Dawn of the dead

Status
Zamknięty.

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
SYTUACJA

CORNELL
Przyszedł z pracy do domu, był diabelnie zmęczony. Interes szedł dobrze, owszem, można było nawet odejść czasem od ''brudnej roboty" w warsztacie i znaleźć sobie mniej męczącej zajęcie - ale po co? Lubił to co robił i robił to dobrze. Rozpiął koszulę, jedną ze swoich ulubionych i stojąc na środku pokoju podrapał się po brzuchu. Zaczynał się krótki okres definitywnego nic-nie robienia. Dzień był wspaniale słoneczny, słońce nagrzewało ziemię niemiłosiernie - ale od czego jest klimatyzacja i zasłony w oknach.
Wyjrzał za okno - na sąsiedniej parceli kobieta rozwieszała pranie, stara Sally robi to co tydzień o tej samej porze. Wrócił do czegoś co nazywał kuchnią, małego pomieszczenia z lodówką i kuchenką pod jedną ścianą i blatem przymocowanym do ściany po drugiej. Na szczęście znalazł jeszcze puszkę jakiegoś zimnego napoju, szybko wychylił ją, zdając sobie sprawę, że zimna piana skapuje na podłogę. Teraz to nie było jego zmartwieniem. Korzystając z tego, co miał w lodówce, zrobił kanapki. Dużo tego jednak nie było, nawet jego żelazne zapasy puszkowanej ryby zostały zużyte. Usiadł w fotelu i wyciągając nogi włączył telewizję - posiedzi tu jeszcze z godzinę bez ruchu, nim uzna, że już czas przejechać się do sklepu. Jak to godzina przed telewizją, ta także upłynęła szybko.Gdy zakończył się kolejny bezsensowny serial, który pochłaniał zupełnie biernie, śmiejąc się czasem z perypetii tępych bohaterów, wstał wreszcie, otrzepując się z okruchów.
Jedzenie, picie - policzył - teraz ubranie. Wbiegł po schodkach do pokoju, w którym spał i sięgnął szybko po zwinięte zręcznie w kłębek jego wczorajsze ubranie. Wciągnął na siebie wytarte jeansy i koszulkę, narzucił steraną lecz lubianą kurtkę i wrócił na dół. Chwilę chodził sfrustrowany, zastanawiając się, gdzie położył dokumenty, aby znaleźć je wreszcie leżące na lodówce. Sprawdził, że ma trochę kasy, akurat na niewielkie wydatki i wyszedł z domu, zamykając za sobą drzwi. Kopnął na ulicę zostawiony przez kogoś na jego chodniku papier, rzucił spojrzenie na swój samochód - niemłody i wyjeżdżony ale potężny samochód - Oldsmobile Cutlass Convertible z 1967. Chociaż nie przekraczał on dziś 180 km/h - to tak naprawdę, czy musiał to potrafić? Był wygodny, nie to co dzisiejsze ekonomiczne samochody, a co najważniejsze - był starą miłością, marzeniem wielu nastolatków i ich pasją.
Oldsmobile Cutlass Convertible 1967
Rozparł się za kierownicą, spojrzał odruchowo w lusterko, wyciągnął ze schowka zakurzoną kasetę i z uśmieszkiem wrzucił ją do odtwarzacza. Po chwili trzasku z głośników dała popłynęła muzyka Meat Loaf, stary dobry rock and roll.
Meat Loaf
Wysunął się z podjazdu i jadąc jednostajnie, stukając do rytmu dłońmi w kierownicę, dojechał pod sklep. Kurz podniósł się z betonu gdy wtoczyły się nań ciężkie koła. Zaparkował blisko drzwi, bo i po co się przemęczać? Dopiero po wejściu do środka zastanowił się, czego tak naprawdę potrzebuje. Mrożonka nie byłaby zła, może dziś dla odmiany spaghetti? Potem jeszcze pieczywo, trochę mięsa (konieczność!), trochę warzyw (nie konieczność, ale dobre z mięsem), majonez. Wrzucił do wózka też cztery piwa gdyby ktoś z kumpli rzucił pomysł obejrzenia meczu czy partyjki pokera. Czuł, że w tym tygodniu może paść na niego, ostatnio to inni przyjmowali resztę paczki. Uprzedzając wypadki, wrzucił też paczkę środków przeciwbólowych - poprzedniego dnia zjadł ze dwa od bólu zęba, jakoś nie miał czasu ani chęci na łażenie po lekarzach. Ból zębów przypomniał mu, że przydadzą się jeszcze orzeszki ziemne; coś do gryzienia i zero wysiłku w przygotowaniu.

Podszedł do kasy, za którą nie było jednak nikogo. Stał kilka minut, czekając aż w końcu zaczął stukać kluczami od samochodu w ladę i wywoływać sprzedawcę. Nie odpowiedział mu jednak nikt. "Zawsze przyjmą jakieś młode sprzedawczynie co siedzą potem na zapleczu i czytają gazety... Jakbym chciał mógłbym nawet kasę im podciągnąć." Po kolejnych minutach podobnych rozmyślań i złorzeczeń, był już zdrowo poirytowany. Będąc jednak zdeterminowanym, by załatwić wszystko i wrócić do siebie, wszedł za ladę i zapukał w drzwi na zaplecze. Nikt mu nie otworzył ani nie odpowiedział, ujął więc klamkę i uchylił drzwi. pomieszczenie miało spuszczone rolety tak, że widział tylko odbijającą w półmroku białą szafkę na dokumenty. Zaraz jednak pod oknem coś się poruszyło, rolety zadrgały, wpuszczając więcej promieni poszatkowanego światła. Potem czyjaś ręka szybko chwyciła za sznurek od rolet i zalała cały pokój słońcem, uchylając je. Cofnął się szybko, zaskoczony tak nagłą akcją. Z małej kozetki stojącej pod oknem wstał czterdziestoletni mężczyzna o łysinie na środku głowy okolonej posiwiałymi włosami. Był równie zdziwiony co przybysz.
- A niech to, sklep! - krzyknął zaraz i wybiegł przez drzwi, nic mówiąc nic do Cornella. Zaraz jednak sprawdził, że wszystko jest tak jak było i wrócił.
- Przepraszam, tak się położyłem na chwilę, coś mnie boli od rana głowa, chyba się przeziębiłem, musiałem zasnąć - tłumaczył się, szybko kasując podawane mu przedmioty.
Odebrał należne pieniądze i zwrócił Cornellowi resztę. Na lekko opuchniętym przedramieniu nosił bandaż.
- A, to? Nic, skaleczenie. Dziękuję, a raczej przepraszam i do zobaczenia - po czym wycofał się znów na zaplecze.
Cornell tymczasem szedł do samochodu - tyle zmarnowanego czasu, w którym można by objechać pół miasta!
Gdy przekręcał kluczyk, zobaczył jak z tyłu sklepu przeszły dwie postacie. Wychylił się przez okno bez wysiadania ale już zdążyły zejść z widoku. Zaraz jednak usłyszał tępe stukanie, jakby ktoś dobijał się do tylnych drzwi sklepu. "No, nieważne" - pomyślał, gdy wtem zobaczył wewnątrz sklepu dwie postacie, najpewniej weszły tyłem. Coś było z nimi nie tak, to można było zauważyć po samym ich chodzie, jakby były od kilku dni na kacu. Po przyjrzeniu się, zobaczył jednak coś więcej. Jedna z postaci miała pogruchotaną prawą dłoń, z której wyciekała na podłogę krew, tworząc coraz większą plamę. Nie był to chyba jednak dla właściciela ręki problem ponieważ stał nieruchomo, nawet nie patrząc na swoją ranę. Ruszył wreszcie jednak w kierunku frontowych
drzwi, idąc powoli i niepewnie. Zaraz jednak przystanął i obrócił głowę szybko w prawo, tam też skierował swe powolne kroki. Wyglądało to bardzo podejrzanie, Cornell nie wiedział jednak czy jest sens wracać do środka, może po prostu pojechać do domu i zadzwonić na policję? Zastanawiając się, odpalił silnik i zobaczył, że tym razem pojawił się w sklepie drugi gość. Tym razem jednak sprawa wyglądała już gorzej - zarówno dłonie jak i twarz miał ubabraną we krwi, podobnie zresztą ubranie. To już zdecydowanie za wiele jak na spokojne osiedle. Cornell otworzył schowek, w którym oczywiście - jak zawsze gdy potrzeba - nie było komórki. Co gorsza, nie było tam też broni, którą sprawił sobie na tyle niedawno, że nie miał jeszcze nawyku noszenia jej wszędzie ze sobą - pistoletu Jericho 941, czy też Baby Desert Eagle.
Zobaczył, że postać kieruję się ku niemu, na chwilę zatrzymując się na przeszklonych drzwiach wejściowych, które jednak ustąpiły pod naporem ciała.
Jeśli chciał odjechać, lepiej zrobić to nim będzie za późno.
OKOLICA


-----

NEIL
- Jak minął dzień, u nas ten pokręcony dziad znowu kazał wszystkim siedzieć pół godziny dłużej - gdy tylko Neil przekroczył próg mieszkania, które zajmował z trzema innym studentami, przywitała go opowieść o dniu Mike'a. Nie mógł teraz za bardzo rozmawiać, obiecał Alex, że podwiezie ją przyjaciółki na ''babski wieczór''. Śmieszył go taki pomysł ale co zrobić, nie widział w tym nic złego.
- A tako, bywało gorzej. Podrzuć mi coś na wynos - powiedział, przechodząc szybko przez wspólną kuchnię. W pokoju rzucił tylko na łóżko plecak i wytarł ręcznikiem spoconą twarz. Na szczęście na dworze powiewał przyjemny wiaterek, łagodził upał, którego doświadczaliby gdyby niebo było całkowicie czyste. Postał jeszcze chwilę, spryskał się perfumami i wrócił do kuchni.
- Dzięki stary - powiedział, widząc, że kolega nie ruszył się nawet z miejsca, zaaferowany czytaniem gazety. Podszedł więc i zabrał z jego talerze kanapkę z soczyście prezentującymi się pomidorami na dużych płatach sera.
- Co jest kurde... - zareagował tamten ale wciąż nie ruszył się z krzesła.
Neil przestępując już drzwi rzucił:
- Mówiłem przecież ''dzięki''.
Podszedł do swojego samochodu. Wspaniały, ciemny Volvo S 60 R stał przed małym domkiem studenckim czekając na swego pana. Ludzie nieraz dziwili się czemu właściciel czegoś takiego mieszka właściwie jak zwykły student - niewielu jednak wiedziało.
Neil zdawał sobie sprawę, że jego życie biegnie stosunkowo lekko i że ma dużo rzeczy, których inni nie oglądali na oczy. Koncepcja zamieszkania w zwykłym domku z opłacanym czynszem, wspólną łazienką i kuchnią z innymi studentami miała przybliżyć mu zwykłe życie; chciał dołączyć do innych, normalnych studentów, płacić jak oni, studiować jak oni, no i - mieszkać jak oni. Szło mu jak do tej pory dobrze.
Volvo S 60 R
A stojące oto przed nim 300-konne bydlę przypominało mu o tym, że jednak jest trochę inny. I to przypominało w sposób miły. Wyciągało 250 na godzinę ale oczywiście miało swoją masę - za to jaki luksus, co za warunki! No i mimo wszystko, rzucało się w oczy dużo mniej niż jaskrawy kabriolet jakim to poruszała się masa bogatych dzieciaków.
Usiadł za swoją obitą skórą kierownicą, wciągając zapach ogumienia i samochodowego kurzu. Zapalił, lubując się cichym szumem silnika - wiedział, że jest on gotów zaryczeć, gdy przyjdzie potrzeba. Skręcił w prawo z wyjazdu i posunął się cienką dróżką studenckiego osiedla - małych domków ze słabej jakości materiałów. Za oknami migały kolejne akacje, którymi obsadzono obie strony ulicy, przesuwały się rozmawiające, spacerujące i siedzące na ławkach postacie. Gdy zobaczył bielejący z daleka, obity side'ingiem domek, gdzie mieszkała Alex, zwolnił. Przystanął przy prawym krawężniku i czekał na dziewczynę. Zobaczył jak poruszyły się trącone ręką firanki w oknie i po chwili wyszła Alex - dziewczyna w jego wieku, blondynka o 176 centrymetrach wzrostu. Białe, materiałowe spodnie podkreślały jej świetnie wyrzeźbione kształty a błękitna koszula o krótkich i szerokich rękawach, zapięta oczywiście tylko na tyle by osłaniać przed natarczywym wzrokiem, nadawała jej wyglądowi frywolności i młodzieńczego wdzięku, którym zresztą cała promieniowała. Radośnie podbiegła do samochodu i wskoczyła na przednie siedzenie, rzucając Nei'owi szczęśliwe spojrzenie. Widzieli się przecież ledwie dwie godziny temu a już zdążyła się stęsknić za tym niefrasobliwym chłopakiem, którego miała szczęście spotkać.
- Pamiętaj, jak ci się znudzi, daj znać to jakoś cię wyciągnę - zażartował Neil. Wiedział, że Alex nie może odmówić najlepszej przyjaciółce, z którą trzyma się zawsze na imprezach i w szkole, plotkując i śmiejąc się ze wszystkiego.
- Spokojnie kochanie, będziemy grzeczne, obejrzymy film, zjemy wiaderko lodów i pójdziemy spać.
- Gadaj, gadaj, kto wie co tam macie zamiar wyrabiać.

