując. Ścisnął strzelbę, gotów strzelać do bestii lub do agentów, ktokolwiek śmiałby przejść przez drzwi i nie byłby Johnem.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
Sprawy przybrały niespodziewany obrót. Nie wiadomo skąd pojawił się na planie Silver, uznany wcześniej za zmarłego, pędził teraz jak oszalały eliminując kolejnych agentów z taką łatwością jak ubija się muchy. Kozlovsky szarpał Johna i krzyczał coś, ale chyba część osób, do których kierował swe rozkazy nie była w stanie już nic zrobić albo ich próby spełzły na niczym. Kiedy John na szybko ocenił sytuacją doszedł do wniosku, że teraz albo nigdy. Kopnął Kozlovsky'ego z całej siły a ten wygiął się wpół niczym rażony prądem. Jego ciało bezwładnie przechyliło się w stronę nadciągającego potwora. Jego szpony błyskawicznie dosięgnęły agenta i rozszarpały garnitur. Pierwszy cios był jakoś nieudany. Widać Silver odczuł kilka kul w swoim ciele i nie miał już takiego rezonu jak wcześniej. Kozlovsky zdążył wycelować i z bliska strzelić w pysk bestii, lecz to na niewiele się stało. Kawałek szczęki roztrzaskał się od siły uderzenia ołowiu i chyba tylko napompował kreaturę adrenaliną. Kolejne ciosy pazurami były szybki, precyzyjne i śmiertelne. Agent pluł krwią i upadł na ziemię nie wiedząc do końca co się stało i kiedy. Jego kompan stojący bliżej Johna spojrzał pojmanego ze wściekłością i już miał wymierzyć broń wprost w jego głowę, gdy i jego dopadł Silver. Warp Rider zdążył się odsunąć robiąc jakiś nie elegancki unik i prawie przepłacając go upadkiem na ziemię odbił się od pobliskiej latarni. Następne sekundy zeszły na dźwiękach łamanych kości i mlaskaniu bestii, która z wielką ochotą zatopiła swe zębiska w ciele ofiary. John nawet nie wstawał tylko jeszcze oparty o latarnię rozerwał kajdanki. Grymas wysiłku na chwilę przysłonił mu widok groteskowej brutalności jaka rozgrywała się nie całe dwa metry od niego.
Agenci rozpierzchli się gdzieś po bokach nie mogą pewnie zrozumieć co ich zaatakowało. John miał jeszcze kilka sekund nim Silver spróbuje się nim zająć. Słyszał jak Lamer go woła, ale coś innego przykuło jego uwagę. Na dachu budynku po przeciwległej stronie ulicy stała jakaś postać. Mężczyzna w długim płaszczu i archaicznym, śnieżno białym kołnierzu spoglądał na całą scenkę wyraźnie zadowolony. Lucjusz... Tak tylko tego zwyrodnialca jeszcze tu brakowało. Zresztą któż inny mógłby tu sprowadzić maszkarę z podmiejskiej willi? Chociaż może był to inny "egzemplarz", tamten Silver przecież był martwy.
Przemieniony pstryknął palcem. Potwór odstąpił od ciała agenta i stanął na środku ulicy, teraz już jakby spokojny i stonowany. Tylko posoka na pysku zdradzała krwiożercze zapędy tej dziwacznej istoty. Lucjusz (w swoim stylu) powolutku zleciał na asfalt tuż obok swego pomagiera.
-No chyba nie myślałeś John, że ja tak o sobie pójdę, co? Masz mnie za jakiegoś śmiecia? Za popychadło? Myślisz, że jesteś w stanie mi rozkazywać bo jesteś "oryginalny" a nie stworzony przez Marcus'a? Myślisz, że Marcus mną kieruje? Że... że ja nie mam swojej woli?
W tym momencie najchętniej wyrwał by przemienionemu serce. To było jakieś chore prawo Murphy'ego, że zawsze kiedy człowiek się śpieszy na jego drodze pojawiają się jakieś upiory z przeszłości. Tym razem pech chciał, że był to Lucjusz, o którym wiele można było powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest do końca zrównoważony, choć na swój sposób posługiwał się chłodną kalkulacją była to taka pokrętna logika wariata zakochanego w sobie.
