Po dogadaniu się ze Snakiem, Cornell zadzwonił do autobusu i przekazał, że jest tu do zabrania trochę narzędzi i lekarstw. Jako że nie spotkało ich nic groźnego, podróżujący postanowili zatrzymać się tu choćby po same leki. Po paru minutach żółty autobus zajechał przed motel. Ludzie wylegli z niego na zewnątrz, mężczyźni poszli znosić ciekawe rzeczy - większość wróciła z pustymi rękami, ktoś przyniósł kilka butelek wina a ci którzy poszli sprawdzić szopę narzędziową przyniosła łopatę, siekierę, grubą stalową linę - rzeczy, których nie mieli jeszcze pojęcia jak użyją. Jako że nie było sensu stać dłużej, w końcu wsiedli wszyscy do swoich pojazdów i ruszyli. Jechali sznurkiem za autobusem, Cornell na motocyklu zamykał kolejkę. Jechali z dobrą prędkością około 80 kilometrów na godzinę po pustej drodze, mijając okolicę otaczającą teren
Wupatki - starożytnej indiańskiej osady. Niektórzy patrzyli na znane sobie ze szkolnych wycieczek ruiny, inni napawali oczy widokiem
odległych gór.
W jednym momencie jednak wszyscy obrócili się. We Flagstaff będącym teraz koło pięćdziesięciu kilometrów za nimi nastąpiła wielka eksplozja. Oślepiło ich światło i usłyszeli głośny huk. Pojazdy nie zatrzymały się, nawet przyspieszyły jakby uciekając przed odległym zagrożeniem, od którego jednak byli wystarczająco daleko. Walizka przywieziona przez Snake zawierała małą bombę atomową - najwidoczniej władze chciały sprawdzić i ocenić działanie takiej eksplozji na siedlisko zarażonych.
Wszyscy oglądali się na unoszący się nad ich byłym domem grzyb atomowy. Każdy milczał, nie w pełni rozumiejąc co mówią mu oczy. Po jakimś czasie Cornell odebrał telefon, którego zapomniał oddać:
- Widziałeś to? Nie zatrzymujemy się, gnamy dalej, może na miejscu będziemy bezpieczniejsi.
Chociaż nikt nie widział jeszcze wybuchu atomowego, domyślali się, że był on dosyć mały - a mimo to robił wrażenie
Po następnych milczących czterech godzinach drogi dojechali na miejsce. Leżący w ciemnym lesie drewniany domek kierowcy autobusu zapraszał spokojną okolicą. Stał nad sporym jeziorem, obok stała też porzucona ale zdatna do użycia szklarnia. Gdy parkowali, słońce zaszło już nad horyzontem, a powietrze zrobiło się chłodniejsze. Wysiedli i zaczęły się rozmowy o wypadkach ostatniego czasu. Snake nie udzielał się za bardzo, teraz dopiero rozumiejąc co tak właściwie zrobił. Między tymi ludźmi był chwilowo bezpieczny ale co dalej? Czy będą tu siedzieć jakby nic? Pojadą dalej? Dokąd?
Spytał z głupią miną:
- Hm.. Jest tu może schron atomowy? - mogli być narażeni na promieniowanie, niezależnie od tego jak duży był wybuch, jeśli powieje wiatr w tą stronę, zagrozi im opad radioaktywny.
Cornell włączył przenośne radio, które ktoś położył na masce autobusu. Trafił na orędzie prezydenta:
- Dzisiejszy dzień był najczarniejszym dla naszego narodu. Dokonano wielu zamachów w całym kraju, zginęło wiele istnień. Nie możemy jeszcze wskazać winnych ale możemy powiedzieć, że w ostatnich dniach Ameryka mogła też paść ofiarą ataku biologicznego.
- Za:cenzura:iście. Co teraz?- spytał Cornell, nie wiedząc do kogo mówi.
- Tego nikt się nie spodziewał... jeśli to wojna, co możemy zrobić? I gdzie uciekać? Ja mówię trochę odczekać i posłuchać co powiedzą w radiu.- odpowiedział mu jakiś dziadek, którego widywał czasem w barze z wujem.