Uśmiechnęła się i lekko klepnęła go w policzek.
- No, jedź już i nie zrzędź.
Posłusznie ruszył i pojechał znaną sobie drogą do mieszkania znajomej - gdzie poznał zresztą kiedyś Alex. Drogę spędzili w milczeniu, dziewczyna szukała czegoś w torebce, szepcząc cicho pod nosem a Neil koncentrował się na kierowaniu, czasem tylko rzucając spojrzenie na swoją jedyną.

Dojechali na miejsce i Neil zjechał na trawę na poboczu, widząc, że nie ma już miejsc na małym parkingu. Wyszedł z Alex i podszedł z nią do drzwi, zastukał. Minęła chwila i drzwi uchyliła niska dziewczyna o pogodnej twarzy i powiązanych w małe warkoczyki ciemnych włosach. Podała rękę Neil'owi i zaprosiła dwójkę do środka. On jednak zgodnie z planem odmówił, wymawiając się tym, że jest już umówiony.
Z powrotem w samochodzie, poprawił lusterko i pojechał do przodu by znaleźć sobie miejsce do zawrócenia. Musiał ujechać dobry kilometr nim znalazł uliczkę - nie miał jednak nic przeciwko małej przejażdżce, jechał rozglądając się, czy ujrzy kogoś znajomego. Tak się jednak nie stało, ludzie pojechali na inną imprezę, comiesięczną balangę nad plażą. Żałował, że nie może tam pojechać z Alex a samemu nie miał bynajmniej chęci.
Wpadł na pomysł. Przyspieszył i wrócił do swojego mieszkania. Szybko, stosując na przemian obietnice dobrej zabawy i besztanie, namówił wszystkich, by jechali z nim. Chłopaki zaraz skoczyli do pokojów i wrócili z narzuconymi kurtkami, jak zawsze trzeba było jednak czekać na Sarę. Stali w kuchni, krzycząc na nią i docinając jej. Kiedy jednak wyszła, stwierdzili, że nie zmarnowała czasu; przebrała się w obowiązkową na plaży spódniczkę i bluzkę, upięła włosy w niepojęty dla każdego faceta sposób i delikatnie podkreśliła tuszem rysy twarzy.

Droga na plażę zajęła im kilkanaście minut a gdy dojechali zobaczyli, że faktycznie, jest tu masa ludzi. Musieli wjechać głębiej by znaleźć miejsce parkingowe. Potem, mijając tłumy nieznanych, bawiących się ludzi, skierowali się do dużego namiotu, pozbawionego trzech ścian, gdzie jak podczas oblężenia, uwijali się ludzie, sprzedając piwo i robiąc drinki. Niektórzy zamówili to i owo, Neil nie był pewien czy powinien, nawet biorąc pod uwagę, że droga powrotna była krótka i nikt jej nie pilnował.
Minęło trochę czasu a ich grupa się rozeszła, został tylko z Mike'm, który sącząc drink przez słomkę, komentował przechodzące dziewczyny.
- Dużo gadania...i tyle - skwitował go Neil.
- Jasne, jak tobie się zdarzyło, że złapałeś ładną i niegłupią laskę na samochód to nie znaczy, że ja mogę tak samo - po wyrzeczeniu czego, uświadomił sobie, że powiedział chyba za dużo i oddalił się, machając do kogoś z daleka.

Nie potrafiąc się odnaleźć bez nikogo do zagadania, Neil usiadł i oparł się o spory kamień, jeden z kilku leżących tu na plaży. Słońce zachodziło pięknie nad morzem, jakby tonęło tam gasnąc i pogrążając ziemię w ciemności. Wyciągnął telefon i poszukał jakiejś muzyki, którą chciałby w tej chwili usłyszeć. Założył słuchawki i siedział, patrząc na piękny widok, gdy nagle ktoś stanął wprost przed nim. Niska dziewczyna, wyraźnie po przedawkowaniu alkoholu, zapytała czy ma ogień.
- Ech, nie szkodzi. Siądę tu sobie, spoko? - nie czekając na zgodę, padła ciężko na ziemię i roześmiała się.
Neil spojrzał na nią ale nie spytał z czego się śmieje, nie chcąc prowokować rozmowy. Ta jednak rozmowę i tak zaczęła.
- A co tu tak w ogóle siedzisz, impreza jest tam? Coś z tobą nie tak? Porzuciła cię jakaś? Nie martw się, znam to - nie dała mu nawet dojść do słowa, zresztą nie miałoby to sensu i tak nie zważałaby na to co by powiedział. Objęła go ręką i przechyliła się, próbując znaleźć ustami jego usta. Odsunął się od niej zirytowany i wtedy zadzwonił telefon. Spojrzał na wyświetlacz - Alex.
"Nareszcie, dzięki Bogu". Wstał i odszedł od dziewczyny, która zaraz osunęła się na ziemię, śmiejąc się cicho.
- No, co tam mała? - początkowo nie słyszał odpowiedzi, zaraz jednak zrozumiał, że Alex szepcze.
- Ktoś tu jest, na dole, chyba zrobił coś Michelle, słyszałam krzyk - zaczęła dławić się łzami i łkać.
Neil'owi uderzyła do głowy nagła fala gorąca i strachu, prawie krzyczał do słuchawki:
- Gdzie jesteś, co się stało?! - Natychmiast skierował się do samochodu.
- Nie wiem, ja.. ja naprawdę nie wiem, chyba ktoś zaatakował Michelle, nie wiem czy mnie widział
- Gdzie jesteś, mów! - teraz liczyło się tylko to gdzie była i jak można się tam najszybciej dostać.
- U niej w domu, weszłam na poddasze po drabince, nie wiem czy mnie widział. Proszę, zrób coś, tu jest tak ciemno, boję się, że mógł widzieć, gdzie jestem.
- Nie rozłączaj się, już jadę! -
wysapał jeszcze w biegu.
Trzęsącymi się rękoma sięgnął po klucze i brutalnie wparował do samochodu. Natychmiast wprowadził silnik na wysokie obroty i ruszył z miejsca, każąc Alex milczeć i mówić tylko gdy coś się stanie. Jadąc, słuchał jej ciężkiego oddechu i wiedział, że nie zapomni go prędko.

-----

JEANNE
Przechadzała się oświetlonym dyskretnym światłem korytarzem, oglądając po raz kolejny te same eksponaty; repliki i oryginały broni, obrazy w tle i wymyślne tablice opowiadające historię oglądanych wynalazków. Na nic konkretnego nie zwracała uwagi, omiatając bezmyślnie wzrokiem otoczenie, myślała.
Piętnaście minut do przybycia nowej grupy wycieczkowej, Glenn powinien ich tam trochę przetrzymać przy sztuce baroku. Tyle czasu pozwalało jej skoczyć szybko do automatu z kawą stojącego w pomieszczeniu socjalnym i wzmocnić się - od końca pracy dzieliła ją już tylko godzina, więc czuła się zmęczona.
Zaraz wróciła i dmuchając na gorący napój w tekturowym kubku, cieszyła się jego aromatem. Przyzwyczaiła się do tej automatowej kawy tak samo jak przyzwyczaiła się do tych zakurzonych obrazów, słabego oświetlenia, wiecznie roztargnionych współpracowników i innych małych elementów składających się na klimat tego miejsca.
Usiadła pod ścianą na plastikowej ławce i odgarnęła z czoła włosy. Przesunęła dłonią po twarzy. Tak, lubiła nawet tą pracę, nie mogła narzekać - dobrze jest opowiadać o tym, czym interesowało się od dawna i jeszcze brać za to pieniądze. Dziś jednak czuła się dziwnie, czy to z powodu ciągłego deszczu na dworze, czy dla jakiejś innej przyczyny, fakt jednak, że bolała ją głowa. Co więcej, nie miała wiele czasu na odpoczynek, po pracy musiała się stawić na lotnisku Dulles gdzie miała zarezerwowany bilet na godzinę 21.30 do Denver.
Czterodniowa konferencja naukowa, na którą nie wiedzieć czemu zdecydowano wysłać właśnie ją. Cieszyła się jednak, że będzie to chociaż miejsce, gdzie jeszcze nie była - miało być dosyć dużo wolnego czasu, który planowała poświęcić na zwiedzanie okolicy.
Była spakowana i gotowa do drogi, po powrocie z pracy mogła więc spokojnie pójść spać, o czym marzyła zresztą większą część dnia.
Niedługo zobaczyła wychodzące zza rogu postacie, rozglądające się i półgłosem komentujące eksponaty. Wstała i poprawiła bluzkę, która i tak leżała równo, wyrzuciła do kosza pusty kubek i odgarnęła włosy za uszy, upewniając się, że wygląda tak jak należy. W zbliżających się ludziach dostrzegła Japończyków, skłoniła się więc z uśmiechem gdy do niej dotarli i zaczęła swoją standardową opowieść.


Po szesnastej wyszła przez główne drzwi budynku. Przystanęła na chwilę, jakby zbierając siły przed zmierzeniem się z padającym deszczem i puściła się biegiem do leżącego niedaleko wejścia do metra. Przejście przez bramkę, sprawdzenie godziny, odczekanie swojego, wejście do wagonu - już jechała do mieszkania. Niewiele minut potem drzwi otworzyły się i skierowała się do wyjścia. Przeprosiła uprzejmie tarasującego przejście człowieka w ciemnym garniturze i ocierając się o wchodzących, wyszła na zewnątrz. Wybiegła po schodach na powierzchnię, wciągając zapach spalin i deszczu - jedynego chyba elementu wciąż naturalnego w tym otoczeniu.
Ujęła mocniej torebkę, i ruszyła w stronę swego mieszkania, tupiąc cicho po chodniku z dużych, granitowych płyt. Przystanęła na chwilę, zastanawiając się, czy powinna wstąpić do swojej ulubionej cukierni, prowadzonej przez znajomego Włocha. Ostatecznie stwierdziła jednak, że to byłoby kuszenie losu po tym, jak od niedawna przeszła na swoje nowe założenia żywieniowe, zakładające posilanie się czymś innym niż warzywa tylko raz na dzień. Ten raz z kolei miała już za sobą. Wiedziała zresztą, że to postanowienie, zupełnie bezcelowe i nic nie dające, nie utrzyma się długo - dlaczego jednak nie powalczyć ze sobą choć dzień dłużej? Odeszła od sklepu i skierowała się dalej wzdłuż ulicy, za której rogiem widziała już swój blok, odbijający się jasną barwą od stalowego, chmurnego nieba.
Stała na przejściu czekając na zielone światło i patrzyła na kierowców przejeżdżających samochodów. Wszyscy zdawali się dziś znudzeni, wszyscy wracali pewnie co szybciej do swoich klitek by zamknąć się tam przed całym zimnym i mokrym światem i poczekać do kolejnego dnia.
Ona zresztą podobnie, wracała do swojego pustego 3-pokojowego mieszkania. Jakoś nie miała szczęścia tu, w Ameryce do spotkania mężczyzny, którego mogłaby zaakceptować. Co innego jeszcze we Francji, tam był taki jeden... "Był", niestety, teraz zaś mija już rok jak jest sama w Waszyngtonie, nie mogąc jakoś wyjść do ludzi a jednocześnie - dopuścić ich do siebie.
Wstrząsnęła głową, jakby chcąc odrzucić myśli i uniosła czoło wysoko, pozwalając kroplom padać na twarz i włosy. Do wejścia dotarła co prawda mokra ale ożywiona. Jak dziecko, czuła się zmieszana widząc, jak zostawia mokre ślady na czystej podłodze korytarza. Poszła nim aż do drugich schodów, którymi stąpając ciężko, dotarła na trzecie piętro, gdzie mieszkała.
Jeszcze parę kroków w przeciwną stronę i stała przed swoimi brązowymi drzwiami z pozłacanymi brzegami - sam ich widok obiecywał przytulność i bezpieczeństwo. Przekręciła klucz, weszła do ciepłego wnętrza i zamknęła za sobą drzwi. Zasunęła zasuwkę i zadowolona z powrotu, oparła się o ścianę, zdejmując buty. Ustawiła je równo na odpowiednim miejscu i zawiesiła na wieszaku czarną, sztruksową kurtkę. Chodziła boso po domu, nastawiła herbatę i włączyła radio. Z głośnika sączyła się częściowo zapomniana muzyka lat trzydziestych, przyjemna i spokojna
Radio
Stała przy kuchence, drygając lekko aż wreszcie czajnik zaczął gwizdać, czekając na zdjęcie go z gazu. Zalała herbatę i usiadła przy stoliku. Nie spiesząc się, wypiła herbatę w kilka minut i wstała, chcąc jeszcze raz przejrzeć, czy nie zapomniała niczego spakować.
Jak u każdej kobiety, w walizce Jeanne dominowały ubrania, wszystkie stonowane i eleganckie a zarazem wygodne. Miała ze sobą chyba wszystko, nie zapomniała też o książce ani tym bardziej - bilecie i zaproszeniu na konferencję, bez którego miałaby na miejscu, w Denver, trudności.
Widząc, że ma wszystko, czego potrzebuje, rzuciła się plecami na łóżko i zamknęła oczy, licząc, że podświadomość jeśli zechce, sama podpowie co jeszcze trzeba sprawdzić.