-Kiedyś musiało do tego dojść - rzekł stojąc wyprostowany i wpatrując się w oczy przeciwnika - Dalej, mam jeszcze jakieś 60 sekund.
-Oj nie o to mi chodzi - machnął ręką w jakimś karykaturalnym geście - Nie rozumiesz, że to moja sprawka? Moja i twojego przyjaciela... No tak Peter!
Lucjusz wrzasnął jak oszalały. W kilku oknach od razu zapaliło się światło i za szybami pojawili się ludzie zaciekawieni źródłem hałasu.
-Nie wierzysz mi? Peter!!!
John był skołowany. Nie umiał odczytać intencji przemienionego. Był dziwnie pewny siebie i przez wydawał się mówić szerze, ale Peter? Peter i Lucjusz? W jakim celu? Po co? Myśli kłębiły się w głowie niczym plątanina najdziwniejszych obaw a najgorsze było to cholerne zaskoczenie, którego nie mógł się pozbyć. Nie lubił tego uczucia. Nie lubił gdy coś uchodziło jego uwadze a później wracało jak bumerang tylko że ze zdwojoną siłą. W drzwiach hotelu pojawił się pies zupełnie jakby głośnie krzyki przywołały go do tablicy. Z początku John go nawet nie widział. Dopiero gdy Lucjusz przestał się wydzierać, stanął już spokojnie i pokazał palcem na Johna, ten odwrócił się. Peter stał za nim.
-To nie była zdrada jeśli o to ci chodzi - zaszczekał - To nie był podstęp. Po prostu on wiedział kogo szuka Marcus a dodatkowo wiedział gdzie tej osoby szukać... Lamer... Dlatego jakiś czas temu oddzieliłem się od ciebie. Ale to nie był podstęp...
-Jaka była... czy jaka jest cena tych informacji? Co mu obiecałeś? - rzekł poddenerwowany
-Żadna. To w tym najlepsze. Lucjusz chce śmierci Marcus'a i wie że nasz powrót do przyszłości to umożliwi. Sam nie wiem co nas czeka w naszych czasach, jak zmieniła się rzeczywistość, ale to proste. Lucjusz wie, że tylko my możemy zgładzić ojca wszystkich przemienionych i chyba wierzy, że to co zobaczymy sprawi, że tak się stanie. Rozumiesz?
John bał się najgorszego. Obawiał się, że świat, z którego pochodził przestał istnieć za sprawą działań tego psychopaty Marcus'a. Jeśli jego knowania do tego doprowadziły to w jednym zgadzał się z Lucjuszem i Peterem, wróci tu i zatłucze bydlaka.
Przemieniony uśmiechnął się złowieszczo i wymamrotał coś pod nosem z czego John zrozumiał jedynie "...nasza jest". Cokolwiek to miało oznaczać nie fatygował się tłumaczyć swym pomruków. Złapał Silver'a z grzbiet i z szybkością błyskawicy wbił się w mrok nocnego nieba.
-91, 92... - odliczanie wciąż trwało, teraz sygnał był znów lepiej słyszalny bo nic nie zaprzątało jego myśli
-Lamer!! Szybko!!
John wsiadł do auta wpuszczając psa na tylną kanapę. Peter próbował coś mu powiedzieć, ale on nie słuchał. Na razie nie miał ochoty na rozmowy. Kiedy już wszyscy byli wewnątrz. Odpalił silnik i z piskiem opon wyjechał na ulicę. Szybko wrzucił jedynkę i skręcił w uliczkę, na której spotkał agentów. Jechali może kilkaset metrów z zawrotną jak na teren zabudowany prędkością. W pewnym momencie John zahamował z piskiem.
-117, 118, 119... procedura ukończona - to była ostatnia rzecz jaką słyszeli na Ziemi.
Promień trakcyjny ogarną ich swym białym światłem. Auto zatrzęsło się delikatnie i po chwili zmaterializowali się na Kadaverze.