-----
Spędzili kilka minut na stacji benzynowej co pozwoliło uspokoić zszargane nerwy i spokojnie zastanowić się nad sytuacją. Tutaj wszystko jeszcze wyglądało normalnie, człowiek za kasą mówił tylko, że słyszał o jakiejś akcji na północy, o jakichś dziwnych wypadkach - ale tu jednak nic takiego się jeszcze nie wydarzyło. Kiedy Neil płacił za paliwo, Alex zwróciła jego uwagę na radio:
- Posłuchaj tego, to straszne.
Dowiedzieli się, że w leżącym koło trzystu kilometrów od nich miasteczku wybuchła bomba atomowa, podobnie w kilkunastu innych miejscach USA. Spiker nie powiedział czy chodzi tu o zamachy czy wojnę, wszyscy byli zaskoczeni. Szybkie spojrzenie na mapę powiedziało im, że jadąc do Lake Havasu znajdą się bliżej miejsca wybuchu, narażając się na ewentualne skutki. Z drugiej strony, teraz Neil jeszcze bardziej chciał się dowiedzieć, co z jego rodziną.
- Nie wiem, nie musicie ze mną jechać jak nie chcecie ale czuję że powinienem.
- Nie bądź głupi, lepiej już pojechać do Las Vegas, tam umów się z rodzicami, jakoś się z nimi skontaktujesz - zaoponowała dziwnie energicznie Alex.
- No nie wiem... - rozważał za i przeciw chwilę zanim zdecydował.
Zapłacili i wyszli na zewnątrz. Świat wyglądał tu tak spokojnie, jakby wszędzie był taki sam. Z informacji wynikało jednak, że na północy działy się dziwne rzeczy, czy to możliwe?
Pożywili się trochę przyniesionymi przez Mike'a rzeczami i przeprowadzili krótką naradę - ostateczną decyzję miał jednak Neil jako kierowca.
- Znasz jeszcze kogoś, jakieś miejsce gdzie moglibyśmy się skierować? Dowiemy się czy jest tam bezpiecznie i może pojedziemy, do kampusu nie wrócimy, skoro policja nie daje sobie rady, my nie mamy jak tym bardziej.
-----
Jeanne wbiegła do budynku z wyciągniętą odważnie bronią, wkroczyła w środek kłótni. Stał przed nią również uzbrojony mężczyzna i niska kobieta. Stali pośrodku kuchni a na kafelkowej podłodze leżał w kałuży krwi kilkuletni chłopiec z rozwaloną połową głowy.
Nie znając jej nawet, kobieta emocjonalnie zwróciła się do Jeanne:
- Synka mi zabił! Zabił ! Bez mrugnięcia. Teraz pewnie nas zabije! - krzyczała, cała czerwona, machając rękami.
Mężczyzna, popatrzył na ziemię i spokojnie powiedział, na koniec unosząc głos:
- Mówiłem jej tyle razy - on był ZA-RA-ŻO-NY! Nie, ja idę, powinna mi dziękować.- Ruszył do wyjścia a matka rzuciła się do swojego chłopca, tuląc go i mówiąc do niego.
Jeanne obejrzała się za wychodzącym i nie wiedziała, czy zagadać z nim czy uspokoić matkę. Zapewne lepiej zwrócić się do uzbrojonego, miejscowego faceta niż histeryczki.
-----
Steven szedł wzdłuż ciemnej drogi, nawet nie denerwując się, że nikt się nie zatrzymuje. Nie zależało mu na tym. No, nie aż tak. Ale miejsce do spania znaleźć powinien a jego wymagania były elastyczne, spało się w różnych miejscach. Szedł tak jeszcze około godziny, coraz bardziej obojętniejąc na otoczenie, przypominające mu o sobie tylko chłodem nocy. Teraz jednak, gdy był po niedawnym zażyciu porcji tabletek, nic nie było takie straszne. Szedł i szedł tak wzdłuż drogi na nic już nie licząc aż tu ni stąd ni zowąd, znalazł zjazd. Mała, wyłożona betonowymi płytkami zatoczka z podjazdem na metalową rampę do reperowania samochodu i z drewnianym zadaszonym stołem. Od biedy można było coś z tego zrobić. Mógł też równie dobrze zgłębić się w las, wejść na jakieś niewysokie drzewo, przywiązać się paskiem i mieć nadzieję, że nie zaatakuje go żadne zwierzę. Byle do rana, wtedy może uda mu się jakoś znaleźć stopa. Złą sprawą było jednak to, że pod rampą naprawczą ktoś już spał, brodaty i brudny, oparty.