O dwudziestej już krzątała się po mieszkaniu, podlewając na zapas kwiatki i odkładając wszystko na swoje miejsce. Zamówiła taksówkę i godzinę przed odlotem, znalazła się już na lotnisku. Obawiała się, że kontrola może zająć długo, dziś jednak o dziwo odprawiono ją szybko. Przeszła tunelem do wejścia do samolotu i zajęła swoje miejsce, rozglądając się. Było jeszcze trochę wolnych miejsc, z przodu matka kołysała na rękach śpiące dziecko, dalej dwóch mężczyzn rozmawiało grubymi acz ściszonymi głosami, z tyłu jakiś człowiek ciągle kaszlał i wycierał zroszone potem czoło - jak zawsze, można było spotkać różnych ludzi. Wyciągnęłą książkę i zadowolona, że tak sprawnie przebiegł proces ładowania się do samolotu, wciągnęła się w opowieść. Kiedy startowali, uniosła głowę i kilka minut patrzyła za okno na oddalające się i malejące światła miasta, potem jeszcze raz, gdy stewardessa zapytała ją czy zechce się czegoś napić. Odmówiła i wróciła do książki nie zauważając, jak zasnęła.

Przebudziła się, wyrwana ze snu odgłosami szarpaniny i zdenerwowanych głosów. Obejrzała się i zobaczyła, że to dwie stewardessy uspokajają majaczącego mężczyznę, tłumacząc mu, że ma gorączkę i że już niedługo lądują.

- Kyle'a! Przynieś tu aspirynę - jedna krzyknęła, wychylając się za kotarę oddzielającą pomieszczeniu obsługi.
- Proszę się nie denerwować, już jesteśmy blisko, pojedzie pan do domu - mówiła czarnowłosa kobieta z obslugi, podając mężczyźnie szklankę. Wypił ją łapczywie i zaczął mówić nieskładnie:
- Ale, tak gorąco... Prawda, że jest gorąco? Uch, moja głowa, boli. I to gorąco. Nie, ja nie dożyję do domu, ja chcę już...
- To nic takiego, strach przed lataniem nałożył się na grypę -
przed Jeanne stanęła nagle inna stewardessa, chcąc zapobiec rozchodzeniu się paniki - lądujemy za 5 minut, już lecimy nad miastem.
Zaskoczona Jeanne, odwróciła twarz ku kobiecie i uśmiechnęła się wymuszenie:
- Oczywiście, dziękuję.

Ledwo jednak kobieta zniknęła za ścianką działową a z tyłu samolotu podniósł się krzyk.
- On.. on jest martwy ! - Czarnowłosa stała nad owiniętym w koc mężczyzną, zaraz dała się objąć koleżance, która podjęła też szybko działanie. Zawołała do pomocy innych ludzi z obsługi i zaraz mężczyznę ujęto za nogi i ręce i niesiono na zaplecze. Zaraz jednak otworzył on oczy i wyrwał się zaskoczonym niosącym go. Rzucił się na najbliższego i wbijając mu paznokcie w policzek, ugryzł go w ramię. Zaraz na podłogę polała się krew a siedzący najbliżej pasażerowie porwali się z miejsc i odskoczyli od zamieszania.
Drugi mężczyzna próbował obezwładnić agresora i początkowo mu się udało, zaraz jednak tamten zaczął go drapać boleśnie po splecionych dłoniach tak, że wreszcie zwolnił uścisk. Wtedy atak się powtórzył i znowu gorąca krew polała się na podłogę. Ludzie jak spłoszone zwierzęta rzucili się ku ścianom samolotu, ktoś zaczął walić w zamknięte drzwi kabiny pilotów, inni to gaz pieprzowy to latarkę by bronić się gdy zajdzie potrzeba.
Jeanne zaczęła przeszukiwać torebkę, nie było tam jednak nic pomocnego w takim momencie, natychmiast więc porzuciła to przedsięwzięcie i wyjrzała przez okno. Samolot już podchodził do kołowania i po paru minutach byli już połączeni z tunelem do wyjścia. Gorszą sprawą było jednak to, że wyjście z samolotu znajdowało się z tyłu - trzeba było przejść obok pomieszczenia gdzie przed chwilą zniknął zakrwawiony krwią swoich ofiar mężczyzna. Dlatego też nikt nie ruszał się z miejsca, mimo że na lotnisku wyczytano już lot z Waszyngtonu jako przybyły.
Jeanne mogła próbować pójść przodem lub po prostu poczekać aż ktoś przetrze drogę czy aż piloci wezwą pomoc z lądu. Jeden z nich uchylił właśnie drzwi i gdy powiedziano mu, że na pokładzie jest psychopata, wycofał się z powrotem by zakomunikować wypadki. Z kolei jeśli władze powezmą podejrzenie, że chodzi tu o porwanie samolotu, będzie trzeba zapewne poczekać na przybycie drużyny antyterrorystycznej.
OKOLICA

-----

STEVEN
Uwieranie w lewy bok kazało mu otworzyć oczy. Nie można było z pewnością stwierdzić jak ale faktem było, że położył się spać na kawałku drewnianej belki, teraz działającej lepiej od budzika. Otworzył oczy po raz kolejny witając obrzydły świat. Był głodny. Noc niedawno się zaczęła, czas był dobry by wyjść na ulicę i pogrzebać trochę po okolicy. Potrząsnął głową, zrzucając z siebie kurz i obsypujący go stopniowo podczas snu tynk. Wstał, kląc szpetnie i przemierzył pomieszczenie, stawiając kroki jak starzec. Potknął się o pozostałości starej wykładziny, zrywając ją kompletnie. Przeszedł do pomieszczenia obok, gdzie na podziurawionej kanapie stojącej przy tlącym się ogniu, spało kilka opartych o siebie osób.
Rozejrzał się dookoła - oczywiście, tak jak się spodziewał, nie znalazł tu resztek jedzenia ani czegokolwiek przydatnego. Kopnął pordzewiałą puszkę po konserwie i odepchnął nogą ze swej drogi puste butelki. Dźwięki przebudziły kogoś leżącego na kanapie do góry nogami - poruszył się ale zaraz znowu zachrapał. Przeszedł dalej, do ich rupieciarni. Nie chciało mu się jednak grzebać w stosie różnych przyniesionych z bliższej i dalszej okolicy rzeczy, postanowił po prostu wyjść.
Rupieciarnia
Przemierzył kilka pustych pomieszczeń; pustych, jeśli nie liczyć walających się po betonie małych śmieci i potłuczonego szkła. Zimny, nocny wiatr przelatywał szybko między pustymi otworami okien, potęgując uczucie drętwoty jakie wciąż ściskało Stevena niczym założona na ciało żelazna obręcz. Wyszedł na zewnątrz, kręcąc głową i ruszając rękoma by przywrócić sobie trochę sił. Stąpając mocno, zszedł z górki na jakiej stała ich siedziba.
Siedziba
Przebywali tu od niedawna, kilka dzieciaków z tak zwanych dobrych domów, przeżywających okres buntu, kilku innych potępieńców. Byli podobni do niego lecz nie tacy sami, wciąż żywili jakieś złudne nadzieje, wbrew swoim słowom liczyli, że jednak życie się do nich uśmiechnie w jakiś zaskakujący sposób. :cenzura: prawda. Życie ich zabije tak samo jak zabija wszystkich innych - z tym, że oni będą dodatkowo jeszcze to czuć i o tym myśleć.
"I niech giną wszyscy, nie umieją podjąć decyzji nawet". Chcąc nie chcąc, gardził tymi co to chcieliby w imię wydumanych ideałów zmienić swoje życie, zostawić wszystko i być kim innym. On nie był taki. On się nie stał inny. Jemu nie dano wyboru innego jak tylko stać się tym, kim się stał.
Miał wyrzuty do całego świata, a im ten świat był mu bliższy, tym zarzuty były większe. Nic więc dziwnego, że nie znosił także samego siebie, podobnie jak rodziny, która uczyniła z niego psa. Czuł jednak, że nie będzie tak jak inni narzekać i wołać wszem i wobec o swojej krzywdzie. Wiedział, że każdy ma swoje problemy i tak jak jego nie interesowały cudze, tak samo wiedział, że nikogo nie interesują jego własne. Dlatego szedł ze spokojną rezygnacją ulicą, kierując się do pierwszego zaułka by zakręcić się w pobliżu stojących tam dużych koszy na śmieci.
Minął śpiącego pod gazetami bezdomnego, zarośniętego i czerwonego na twarzy. Czy on też taki będzie? Nie, pewnie nie dożyje. A nawet jeśli będzie, nie zrobi mu to różnicy, w głębi i tak wie, że ci siedzący teraz w swoich ciepłych domach i samochodach ludzie są tacy sami jak on. Mieli po prostu mniej pecha. Nie więcej szczęścia - mniej pecha.