Wylądowali w śluzie magazynowej. Na całe szczęście komputer przeliczył gabaryty pojazdu i nie przeniósł ich bezpośrednio do kabiny nawigacji. Białe, surowe ściany, rzędy biokabli ciągnący się po ścianach, niezmącona niczym cisza.
-Home sweet home - rzekł z uśmiechem na twarzy
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
Pojawili się w otoczeniu, które Lamer znał do tej pory co najwyżej z filmu "Obcy"; ciche, przytulne, okablowane i czyste pomieszczenia statku kosmicznego.
- Ja pie***** John, myślałem, że kłamiesz z tym statkiem aż do ostatniej chwili... - powiedział, rozglądając się. I na pewno nie czuł się tu w domu jak mówił to John. Z drugiej strony, czuł jakieś znajome uczucie, nie mógł go okreslić...
- Witajcie z powrotem. Johnie, gratulacje - z gory popłynął głos, gdzieś zamontowany był widocznie system głośników - Wejdźcie do komory penetracyjnej i zajmijcie fotele a zbadam was. Najpierw Peter i Lamer - głos był czysty, stanowczy, potężny ale nie mechaniczny, jakby nie był głosem maszyny. Lamer wzruszył ramionami i poszedł za psem w odpowiednim kierunku, zauważając odsuwające się przed nimi i zamykające zaraz śluzy. Po kilku progach weszli do większej, bardzo jasno oświetlonej sali, której jedynym wyposażeniem były cztery fotele. Na ścianie widział kilka dużych ekranów ale poruszające się na nich wykresy, cyfry i światełka nic nie mogły powiedzieć takiemu laikowi. Fotele były ustawione tyłem do sporego panelu sterującego, wyposażonego w dźwignie, joysticki, przyciski i klawiatury, aktualnie ciemne i zdawałoby się, martwe. Naprzeciwko fotele miały zaś lustro zajmujące całą szerokość ściany. To akurat było proste; jeśli Lamer pamiętał coś z filmów to to, że musiało być to lustro weneckie, po którego drugiej stronie staliby naukowcy obserwujący eksperyment. Z tym że prócz ich trzech na statku miało nie być nikogo więc obejdzie się bez aplauzu panów w kitlach.
- Połóż się i czekaj, nie powinno długo potrwać - usłyszał głos Petera więc zastosował się do poleceń, mówiąc sobie, że jeśli zobaczy przed oczami wielką igłę, wynosi się stąd. Fotele nie miały jednak poręczy ani pasów do trzymania pacjentów i to go uspokoiło. Położył się, zapadając w miękkie szare obicie leżanki i patrzył w pocięty liniami kwadratowych kafelków sufit. Cztery kwadraty rozsunęły się i pomyślał "Zaczyna się coś dziać" ale nie zdążył pomyśleć już niczego więcej. Z głębi sufitu wystrzeliła niespodziewanie wiązka oświetlającego światła. Zamknął oczy ale nic mu to nie dało, nawet wtedy widział tylko biały kolor zalewający jego wizję. W głowie narastał szum i pisk a światło jakie odczuwał przygasło i wróciło znowu, teraz żółte. Postanowił otworzyć oczy i zobaczyć jak to wygląda ale otwarcie oczu nie zadziałało. Podniósł rękę przed oczy - też jej tam nie było. Próbował ruszyć ciałem i zsunąć się z fotela przed światłem rozwalającym mu mózg ale nic się nie stało. Pulsowanie przyspieszało i zmieniało kolory, podobnie dźwięk, narastający, opadający i modulujący tony. Po chwili, która zdawała się ciągnąć boleśnie zbyt długo, światło przygasło i pulsowanie ustało, powoli ustępując jednostajnej delikatnej poświacie. Słyszał do tego ciągły szum czy też brzęczenie ale niezbyt irytujące, jakby oddzielone ścianą. Musiał pozbierać się do kupy, otworzył oczy i rozejrzał się. Ciemność i pustka, jakby siedział w samym środku opuszczonej, wielkiej hali fabrycznej. A w dużej odległości, na horyzoncie liczne niewielkie światełka. Wyteżył wzrok i momentalnie znalazł się bliżej a światełka rosły przed nim jak okna domu. Wpatrywał się w jedno z nich a przysunął się znowu i po chwili był już w nim. Widział niewielkie pomieszczenie, stół i łożko, jakby stał na szklanym suficie i patrzyl pod siebie. Cofnął się o krok i wszedł do innego pomieszczenia z dziesiątek jakie miał przed sobą. Tym razem stał nad czterem fotelami, w jednym z nich widział... siebie. Zsuwał się bezwładnie z fotela, padając na ziemię jak szmaciana lalka. Na fotelu obok leżał pies - Peter i kiedy tylko go zobaczył, usłyszał też jego głos:
- Hmm, nie mogę powiedzieć, że udało się perfekcyjnie. Jakby to ująć...- był wyraźnie zakłopotany - Widzisz, chcieliśmy wyjąć z ciebie to co było nam potrzebne, ducha Kadavera i zostawić cię w spokoju ale... Jak widać.