Szczęściem można nazwać za to było jego znalezisko. W pudełku na ziemi leżały brzeżki pizzy, ogryzione ale wciąż mogące nasycić go na tą noc. Wszedł na pudło zamkniętego kosza i usiadł nań, spuszczając nogi. Nie miał wiele do zjedzenia więc nie zajęło mu to długo. W międzyczasie udało mu się wyszperać w otwartej połowie kontenera zapalniczkę, wciąż wypełnioną do połowy gazem. Dalsze przerzucanie śmieci nie przyniosło już efektów - a to ramka na zdjęcie, a to stara antena od telewizora - nic potrzebnego. Wiedział, że jak nie dziś w nocy to jutro będzie musiał postarać się o kolejną działkę. Wiedział, że Clash - dzieciak spiący teraz na kanapie - miał jakiś mały zapas akurat w sam raz. Z nim pogada jak wróci ale z ulicy też przydałoby się coś wycisnąć. Wiedział gdzie znaleźć towar w mieście, zresztą każdy chętny wiedział. Chciwe dranie żądały teraz wyższej ceny tłumacząc, że mają mniejsze dostawy z powodu utrudnień. Steven mógł albo zdobyć w jakiś sposób kasę albo jakoś załatwić sprawę z samym handlarzem. Chociaż jeszcze nigdy nikogo nie musiał zabić to nie zrobił tego tylko dlatego, że nie znalazł się w takiej sytuacji. Wiedział jednak, że potrafiłby to rozegrać po swojej myśli. Tyle, że po takiej akcji musiałby zniknąć szybko z miasta, odcinając się od w miarę spokojnego życia jakie od niecałego miesiąca tu wiódł. Przyszedł tu z północy - w Edmonton, gdzie mieszkał od dzieciństwa nie miał już po co się pokazywać, dokonał tam kilku napadów i kradzieży. Sam się dziwił, że nie policji nie udało się go złapać. Wiedział jednak, że musi się poruszać, jeśli chce pozostać incognito - w końcu dzieliło go niecałe sto kilometrów od dawnego domu. Docelowo wybierał się do Calgary, gdzie jak kiedyś mu powiedziano - znajdzie się miejsce w większej komunie hodującej nawet własne roślinki. Lepsze to niż nic.
Droga do Calgary
Tymczasem musiał jednak zatroszczyć się o dzień dzisiejszy. Skoro i tak miał się stąd zmywać mógłby zarówno obrobić dealera jak i zdobyć w jakiś lewy sposób pieniądze. Ciągnąca się obok ulica obfitowała w bary i małe całodobowe sklepiki - w końcu nie było to centrum. Gdyby się zdecydował, musiał znaleźć cokolwiek co doda mu powagi - wiedział, że spokojny ludek tutaj potrzebuje tylko być wystraszonym by wyskoczyć z kasy. To nie dalsza północ z wiecznie wędrującymi po mieście współczesnymi traperami i innymi dziwakami, tutaj nie spodziewałby się znaleźć nawet kilku sztuk broni na całe miasto. Zeskoczył z kontenera, rozglądnął się - tu leżało połamane krzesło, tam kupka popiołu z domu leniwego sąsiada. Nie mógł w tym śmieciu nie znaleźć czegoś co mogło mu pomóc - po kilku minutach, jego chłodna dłoń zacisnęła się na stalowej rurze, pozostałości po remoncie domowej hydrauliki. Machnął nią kilka razy i mimo, że w walkach ulicznych nigdy nie starał się udzielać, to czuł teraz, że jest gotowy do swego występu pożegnalnego w Red Deer. Wychylając się z ciemnego zaułka i lustrując ulicę, zobaczył, że na jej odległym końcu przebiegają dwie postacie. Nic nie słyszał z tej odległości, uznał, że to ktoś podobnie jak on, próbuje zarobić na życie. Chodniki były puste a mgła wszystkiemu nadawała typowy, ciężki klimat tych terenów. Przebijające przez mgłę w równych odstępach żółte światła latarni, wskazywały mu jego potencjalne możliwości
OKOLICA
Zawsze mógł też po prostu wrócić do swojego "pokoju", oprzeć się o ścianę i po prostu czekać. To jednak zostawiłoby go w takiej samej sytuacji, musiał działać by pójść choć trochę dalej i opuścić Red Deer.
 

bati999

Macierz Diagonalna
Dołączył
13 Październik 2008
Posty
2 211
Punkty reakcji
18
Wiek
26
Miasto
Tarnobrzeg
- Alex, proszę, powiedz, że to żart! - Krzyczał do telefonu.
- Robicie sobie jakiś babski żart, tak? Alex, tak!? - Krzyczał dalej, jednak nikt nie odpowiadał. Nagle usłyszał krzyk swojej dziewczyny. To było nie do zniesienia.
- ALEX! - Zdążył krzyknąć jednak zaraz z telefonu było słychać dźwięk rozłączonego rozmówcy. Tego było już za wiele. Neil wrzucił następny bieg wyciągając 220 Km\h. Wymijając wszystkie przeszkody i samochody zaraz był na miejscu. Zaparkował z wielkim piskiem. Zamknął samochód wciskając przycisk na kluczyku i ruszył do domu Michelle.
- Alex! Alex! Gdzie jesteś?! - Krzyknął w ciemnym pomieszczeniu. Przeszedł trochę dalej. Usłyszał jakiś cichy krzyk. Wbiegł do pokoju. Okazało się, że leciał film w którym pewna kobieta krzyczała.
W końcu znalazł poddasze. Po drabince zaczął wspinać się i krzyczeć imię "Alex".
 

Vardamir

Sinner
Dołączył
30 Sierpień 2007
Posty
10 335
Punkty reakcji
26
Wiek
35
Miasto
Necrovalley
Cornell ruszył sprzed sklepu. ponownie włączył kasetę. Leciała właśnie piosenka 'Heaven can wait'. Zaczął nucić sobie pod nosem. Miał odruchowo skręcić stronę Larrego i koło kumpla skręcić w swoją stronę ale się rozmyślił, w ostatniej chwili wyłączył kierunkowskaz i pojechał w stronę kawiarenki policyjnej. Nie warto tam zajeżdżać jak nie zapłaciło się ostatniego mandatu. Cornell nie nadwyrężał swojej dziecinki i nie jeździł za szybko. Przy kawiarence zakrzyknął do policjantów popijających pączki kawą:
Hej, jak będziecie się zbierać wyślijcie kogoś do starego sklepu, widziałem tam parę zmasakrowanych dziwaków. Ja nic nie wiem, głupi nie jestem, nie zbliżam się do takich, wy tu spluwy macie. Po prostu mówię, to spokojne miasteczko, i coś takiego zbyt podejrzane żeby o tym zapomnieć. łazili jakby schlani i obici.
Postanowił uprzedzić wujka, żeby pistolet nosił przy sobie. Potem wrócił do domu i przedzwonił do ojca. W jego wieku bójka z nachlanymi szczylami to nie najlepszy pomysł. Minęły czasy kiedy kiedy wychodził balujących dzieciaków uciszać.
 

Majordomus

Departament ds. kontroli używania mózgów
Dołączył
27 Wrzesień 2008
Posty
1 281
Punkty reakcji
11
Wiek
34
Miasto
Łódź
Ta podróż bynajmniej nie należała do najprzyjemniejszych. Długi lot i niewygodne siedzenie, w którym Jeanne czuła się nieswojo, potęgowały tylko ból głowy i nawet dobra książka nie odwiodła jej od myślenia, że ludzie zostali stworzeni do chodzenia po lądzie. Nigdy nie lubiła latać. Teraz poczuła, że ma inny problem na głowie. Nie chciała się spóźnić na konferencję, a tym bardziej chciała tam dotrzeć w jednym kawałku. Spojrzała w prawo na grupkę pasażerów, którzy tłoczyli się w przodzie samolotu. Tak jak myślała - żaden z nich nie ma ochoty przejść do tyłu. Ostrożnie wyszła na przejście między siedzeniami i obejrzała się na mężczyznę, który jeszcze przed chwilą próbował obezwładnić szaleńca.
- Merde - pomyślała - facet ma dłonie jak rozorana ziemia pańszczyźnianego chłopa..
Uśmiechnęła się do siebie, zadowolona z udanego porównania. Istotnie, nie miała czasu na rozmyślania. Zabrała z siedzenia swoją torbę, przewiesiła przez ramię i poprawiając okulary na czubku nosa ostrożnie skierowała się do wyjścia w stronę pogryzionego mężczyzny, aby następnie wybrać drzwi, którymi by mogła wydostać się do tunelu. W razie czego liczyła na swój refleks i opanowanie.
 

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
Steven oparł się o ścianę i dojadając oliwki z czegoś, co było zapewne pizzą, zastanawiał się co począć. W drugiej ręce bawił się nowym nabytkiem - stalową rurką. Przypatrzył jej dokładnie. Był to fragment jakiejś solidnej konstrukcji. Może się przydać, jeśli zajdzie taka potrzeba rzecz jasna. Jedzenie jakie znalazł, nie nasyciło go odpowiednio, ale przynajmniej chwilowo brzuch nie zagłuszał własnych myśli. W końcu Steven ruszył z zakątka, przeganiając nogą jakiegoś wścibskiego kundla. Przeszukał kieszenie i wyjął niedokończonego peta. Pstryknął nowo nabytą zapalniczką i za chwilę z ulgą wypuścił parę dymków. Nawet taka drobna używka jak papierosy, nie tyle co poprawiała mu humor, ale sprawiała, że życie było znośniejsze. Szedł chodnikiem spokojnej ulicy, wymijając bawiące się dzieci i zakochaną parę rzucającą na prawo i lewo ,,misiami" i ,,koteczkami" (tu splunął z pogardą). Nie miał konkretnych planów, postanowił iść przed siebie. Minął aptekę i przez myśl przebiegło mu, aby zakupić jakiś legalny drag. Z drugiej strony sprawa była ryzykowna. Od czasu kiedy wykryto, że jego recepty były sfałszowane nie był tam mile widziany. Szedł więc dalej, mijając stare kamienice. Parę łysawych typków, prawdopodobnie omawiających lubieżne plany na dziś, pozdrowiło go skinieniem ręki. Idąc tak, w pewnym marazmie doszedł pod bramę parku. Nawet lubił to miejsce. Rzecz jasna nie z powodu takich mrzonek jak piękne kwiaty czy zielone otoczenie. Człowiek mógł tu zebrać myśli. Przeszedł brukowaną alejką między drzewami. Przypomniał sobie, że w późnych godzinach bywa tu dealer. Skoro i tak ma opuścić tą dziurę, to weźmie od niego co nieco na kredyt i tyle go widzieli. A jak nie zechce to się już go jakoś przekona...
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
Neil wparował do domu jakby go goniono - nie starał się nawet zachowywać ciszy i spokoju, nie zatroszczył się o nic do ewentualnej obrony. Nie można jednak było mu się dziwić, jeszcze niecałą minutę temu słuchał krzyku swojej dziewczyny, po którym się rozłączyła bez zapowiedzi. Coś mogło się stać! Przebiegł szybko pomieszczenia, wykrzykując jej imię, nikt mu jednak nie odpowiadał. Szedł wgłąb domu, kiedy za framugą prowadzącą do pokoju obok coś mu mignęło. Cofnął się powoli i zobaczył, że na podłodze na środku swojej własnej sypialni leży Michelle. Leżała na brzuchu z dziwnie wykręconymi rękoma a spod jej odzianego w kremowy sweter ciała wyrastała kałuża krwi. Widząc ciało pierwszy raz w życiu, Neil nie wiedział co zrobić, nie podszedł sprawdzić czy dziewczyna żyje ani nie rozejrzał się wkoło. Wiedział za to, że musi znaleźć szybko Alex. Cofnął się i biegnąc na tył domu, wołał jej imię. Nie wziął pod uwagę, że jeśli morderca jest wciąż w domu, musiał go słyszeć. Na szczęście znalazł drabinę na poddasze. Tam, w rogu pod odległą ścianą, siedziała Alex z twarzą ukrytą w dłoniach. Zaraz znalazł się przy niej, tuląc ją i uspokajając. Teraz, gdy tu był, musiał przejąć inicjatywę. Nie miał na to niestety okazji, bowiem u dołu drabinki usłyszał dziwny jęk. Kiedy ostrożnie podsunął się do otworu w podłodze i wychylił by spojrzeć co jest u dołu, zobaczył stojącego tam mężczyznę. Jego twarz cała we krwi a jego ręce posiniałe i kurczowo zaciśnięte. Patrzył przed siebie, sapiąc i rycząc, nawet nie spojrzał na górę skąd obserwował go Neil. Musiał jednak przedtem widzieć go lub słyszeć i teraz stał w ostatnim miejscu gdzie spodziewał się go spotkać.
Zdziwiony, że morderca nie wchodzi na górę, Neil, odwracając się co raz, wrócił do Alex.
- Musimy uciekać - położył jej palec na usta, szeptał - stoi przy drabinie.
Skinęła głową, gotowa na tyle na ile gotowa być mogła. Teraz gdy pracujący szybko umysł szukał możliwości ucieczki, oczy dwojga padły szybko na okienko, jedyne alternatywne wyjście z pomieszczenia. Zmieściliby się w nie, gorszą sprawą było to, że nie prowadziło ono na dach lecz dawało jedynie możliwość wyskoczenia aż na ziemię. Było to co prawda nie tak wysoko bo około dwóch metrów. U dołu rosły małe krzaczki, które mogły być kolczaste. Była to jednak jakaś opcja. Chyba że spróbować by uciec jakoś po drabinie. Lecz jak? Tu, na służącym za suszarnię do prania poddaszu można było znaleźć tylko zwój cienkiego sznurka, stare kable i rury pcv, rzeczy bynajmniej nie przydatne.

-----

Jeden policjant spojrzał na drugiego, myśląc czy dać wiarę słowom Cornell'a.
- Ostatecznie, trzeba sprawdzić. Gary, czas na spacer - zanim wyszli obejrzeli się jednak.
- Ale jeśli to jakaś podpucha, ścigniemy i ciebie - Gary, spisz numery na wszelki wypadek.
- Jasne, jasne, miłego dnia "panie władzo" - powiedział, ruszając Cornell.
Świetnie, sprawa załatwiona, policja zwinie niepokojące sklepikarza dzieciaki a jemu od razu podskoczy zaufanie wśród władzy. Nie ma tego złego... Wrzucił leżące na siedzeniu zakupy pod fotel żeby słońce nie nagrzało mu jedzenia i pojechał do warsztatu. Wtoczył się na szeroki podjazd i zaparkował na swoim stałym miejscu. Oczywiście, garaż był już zamknięty, najwidoczniej wuj przestał dorabiać na własną rękę. "I dobrze, nie będzie mnie skubał na boku" - pomyślał zadowolony Cornell, kiedy drzwi otworzył mu właśnie wuj.
- O, a ty co tu znowu robisz? - opalony mężczyzna o siwych wąsach stał w drzwiach z papierosem w ręku. Znali się już wiele lat, Cornell wiedział, że Hank zawsze sprawia wrażenie szorstkiego.
- Nic wpadłem tylko na chwilę. Słuchaj, wracam z miasteczka, jakieś małolaty robią rozróby w sklepie przy szpitalu. Pomyślałem, że możesz chcieć uważać na swoje podwórko, garaż, masz tu chyba trochę cennych rzeczy.
Hank stał wciąż, nie otwierając drzwi szerzej i zaśmiał się.
- A nie wiesz jak żyję? Chłopcze, kto cię niby uczył trzymać broń, co? No ale dzięki, ja nie od tego żeby mi się ludzie rządzili na moim terenie. Coś jeszcze?
- Nie - trochę zmieszany tym prawie wypraszającym tonem wuja Cornell, odchodził w stronę wozu - to na razie.
- I jutro przyjdź wcześnie, mamy robić przegląd autobusu przed dłuższą trasą, jeśli to ten o którym myślę to posiedzimy sobie przy nim!
- Się wie -
wsiadł znowu do samochodu i teraz skierował się już do domu.
Gdy zaparkował, posiedział chwilę, patrząc w lusterku na zachodzące słońce. "Ładnie, ładnie" - powiedział sobie i poszedł do domu. Tam w kilkanaście minut zajął się swoją teraz już obiadokolacją i postanowił sam sprawdzić swoją broń. Tak jak myślał, Jericho jakby nigdy nic leżał sobie na środku jego łóżka.
Zszedł do piwnicy, którą zaadaptował na swój "gabinet". W powietrzu unosił się zapach benzyny i trocin, pod ścianami stały słoiki z odrdzewiającymi się i moczącymi częściami mechanicznymi, na nieotynkowanych ścianach królowały miss USA i zapowiedzi filmów sprzed kilku lat.
Podszedł do jednej ze ścian, przy której stała stara, odrestaurowana brązowa szafa z żelaznymi okuciami. Otworzył ją i stanął przed wiszącą w środku strzelbą i rewolwerem. Wyjął po kolei swoje zabawki i przeniósł je na stół, z którego zgarnął ręką poradniki i plany budowy silnika, który go ostatnio zainteresował. Napawał się widokiem broni, po raz kolejny biorąc ją do ręki i mierząc w niewidzialnego wroga. Upewniwszy się, że wszystko jest takie jakie być powinno, odłożył broń, przerzucił parę kartek książki, na którą prawie nadepnął i usiadł w głębokim fotelu. Założył nogi na stół, kładąc na nich talerz z jedzeniem i czytał tegoroczny przegląd motoryzacyjny. Potem popracował jeszcze około godziny nad blatem do stolika, nad którym męczył się od tygodnia. Postanowił nauczyć się robić meble, okazało się to jednak dużo trudniejsze niż myślał i z każdym kolejnym pociągnięciem hebla, denerwował się, że musi teraz równać resztę powierzchni do nowo wyrzeźbionej szczeliny.
Wreszcie jednak spojrzał na zegarek i gdy zobaczył, że jest po dwudziestej drugiej, wrócił na górę. Wziął szybki prysznic i poszedł spać, nastawiwszy budzik na szóstą rano.

Zerwał się już na pierwszy dźwięk dzwonka i szybko wykonał wszystkie poranne czynności tak, że dużo przed siódmą był u wuja. Od chłodnego porannego powietrza ścierpła mu skóra, lubił jednak to rześkie powietrze. Potem jednak zobaczył wystający z garażu tył długiego, żółtego autobusu i mina mu zrzedła. Był to skorodowany, zapewne porzucony na długo przez właściciela wrak - co jednak nie musiało przesądzać złego stanu silnika. Po obejrzeniu żywotnych części, stwierdził, że jest tu sporo do zrobienia, jednak nic co przerastałoby ich możliwości. Wziął się więc ostro do roboty i oderwał od niej dopiero po trzech godzinach.
Po ulicy przemknęła karetka an sygnale. Minutę po niej radiowóz. Potem, w drugą stronę, popędził osobowy, szary sedan. Wreszcie zobaczył unoszący się nad dalszą częścią miasteczka dym - w okolicach szpitala.
Wziąłby to za zwykły wypadek gdyby nie to, że zaraz po drodze przebiegły trzy osoby, krzycząc i oglądając się za siebie.
- Co do... - wycierając ręce w spodnie, wyszedł za ogrodzenie, trzymając w ręku klucz.
Na rogu ulicy trwała prawdziwa walka! Z okien budynku padały czasem strzały, czasem wylatywały nawet duże przedmioty. Pod domem stał radiowóz, policjanci jednak... leżeli martwi! Ich ciała, wywleczone z samochodu, leżały na środku jezdni nieruchomo gdy tymczasem z budynku wciąż dochodziły krzyki i strzały. Zobaczył też że dalej jakaś kobieta goni inną, krzycząc i wyciągając w jej kierunku ręce. Co się stało z tym miastem? Tym razem to już nie małolaty lecz zamieszki. Sięgnął za pas - tak, tym razem miał przy sobie pistolet. Pomyślał o leżących w piwnicy pozostałych sztukach broni. Czy wreszcie się przydadzą?

-----

Jeanne przestąpiła ciało zabitego mężczyzny, starając się go nie dotknąć butem. Ktoś z pasażerów chwycił ją bez słowa za ubranie, próbując zatrzymać, ona jednak nie chciała stać stłoczona jak inni i czekać na rozwój wypadków. Przeszła przez mały korytarz gdzie po bokach stały porzucone wózki z zakąskami i drinkami, minęła mały stosik koców. Widziała czerniejącą kilka metrów przed nią dziurę wejścia do tunelu. Poruszała się powoli i cicho, licząc jednak, że nie spotka nikogo. Tak też się stało, uspokajając się coraz bardziej przeszła cały długi, w którym będąc sama, czuła się nieswojo. Szybko dotarła do oświetlonego holu i wyjściowych bramek terminalu. Tu jednak zatrzymał ją czarnoskóry ochroniarz:
- Podnieś ręce do góry i podejdź powoli do ściany - powiedział, celując do niej z pistoletu.
- Ale o co chodzi, nie możecie mnie tak traktować - zaoponowała, wykonując jednak polecenia.
Podeszła do niej kobieta z ochrony i wypytała o wypadki zaszłe w samolocie. Widać było, że wszyscy improwizują i że ich działania nie należą do protokołu. Wreszcie kobieta pozwoliła jej się odwrócić i opuścić ręce.
- Przepraszamy, widzi pani, zdarzył się wypadek - gdy Jeanne spojrzała za bramkę, zobaczyła co się stało. Na ziemi leżał martwy człowiek z samolotu a obok niego, wił się w bólu, ściskając nogę, ochroniarz.
- Wybiegł z samolotu krzycząc coś bez sensu, zanim zdążyliśmy coś zrobić, przeskoczył bramkę i ugryzł biedaka.
- Już na pokładzie wyglądał na chorego, coś mu się popsuło w głowie.
- Widziała pani wszystko? W takim razie proszę zostać kilka minut, zaraz przyjedzie policja w celu przesłuchania -
kobieta odeszła, wydając polecenia, pocieszyła jeszcze pogryzionego, mówiąc mu, że karetka już w drodze.

Zaprowadzono Jeanne do małego pokoju o białych ścianach i postawionym na środku stole. Pozwolono jej usiąść, podano wodę i po niedługim czasie, wszedł policjant. Rzucił marynarkę na krzesło i zaczął bez ogródek, wyjmując notes:
- No dobrze, proszę podać mi swoje dane... Tak.. Więc co się tam stało, słucham.. Jane. - Patrzył jej prosto w oczy, czekając na odpowiedź. Potem zadawał jeszcze inne pytania na temat i gdy zdawało się, że już kończy, odezwała się jego komórka.
- Tak. Tak. Już jadę. Cholera, kolejny przypadek - powiedział do siebie. Narzucił ubranie i powiedział jeszcze:
- Proszę się nie martwić, wszystko pod kontrolą.
Ledwie jednak wyszedł przez drzwi, usłyszała strzał i zaraz wrócił do pokoju wraz z innym ochroniarzem.
- Musimy poczekać, może pójdą, jest ich zbyt dużo. Wezwę pomoc - policjant wyjął znów telefon i zaczął raportować sytuację.
Zwrócił się do Jeanne, nie przerywając rozmowy:
- Umiesz strzelać ? - Wyciągnął w jej kierunku mały rewolwer z 6-nabojową komorą.
Musiała współdziałać z tymi ludźmi a tak na dobrą sprawę to jeszcze nawet nie wiedziała, gdzie chciała się dostać w mieście, które przyjęło ją tak ostro.

-----

Stojąc pod dającym cień małym wiaduktem dla rowerów, Steven czekał spokojnie na dealera. Włożył ręce w kieszenie, tupiąc czasem dla rozruszania nóg. Wiatr poniósł koło niego foliowa torbę, która zaraz zniknęła w oddali. Schowana w za pas z tyłu spodni rurka, przeszkadzała mu ale dawała też szanse zdobycia towaru. A może handlarz po prostu przystanie na jego warunki? Nie wiedział o tym ale była już północ, zobaczył jak alejką w jego stronę kieruje się postać w długim płaszczu. Gdy doszła do niego, odezwała się:
- Coś chcesz?
- Coś masz? -
odpowiedział, nie znajdując lepszego tekstu.
Mężczyzna w płaszczu wymieniał szybko co miał do zbycia - standardowo, amfa, koka, ecstasy.
- Mogę zapłacić jutro? - zapytał dla formalności Steven.
Postać włożyła ręce w kieszenie płaszcza, czy to macając tam broń, czy wyciągając towar.
- Sądząc po twoim wyglądzie, nie zdobędziesz kasy.
- Zdziwiłbyś się -
mówiąc to, Steve założył ręce za pasek, nieznacznie przesuwając je ku tyłowi tak, by wyszarpnąć szybko rurkę - to jak będzie? Jutro o tej samej porze mogę przynieść.
- I co, dasz mi swoje zdjęcie w zamian? Nie ma szans, spadaj - po czym zaczął cofać się powoli, nie obracając. Z tej samej strony przyszedł jednak inny klient, szturchnął dealera i wsunął mu w rękę zgnieciony banknot. Handlarz obejrzał papierek i powiedział:
- Chyba sobie żartujecie, ten nic, ten ledwie dwie dychy - Wyrzucił banknot i obrócił się by odejść.
 

bati999

Macierz Diagonalna
Dołączył
13 Październik 2008
Posty
2 211
Punkty reakcji
18
Wiek
26
Miasto
Tarnobrzeg
Obraz człowieka był przerażający.
- Alex - szepnął cicho Neil. - Wyskoczę przez okienko, wyskoczysz od razu za mną, rozumiesz? Byleby nic ci się nie stało. -
Neil cicho otworzył okno. Nie było przyjemnie. Wychylił się za nie i skoczył.
Upadł mocno na plecy.
- Alex, skacz na mnie! - Krzyknął do Alex czekającej już w okienku.
 

Vardamir

Sinner
Dołączył
30 Sierpień 2007
Posty
10 335
Punkty reakcji
26
Wiek
35
Miasto
Necrovalley
Wuj głupi nie był. Wczoraj miał rację, kto jak kto, ale jemu ostrożności nie brak. Cornell uznał, że autobus nie jest wart siedzenia tutaj w taki dzień.
Podszedł do telefonu, który wisiał na ścianie. Wyciągnął zza niego kartkę, na której notował ważne telefony. zawsze chował ją za telefonem. Wystukał numer komórki wuja
-Cześć wuju, wiesz, na dziś to koniec roboty, zbieram się, tu w cholere ludzie się zabijają, jakieś zamieszki. Nie wiem co się dzieje! Dwóch zabitych gliniarzy widziałem, nie słyszysz strzałów? Jade do domu, wezme broń a potem spróbuje dowiedzieć co się dzieje! Uważaj na siebie!
Następny w kolejności był telefon do domu.