Lamer nie odezwał się, obserwując swoje ciało. Spod głowy wypływała stróżka krwi, widać od upadku na ziemię.
- Jesteś teraz duchem maszyny ale coś wymyślimy, domyślam się, że dla człowieka to dziwne uczucie- uspokajał go już-nie-pies-Peter.
Lamer milczał; cofał się i wpadał do kolejnych okienek. Następne pomieszczenia, dziesiątki pomieszczeń, których przeznaczenia nie rozumiał ale też nie próbował. Szukał Johna, przebiegał komory, hangary, luki, kwatery i korytarze aż znalazł go w jednym z pomieszczeń. Próbował przemówić ale nie mógł, nie potrafił. Zobaczył tylko, że gdy próbował mówić, światło w pomieszczeniu zadrżało a John uniósł głowę, zdziwiony. Wtrącił się Peter, informując Johna przez głośnik:
- Eee, Johnie, wessało całą osobowość Lamera, nie wiem czemu statek się tak zachował, to nie wróży dobrze. Zaraz go podłączę na głos - zakończył i nastąpiła seria trzasków i gruchnieć a Lamer nie wiedział czy znajdują się one w nim czy słyszy je z zewnątrz ale kiedy spróbował mówić znowu, słyszał już siebie i John chyba też.
- Ku*wa, John. No ku*wa - teraz kiedy już mógł mówić, nie wiedział co - Dzięki za jazdę, :cenzura: się bawię tylko ku*wa nie żyję!- nie wytrzymał - I jestem statkiem, :cenzura:, nie?! - używał sobie, nie wiedząc, że gdy krzyczał, w pomieszczeniach na dole aż dudniło i przygniatało głośnością.
- Wyślemy go do jakiegoś ciała gdy znajdziemy ludzi lub zwierzęta ale póki co potrzebujemy jeszcze dwóch godzin by zrebootować ulepszonego Kadavera- Peter mówił spokojnym głosem, igonorując krzyki Lamera - Dwanaście tysięcy IQ nie powinno mieć problemu z taką sytuacją.
Lamer milczał, nie gadając już do nich i chodząc znów po statku. Odkrył, że mógł poruszać niektórymi rzeczami i je uruchamiać, jak gdyby miał władzę tam gdzie się zjawił i żałował, że nie ma na statku więcej osób, które mógłby postraszyć i podenerwować. Tymczasem umilał Johnowi czas, wyświetlając na mijanych przez niego ekranach (a były one prawie w każdym pomieszczeniu) różne obsceny i przekleństwa - odkrył, że wizualizują one jego myśli. Nie wiedział jeszcze czy będzie mógł pójść spać i czym miałby się zająć będąc wirtualnym bytem ale pewne bylo dla niego, że jeśli nie wyślą go niedługo do jakiejś normalnej, biologicznej formy życia, pozostałym też ztruje życie na statku.
 
Status
Zamknięty.
Do góry