Cornell wskoczył do samochodu. włączył radio, miejscowa stacja, chciał się dowiedzieć co się dzieje. Jazda przez miasto to niebezpieczny pomysł, dlatego postanowił pojechać okrężną drogą. Powoli wyjechał w boczną uliczkę, na którą było dodatkowe wyjście z zakładu. Prowadziła ona w stronę peryferii miasta, planował tamtędy okrążyć część miasta i skręcić w lewo po paru kilometrach by wyjechać w stronę domu. liczył, że zamieszki ogarnęły tylko okolice centrum. Po wyjechaniu z małej uliczki Cornell przyspieszył. W taki dzień policja i tak nie będzie przejmowała się przekraczaniem prędkości. A jemu spieszyło się do domu, i telewizora. Byle jak najszybciej czegoś się dowiedzieć.
 

Majordomus

Departament ds. kontroli używania mózgów
Dołączył
27 Wrzesień 2008
Posty
1 281
Punkty reakcji
11
Wiek
34
Miasto
Łódź
Jeanne popatrzyła na rewolwer, który został jej wciśnięty pospiesznie i bezceremonialnie do ręki. To było dla niej jak zwieńczenie tych dziwnych wypadków w czasie podróży. Najpierw wysyłają ją na konferencję naukową, która raptem zmienia się w krwawą rozprawę. Na razie mogła cieszyć się towarzystwem dwóch uzbrojonych po zęby mężczyzn, którzy wiedzieli, co w takich sytuacjach należy robić. Przecież to ich zawód. Jeden z nich, który próbował usilnie wyłapać spiesznie powiedziane głoski we francuskim imieniu i nazwisku, by na końcu je zangielszczyć, rzucał przekleństwami i komendami przez telefon. Ochroniarz natomiast niespokojnie kręcił się przy drzwiach i oglądał nerwowo broń w ręku de Foix. Jeanne, skoro przeszła już tak daleko, pokonując niebezpieczne wyjście w samolocie, tutaj bynajmniej nie miała zamiaru osiągnąć kresu swojej podróży. Już nie wiedziała, czy lepsze dla niej byłoby ugryzienie przez tych "z zepsutą głową", jak to sama stwierdziła, czy raczej konfrontację z szefem muzeum, gdyby dowiedział się, że Jeanne na konferencję nie dotarła. Ale przecież miała jeszcze czas; ten właśnie zamierzała poświęcić na zwiedzanie miasta, a nie na zabawę w "Policjantów z Miami".
Lekko się uśmiechnęła, wciaż wpatrując się w broń.
- Oczywiście nie macie czegoś.. normalnego, znaczy coś, czym mogłabym się posługiwać bez trudu - spojrzała na ochroniarza - łuk angielski..?
Gdyby sytuacja nie była tak napięta to prośba Jeanne z pewnością by wywołała salwy śmiechu. To tak jakby zamiast czołgu poprosić o konia i zbroję.
- Tego modelu nie znam, ale spróbujemy - szybko dodała.
Tymczasem z zewnątrz Jeanne wciąż słyszała strzały i krzyki, które komponowały się z przekleństwami policjanta, tworząc niepojęty dla niej chaos. Czekając na rozwój wypadków z trudem odbezpieczyła broń i pytająco popatrzyła na ochroniarza, licząc jeszcze na kawałek drewna i sznurka zamiast tego żelastwa. Przypomniała sobie o swoim starym przyjacielu, który zajmował honorowe miejsce na ścianie w jej domu w Waszyngtonie.
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
Klimat

-----

- Skacz, szybko - krzyknął Neil, wyciągając ręce w kierunku Alex. Spróbował wstać by ją złapać miał jednak problemy z wyprostowaniem się. Stanął wreszcie krzywo, machając do niej ręką. Po chwili wahania Alex wysunęła się na zewnątrz i puściła framugę. Co prawda rękoma udało jej się złapać barki Neil'a, jednak nogami uderzyła z dużą siłą w ziemię. Przewróciła się i chwilę leżała na ziemi:
- Boli, chyba skręciłam kostkę - upadła jednak na tyle szczęśliwie, że wykręcona chwilowo noga mimo że bolała, nie była uszkodzona. Z pomocą Neil'a wstała i poszli stawiając dziwne, krzywe kroki, w stronę samochodu. Szybko zajęli miejsca i Neil odpalił silnik.
- Dzięki, Buckerwick - powiedziała, uśmiechając się spod zmierzwionych włosów.
Wtem drzwi domu, z którego właśnie uciekli, otwarły się i wyleciał z nich morderca. Biegł prosto na samochód, rycząc nienaturalnym głosem - jego szyja była poraniona i rozcięta.
- Ruszaj, ruszaj! - krzyczała Alex gdy jej chłopak wbijał bieg. Zaraz zaczęli oddalać się od goniącej ich postaci. Gdy jedno z nich obrócił się, by zobaczyć czy są już bezpieczni, zobaczyło, że mężczyzna skierował swe kroki ku stojącej przed innym domem osobie. Tamta zaczęła uciekać, nie zdążyła jednak, powalona pędem atakującego. Oni tymczasem oddalali się wciąż, pędząc cienką drogą. Domki dookoła wyglądały na wyludnione jednak nie do końca. Pędzące Volvo musiało zwolnić by ominąć zajmujący pół drogi samochód - ktoś musiał go porzucić, wycofując sprzed domu. Stał teraz z otwartymi drzwiami i migającymi światłami skręcania. Kilka metrów dalej leżał zaś chłopak, ubrany w koszulkę i spodenki, z czerwieniejącą na plecach raną. Kiedy go mijali, uniósł rękę w bezsilnym geście prośby o pomoc i padł znów twarzą na asfalt. Odezwał się wtedy telefon Neil'a:
- Stary, co z tobą, myśleliśmy, że nas odstawisz do domu - to dzwonił Mike. Kiedy zauważyli, że brakuje Neil'a, postanowili się upewnić, że zapewni im dojazd.
- Wpadaj po nas, ludzie już się pozbierali, chyba był jakiś nalot bo policja kręci się wszędzie.

Neil skręcił w uliczkę prowadzącą na plażę bez słowa. Po paru minutach siedzieli w samochodzie już we piątkę a przybyli dziwili się wyglądowi dwójki:
- Co z wami jest nie tak, jaraliście coś? Jeśli wieziesz nas po prochach, zrzucimy winę na ciebie.
- Zamknijcie się, nic nie brałem - Neil musiał pomyśleć. Czy jechać teraz do domu i wrócić do swoich zajęć jakby właśnie nie widział trzech śmierci? Nie musiał się już martwić o wzywanie glin - tak jak mówili jego współlokatorzy, była tu policja. Minęły ich dwa wozy na sygnale, znikając szybko w tylnym lusterku.
- A to co ma być? - zza zakrętu wyłoniła się ciężarówka, jadąc jakby odbijała się od krawężników. Gdy zbliżyła się, zobaczyli, że kierowca nie patrzy w ogóle na drogę lecz jest obrócony do tyłu i robi coś rękami. Ledwie ich minął, wpadł w jeszcze większy poślizg i ciężarówka z naczepą wywróciła się na bok, sunąc jeszcze trochę w potok iskier. Neil zatrzymał samochód i patrzył w tył.
- Nie idź tam, wracajmy już, coś się dzieje - prosiła go Alex a on wahał się, czy może porzucić ofiarę wypadku.

----

Rzuciwszy słuchawkę na widełki, Cornell podbiegł truchtem do samochodu, wrócił jednak i zaciągnął duże drzwi garażu. Potem wsiadł do samochodu i włączył radio, nastawione standardowo na lokalną stację. Tak jak się spodziewał, otrzymał swoją porcję informacji, spiker mówił właśnie:
" Tak Tom, słyszę cię, mówi się, że to już problem w skali kraju. Nasz źródła donoszą, że liczba ofiar rośnie ciągle. Co tak naprawdę wszyscy chcą wiedzieć, to z czym mamy do czynienia? Jest jeszcze zbyt wcześnie by wyciągnąć jakieś sensowne wnioski jednak z tego co wiemy, może to być zbiorowa psychoza, zatrucie, atak biologiczny - wygląda na to, że ludzie bez powodu rzucają się na siebie, działając jak wściekłe zwierzęta. Wszyscy ranni zostali hospitalizowani, niestety oddziały są już pełne a karetki nie wyrabiają się z wypełnianiem zadań więc jeśli potrzebujecie pomocy, musicie jechać do szpitala na własną rękę."
"Jasne, czyli nic nie wiecie na dobrą sprawę" - pomyślał zdegustowany Cornell, obierając dłuższą drogę do domu, na której spodziewał się nikogo nie zastać.
"Tymczasem gubernator wydał zarządzenie polecające mieszkańcom by pozostali w domach i nie zbliżali się do podejrzanie wyglądających osób. Pamiętajcie, jeśli wasza rodzina jest w tej chwili na zewnątrz, w mieście czy gdziekolwiek - zawiadomcie ich koniecznie" - kontynuowało radio.
Cornell pędził peryferyjną drogą, wzbudzając zawirowania liści leżących przy szosie. Jechał szybko i szybko dojechał, tak jak się spodziewał - bez problemów. Wszedł do domu i stwierdziwszy, że wszystko tutaj gra, poszedł od razu do piwnicy. Przyniósł broń na górze, ułożył ją na stole, obok rzucając nie otwierane jeszcze pudełeczka z amunicją. Miał tego zapas w sam raz do przeżycia dnia jak ten, który się zaczynał. Dwanaście naboi do strzelby, drugie tyle do rewolweru, powinno wystarczyć. Zawsze żałował, że w okolicy nie było sklepu z bronią, najbliższy był w połowie drogi do Phoenix lub drugie tyle na północ. Załadował całą broń i włączył telewizor. Pokazywano scenki z różnych stron kraju i świata
News
a z opowieści reportera można było wywnioskować, że chodzi jednak o zarażenie jakąś dziwną chorobą, która rozprzestrzeniała się zbyt szybko by ją opanować. Odwrócił się od ekranu czując, że teraz może polegać tylko na sobie. Nie miał jednak pomysłu - skoro nie potrafią jeszcze opanować choroby, to co robić? Zamknąć się w piwnicy z zapasami jedzenia i mieć nadzieję, że uda się doczekać szczepionki? Skoro powiadomił wuja nie musiał się o niego martwić - może jednak byłoby lepiej trzymać się razem, on na pewno miał też trochę broni. Ale gdzie on tak w ogóle był? Zadzwonił do Larry'ego, chcąc dowiedzieć się co tamten myśli o wszystkim.
- Cześć, widziałeś tą rozwałkę? - zapytał
- Do diabła, właśnie musiałem wyprosić gościa szpadlem z moich drzwi wejściowych. Kopię sobie w ogródku a tu jakiś idiota biegnie na mnie. No to go przez głowę, przez głowę.
- To gdzie teraz jesteś? -
Larry sobie oczywiście radzi, ma głowę na karku
- Siedzę zamknięty w domu i pluję sobie w brodę, że nie mam zboczenia na punkcie broni tak jak ty.
Cornell się uśmiechnął. Mógłby podrzucić Larry'emu trochę broni, sprawdzić co tam się dzieje - ale przecież to tam widział unoszący się dym, tam musiał być dopiero niezły chaos.
Ledwie odłożył słuchawkę, zadzwonił telefon - tym razem był to wuj.
- Dawno mnie nie słyszałeś, co? - powiedział wyzywająco - Słuchaj, Rob chce dzisiaj zabrać ten autobus. Wiem, że nie skończony, wiem że sporo roboty. A jeździ? No i o to chodzi, byle do przodu.
Okazało się, że Rob planował przyspieszyć swój wyjazd do domku w lesie na północy - teraz zaś było dobrym pomysłem opuścić miasteczko.
- Zabiera swoich sąsiadów i wszystkich, którzy jeszcze nie postradali zmysłów, możemy zabrać i ciebie.
- Zaraz, to ty też jedziesz? -
zdziwiony zapytał Cornell.
- Mówię ci, trzeba stąd spieprzać póki się da, wrócimy za tydzień, dziesięć dni.
- Ale. Ale to nie tylko u nas, wszędzie jest tak samo! -
oponował Cornell.
- Gadaj swoje. Mówię ci, że trzeba jechać, jak chcesz to siedź sobie w domu. A jak chcesz z nami, bądź za godzinę pod warsztatem, wszyscy mają przyjść na autobus. Tylko mi nie zapomnij zabawek! - powiedział, mając oczywiście na myśli broń.
Uciekać? Pomóc Larry'emu? Może jego też zabrać? Pytania kłębiły się w głowie Cornella a zegarek wskazywał już 12.07 - niecała godzina.

-----

Minęło kilka minut, w czasie których Jeanne i inni stali w małym pokoiku, nasłuchując zachodzących na zewnątrz wydarzeń. Po kilku minutach strzały ustały, nie było słychać nawet kroków. Postanowili odczekać jeszcze trochę, by upewnić się, że można spokojnie wyjść. W tym czasie Jeanne szykowała się do obsługi otrzymanej broni, unosząc ją i mierząc.
- Jasne, łuk, gdzieś tu był. A tak, leży w złotym kuferku obok mojej szmaragdowej tarczy - zbył ją policjant. Potem przyłożył ucho do drzwi, nasłuchiwał pewien czas i powiedział cicho, że zaraz wychodzą. Uchylił drzwi, natychmiast wyciągając do przodu broń i dał im znak ręką. Wyszli do dużej hali terminalu, gdzie między obitymi granatową skają kanapami i stojącymi tu i ówdzie palmami leżały ciała. Jeanne naliczyła ich póki co dziesięć - niektóre obok siebie, niektóre zwarte wciąż w walce. Postępowali idąc gęsiego, do drzwi wyjściowych. Udało im się je przekroczyć bez problemu, na dworze znaleźli też pozostawiony przez oficera radiowóz. Tamten zaraz złapał radio i zaczął wywoływać inne dyspozytornię. Radio jednak milczało. Po kilku jeszcze próbach, rzucił je zły i obrócił się do pozostałej dwójki:
- Pojadę sprawdzić co się tam mogło stać.
- A co my, mamy sobie radzić sami? - spytał ochroniarz - Przecież tu nie ma nikogo!
Policjant rozejrzał się po ulicy. Faktycznie, nie było widać żywej duszy, za to z daleka dochodziły to dźwięki syren, to wystrzał, unosił się też gdzieś dym pożaru.
- Wsiadajcie, póki co mogę was zabrać.
Jeanne będąc blisko, wsiadła z przodu, ochroniarz zaś otworzył tylne drzwi. Wtedy z tyłu nie wiadomo skąd - zapewne zza rogu budynku - wybiegł człowiek i natychmiast zbliżył się do nich. Złapał ochroniarza za rękaw, ten postrzelił atakującego w klatkę piersiową, nie powstrzymując go jednak tym. Zanim ktokolwiek z siedzących z przodu zdążył zareagować, postać ugryzła ochorniarza w dłoń, którą on natychmiast wyrwał, odpychając agresora. Wsiadł szybko i klnąć głośno, popędził kierowcę.
- Zawieziemy cię do szpitala, spokojnie. A ty dokąd się wybierasz? - spytał Jeanne.
Miała co prawda rezerwację w hotelu Hintol na tą i najbliższe dwie noce, nie było jednak pewne czy w tej sytuacji będzie to pomocne. Może lepiej trzymać się policjanta? Ten jednak zapewne szybko wpadnie w wir akcji. Nie znała miasta, można by też wstąpić do pierwszego lepszego sklepu, znaleźć mapę.
 

Vardamir

Sinner
Dołączył
30 Sierpień 2007
Posty
10 335
Punkty reakcji
26
Wiek
35
Miasto
Necrovalley
Cornell odłożył słuchawkę.
-:cenzura:a!-Zaczął krążyć po pokoju
Wujek rodzicami się zajmie. Larry, ten palant nie potrafiłby na obozie scautów przetrwać!Cornell przesadzał rozmyślając o nim, ale i nie myślał tego z gniewem a martwiąc się o niego. Zadzwonił ponownie do niego.
-Zaraz u Ciebie będę. Pakuj co Ci potrzebne, zmywamy się na tydzień lub dwa, za godzine u wuja mamy być. Szybko, już się zbieram. Co mnie obchodzą te gówna pod domem, mogą sobie i na trąd chorować, jeszcze takiego mocnego nie było, co by go kule omijały. Wrzuce co potrzebne w Torbę i jadę po Ciebie! Cornell otworzył szafę, z górnej półki wyjął torbę, wrzucił do niej parę ubrań i trochę bielizny. Wszystkie ubrania takie same. Z tego się na uniwerku śmieli jego znajomi. Potem śmieli się ze starego rocka którego słuchał. Ale to już nie zaprzątało tego dnia mu głowy. Ze zrobionych zakupów wrzucił co potrzebniejsze rzeczy. Zszedł jeszcze do piwnicy. Przypiął do pasa kaburę na Jericho, oraz przerabianą kaburę na rewolwer, pod pachę. Długo mu to zajęło, ale jak na takie miejsce było nawet wygodne. Wrzucił łom do torby i mały zestaw śrubokrętów, oraz nóż sprężynowy, jednak nie ten z tych co dzieciaki je lubiły, zwykły otwierany jak klasyczny scyzoryk. Na szafie leżał bagnet kupiony za 9 dolarów na targowisku niedzielnym. Tam można było takie rzeczy kupić. Tylko nie należało ich słuchać i od razu im powiedzieć, że się wie, że to nie jest historyczny bagnet, i nie jest wart 90 dolców ale 9. wart był mniej, ale Cornell tamtego dnia spieszył się. Wrzucił jeszcze żyłkę, składaną starą wędkę, i pudełko z sprzętem wędkarskim. Przez chwilę stał
-co jeszcze może się przydać, hmm.. ech, cholera, nie mam czasu.
zasunął torbę, wybiegł na górę, złapał strzelbą i zarzucił ją na ramię, wybiegł z domu i w samochód. Jechał jak najbardziej okrężną drogą. W Radiu nic nowego nie podali. Gdy dojechał do domu Larry'ego zobaczył dwóch facetów, jeden szarpał drzwi do domu. Wyjął pistolet z kabury i zaczął mierzyć do nich.
-spieprzajcie stąd, ale już! Cholera... - Cornell ostrzegł ich. Nie spodziewał się, że zadziała. Ta choroba czy co im się udzieliło naprawdę była niebezpieczna, jak mówili w radiu. Cornell strzelił do tego co kręcił się miedzy budynkiem a furtką, prosto w głowę.
- Tto obrona własna... rzucił się na mnie.. O kur! - Dopiero zwrócił uwagę że drugi facet nie uciekał, a rzucił się na niego. Choroba chorobą, ale myślał że jak jeden padnie, to drugi zwieje. Cornell jednak strzelał jak go uczono. wyceluj, wstrzymaj oddech i strzel. W zasadzie nie musiał tego robić. W momencie gdy strzelił mężczyzna był tak blisko, że dziecko by trafiło. Ruszył w stronę drzwi, które właśnie się otwierały, pojawił się Larry
Cornell zauważył jego dziwną minę, i usłyszał 'z tyłu!', Odwrócił się, wymierzył ale nie strzelił. Kobieta która zbliżała się to była jego znajoma. Zrobił krok w tył. Ci mężczyźni byli mu obcy. To choroba, a on się bronił. Jednak tu zbliżała się kobieta którą znał. Strzelił. Podszedł do furtki i zwymiotował. Pierwszy raz dziś mierzył do człowieka. Właśnie zdał sobie sprawę, że nawet nie rusza go śmierć tych mężczyzn, i to go zdziwiło. I zdziwiło go także to, jak łatwo zabił osobę z którą jeszcze nie dawno żartował sobie. Był w lekkim szoku, ale szybko się rozbudził gdy podszedł do niego Larry.
Spieprzamy Larry, nie ma co stać tutaj, ten dym zaraz tu dojdzie. - i ruszyli dziecinką Cornella w stronę Warsztatu wuja. Silnik autobusu był w dobrym stanie. Świateł nie naprawił. Dziś chyba nie dostaną jednak mandatu za brak lewego kierunkowskazu. Gdy dojechał do warsztatu zobaczył grupkę ludzi. Części stała w garażu, a kilku mężczyzn uzbrojonych przy bramie. Zobaczył Swojego ojca z jego starą lśniącą strzelbą w rękach. Nigdy nie zapomniałeś jej wyczyścić- pomyślał.
Szybko ocenił sytuację. Mineła prawie godzina, wszystko szybko się działo, z samochodu wyciskał ostatnie poty jeżdżąc, nie mógł zrozumieć gdzie mu minuty uciekły. na jazdę poszedł góra kwadrans, na spakowanie się drugie tyle, U Larry'ego też nie balował. no nie ważne teraz
-Cześć tato, nie było problemów tutaj? Jak z benzyną? Skoczyć na stację po parę kanistrów? Wyjmiemy tylko tylne siedzenie, i mogę dużo pomieścić. Po żarcie mogę też zajechać, widzę że już zbieracie się, za miastem byście poczekali.
 

bati999

Macierz Diagonalna
Dołączył
13 Październik 2008
Posty
2 211
Punkty reakcji
18
Wiek
26
Miasto
Tarnobrzeg
Neil wahał się. Nie wiedział czy zostawić rannego czy odjechać.
- Cholera, wiem, że dzieje się coś dziwnego. Najpierw Michelle, teraz ci ludzie tutaj. Jednak zawracamy. - Powiedział poddenerwowanym głosem i ruszył w stronę swojego domku.
- Zatrzymamy się u nas. Robi się już ciemno, więc musimy być czujni. Nie podoba mi się to. - Rzekł. Jadąc 100 km/h przez drogę nie zdawał sobie sprawy, że w każdym domu obok ktoś mógł zginąć.
- Jesteśmy! - Krzyknął parkując samochód przed domem. Gdy wszyscy wysiedli. on zamknął samochód i wszedł do domu.
- Alex.. Mogłabyś... No... Zrobić coś do jedzenia? Proszę. - Powiedział z maślanymi oczyma do Alex.
Wyjrzał przez okno. Było nadzwyczaj spokojnie. Zawsze o tej porze była tutaj muzyka, rowery, samochody. A teraz nic. Zaciągnął rolety, wyłożył się na kanapie i włączył telewizje.
 

Majordomus

Departament ds. kontroli używania mózgów
Dołączył
27 Wrzesień 2008
Posty
1 281
Punkty reakcji
11
Wiek
34
Miasto
Łódź
Jeanne nigdy w swoim życiu nie widziała takiej masakry. Już sam widok nieżywego zakrwawionego mężczyzny w samolocie, obok którego na dodatek miała przejść, wywołał u niej skręt żołądka. Kolejna ofiara pojawiła się obok samolotu, a to, co działo się w hali, przerastało ją. Patrzyła na te wszystkie ciała z obrzydzeniem, ale większe wywoływały u niej osoby, które na tych ciałach jeszcze między sobą walczyły, gryząc i drapiąc się wzajemnie.
Takie obrazy widziała tylko na horrorach i może jeszcze na filmach przyrodniczych, gdzie stado lwów urządzało sobie ucztę po polowaniu. Okropność.
Nie pozostało jej nic innego, jak tylko zabrać się najszybciej z kimkolwiek, jak najdalej od tej rzezi. Szczęście, że nie usiadła z tyłu, bo na pewno zostałaby pogryziona przez człowieka, który nagle rzucił się na ochroniarza próbującego usadowić się na tylnym siedzeniu radiowozu. Usłyszała strzał i krzyk ochroniarza, który został ugryziony. Ku zdziwieniu Jeanne, pocisk nie wyrządził oszalałemu człowiekowi większej szkody.
- Przecież to już dawno zabiłoby normalnego człowieka - powiedziała z przerażeniem.
Czas naglił, a ochroniarz nadal szarpał się z mężczyzną. Jeanne nawet nie zdawała sobie sprawy, że w panice krzyczy po francusku do zdumionego kierowcy. Kiedy jednak sie zorientowała, stać ją było tylko na komendę "jedź, jedź!" jakby cały jej angielski wyparował. Zawsze tak miała, gdy się denerwowała.
Samochód ruszył z piskiem, a ochroniarz ostatecznie odepchnął drzwiami chorego mężczyznę.
- A ty dokąd się wybierasz? - usłyszała.
Spojrzała na kierowcę i tym razem opanowała się. Zastanawiała się, co byłoby w takiej sytuacji dla niej najlepsze: czy pojechać z policjantem do szpitala, gdzie zostawiliby ochroniarza, czy udać się do swojego hotelu. Spojrzała na swoją torbę i przypomniała sobie, że nadal posiada rewolwer. To dodało jej pewności siebie na tyle, na ile umiała nim się posługiwać.
- Proszę wypuścić mnie na następnej ulicy - w końcu się zdecydowała - i od razu, jeśli panowie nie mają nic przeciwko, chciałabym wziąć mapę. Nie znam miasta, a muszę dostać się do hotelu Hintol. Jeśli nie macie mapy to i tak sobie poradzę.
Jeanne zarzuciła torbę na ramię i czekała na reakcję kierowcy w napięciu. Nie chciała jechać do szpitala. Kto wie, ilu tam jest zarażonych? Szpital, według jej wyobrażenia, na pewno zmienił się już w jedno wielkie cmentarzysko.
- A tak przy okazji - dodała, wyjmując notatnik i pióro - przy jakiej ulicy jest Hintol? Zapiszę sobie od razu.
 

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
Steven przeklął w głębi swej umęczonej duszy dzisiejszy niefart. Jak tak dalej pójdzie to uschnie pozbawiony środków do życia. Nie mógł tego tak zostawić. Nie lubił uciekać się do agresji, ale na pewne rzeczy nie miał wpływu. Na przykład na to, że na jego ręce już pojawiły się naprężone żyły, a oddech zaczął przyspieszać. Kiedy ostatnio coś brał? Będzie chyba wczoraj, jak z funflem dali po kablach.
Steven przyjrzał się drugiemu klientowi. Ten też został zbyty - facet nie wyglądał na zadowolonego, kolokwialnie mówiąc. Wiedząc, że w środowisku narkomanów istnieje pewna solidarność, postanowił skorzystać z okazji. Udając zwykłego przechodnia nadgonił wysuszonego faceta. Znał go co nieco z widzenia - spokojny typek, zazwyczaj ładujący kwas. Powinien się z nim dogadać.
- Widzę, że i tobie dziś szczęście nie dopisuje. - rzucił półgębkiem udając brak zainteresowania.
- Ten łachmyta...- tu wskazał na dealera kierującego się w stronę wyjścia z parku - ...także mnie załatwił. Wziął szmal, a towaru nie ma. Ale co mogę począć - sam nie dam mu rady... - mówił niby to do siebie, niby do niego. Zazwyczaj nie był tak śmiały, ale tu chodziło o przeżycie.
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
To był napięty czas dla Cornella - zdążył szybko wrzucić do torby co tylko uznał za stosowne, szybko pojechać do Larry'ego i po swoich pierwszych oddanych do człowieka strzałach - wrócić pod warsztat. Stary autobus stał już na zewnątrz, gdzie pilnowało go pięciu mężczyzn, przechadzając się w tą i z powrotem ze strzelbami zarzuconymi na ramię. Jednym z nich był ojciec Cornella, pozostałymi znajomi ludzie - częściowo weterani z Wietnamu czy nawet Korei, tacy co nie dadzą sobie w kaszę dmuchać. Nie wyglądali na zbytnio zaaferowanych, tak jakby przepowiadany przez nich często upadek cywilizacji się nieuchronnie zaczął. W samym autobusie znajdowało się już też sporo osób, kobiet, dzieci, nie starających się nawet zachować ciszy.
Cornell z Larry'm wysiedli i zaraz spróbowali się do czegoś przydać. Okazało się, że co prawda mają pewien zapas benzyny i żywności, jednak tylko tyle ile ludzie zdążyli zabrać ze sobą w gorączkowej szukaninie. Teraz, kiedy się nad tym zastanowili pod osłoną wielu wypróbowanych luf, doszli do wniosku, że nie zaszkodzi wziąć coś więcej.
- Chcesz żeby pojechać z tobą - zapytał, jak zawsze nie dowierzając w zdolności syna, ojciec.
- Wezmę jego, poradzimy sobie - Cornell wręczył Larry'emu rewolwer przykazując mu pilnować go jak oka w głowie - skoczymy do najbliższego sklepu, jeśli będzie gorąco szybko wrócimy. To gdzie się spotykamy ?- spytał przed odejściem.
- Pamiętasz znak za miastem gdzie zawsze policja czekała na młodych kierowców? To dzisiaj my tam poczekamy - do rozmowy dołączył się wuj Hank. Jeśli nic się nie zmieni, zobaczysz nas na poboczu. OK, ruszamy - krzyknął wskakując na stopień autobusu i trzymając się chromowanej rurki do wsiadania.
Stary właściciel autobusu odpalił go i chwilę rozgrzewając silnik na różnych obrotach, wytoczył się spod warsztatu i ruszył ku wyjazdowi z miasta, celowo kierując się od razu na przedmieścia. Cornell patrzył jak mijają go spalone słońcem twarze i łyskająca w słońcu broń. Teraz też musiał się ruszyć; wsiedli do samochodu i gdy wyjeżdżał, spojrzał na Larry'ego jak ten mierzy broń w rękach, uśmiechając się głupio.
- W końcu mamy lato, nie, zabawmy się - obrócił się tamten, zakładając ciemne okulary i wrzucając przemyconą jakoś w spodniach kasetę
Cornell przypominając sobie czasy gdy szaleli swoimi motorowerami składanymi z odkupowanych od starszych części, a które oni nazywali ''crossami'' na wyrost, zaciągnął na twarz chustę i wcisnął gaz.
Akcja trwała krótkie chwile, od kiedy dojechali pod stację benzynową. Świecąca w nocy reklama wisiała teraz na jednym łańcuchu, skrzypiąc przy każdym powiewie wiatru. Węże od dyspozytorów leżały na ziemi, szyby w sklepie były wybite. Zostawili drzwi od samochodu otwarte na oścież by móc szybko w nie wskoczyć i podbiegli do witryny. W środku nie było widać nikogo. Wyrwane z zawiasów drzwi przekroczyli z bronią gotową do strzału, depcząc porozrzucane po podłodze foliowe opakowania chrupek i innych produktów. Stali chwilę obok siebie, mierząc wzrokiem pomieszczenie i podeszli do kasy. Była zamknięta ale nosiła ślady forsowania, na ladzie zaś zobaczyli długą, krwistą smugę. Nie było czasu do stracenia, może jednak warto byłoby zabrać ze sobą kasę, choćby i całą, zamkniętą? Gdy jeden stał wciąż na czatach, drugi zrzucał z półek do trzymanego koszyka różne produkty o długiej ważności jak makaron i konserwy. Gdy wychodzili z trzema koszykami pełnymi rzeczy, przy drzwiach zabrali jeszcze ze stoiska kilka nowych latarek i kilkanaście baterii różnego sortu. Ciesząc się jak dzieci z szabrowania opuszczonego sklepu, wrócili do samochodu i wrzucili wszystko do bagażnika. Zostało jeszcze paliwo. Pod budynkiem znaleźli puste plastikowe 30-litrowe beczułki, których cztery napełnili nim automat zaczął rzęzić i zaprzestał wydawania paliwa. Wpakowali wszystko na tylne siedzenia, napełniając cały samochód zapachem ropy.
Szybko opuścili miasto, teraz jakby spokojne. Pędząc setką, wyjeżdżali wznosząc tuman kurzu kiedy zza przydrożnych krzaków wyszła na ulicę kobieta, machając do nich. Była ledwie kilka metrów przed nimi, nie było szans wyhamować, można było co najwyżej odbić ostro w bok lub wjechać prosto w nią.

------

Zahamował z piskiem opon przed ich domkiem i wszyscy, rozglądając się na boki, weszli do środka. Alex, wciąż roztrzęsiona, zareagowała na pytanie Neil'a wybuchem płaczu i zamknęła się w łazience.
Wszyscy próbowali się zając normalnymi zajęciami, nikomu jednak nie przychodziło to łatwo po dziwnych wydarzeniach dnia. Neil postanowił sprawdzić czy wszystko w porządku z jego rodzicami. Sięgnął po telefon i wybrał jeden z kilku numerów pod którymi można było ich znaleźć. W domu w Los Angeles nikt nie odpowiadał, spróbował więc ich rezydencję w pobliżu Lake Havasu gdzie bywali czasem kiedy nudziło im się siedzenie w mieście. Odebrała tam pokojówka i powiedziała, że owszem, państwo Buckerwick byli wczoraj ale akurat teraz wybyli nie mówiąc gdzie zmierzają.
- Ale raczej wrócą, nie kazali przygotować swoich rzeczy do wyjazdu - podsumowała.
- Dziękuję Maggy, trzymaj się - odłożył słuchawkę.
Więc o nich nie musiał się chyba martwić, może wybrali się do Las Vegas na jedną noc. A może zachcieli pokręcić się po puszczy, różnie bywało.
Z drugiej strony, nie wiedział co powinni robić teraz. Iść normalnie na zajęcia jakby nic się nie zdarzyło?
"Tylko myśl logicznie, myśl" - powiedział do siebie Neil. Wykręcił numer policji, trzeba było powiadomić przecież o morderstwie, o wypadku.
- Niestety, nie możemy teraz panu pomóc - powiedziała po kilku zdaniach kobieta po drugiej stronie.
- Ale tu chodzi o morderstwo, nie żartuję.
- Zrobimy tak, zapiszę sobie adres i pana dane, kiedy tylko będzie dostępny ktoś, wyślę go do was.
- No dobra -
widząc, że nie ma o co dalej walczyć, Neil podał adres i opisał krótko sprawę. Zanim jednak skończył dyktować, połączenie zostało zerwane. Wykręcił numer ponownie - nikt nie odpowiadał. Podszedł do okna i przez żaluzje obejrzał cichą i pustą okolicę. Nagle poczuł się tu dziwnie obco, coś na kształt padło cieniem na jego myśli. Leżąc przed telewizją, zastanawiał się co zrobić jeśli jakimś cudem, cała okolica padła ofiarą takich dziwnych wydarzeń.
Patrzył jak Sara podchodzi do okna z kanapką w ręku i wpatruje się w coś. Nagle szyba prysła, wszędzie rozsypując szkło i jakaś ręka złapała dziewczynę za gardło, wyciągając ją jak szmacianą lalkę na zewnątrz. Wszyscy rzucili się z miejsc, wywracając stołki, na których siedzieli. Kiedy po chwili ktoś podszedł do okna by wyjrzeć, nie było tam nikogo, na ziemi leżała tylko zakrwawiona kurtka Sary. Wyglądało to znajomo - Neil natychmiast pobiegł do drzwi łazienki i kazał Alex wychodzić, ta jednak wciąż płacząc, kazała mu się zamknąć. Nie miał wyboru jak przełamać kobiecą histerię - z pomocą krzesła wyłamał słabe drzwi i ujął dziewczynę za rękę, ciągnąc ją do samochodu, gdzie już czekał Mike. Drugi współlokator pobiegł szukać jednak Sary. Czekali na niego chwilę ale zdecydowali odjechać gdy zobaczyli jak daje im znaki ręką by uciekali, będąc ciągniętym po ziemi za biały płot sąsiedniej posesji.
Szybko przyspieszyli, nie mając ze sobą żadnych zapasów ani celu podróży, który musieli jednak szybko ustalić. Neil'owi do głowy przyszła tylko rezydencja rodziców. Po drodze mogli zatrzymać się przy najbliższym motelu a musieli zatrzymać przy stacji dla nabrania paliwa.

-----

Obiecali mu, że to będzie jego ostatnia misja. Że dostanie po niej dożywotni urlop i comiesięczną pensję na zmienione nazwisko. Nie mógł nie uwierzyć, mimo, że o CIA mówi się różne rzeczy, jego osobiście nie wykiwali ani razu. Owszem, zdarzali się ludzie gotowi zdradzić ale tak było wszędzie. Teraz zaś Snake cieszył się, że powierzyli mu misję, o której sami mówili, że była bardzo ważną częścią większego planu. Chociaż nie wtajemniczano go w szczegóły, nauczył się już dawno nie zadawać pytań. Teraz jego misją było dostarczenie nieznanej przesyłki, czarnej walizki zamkniętej szyframi i pieczęciami do Flagstaff, niewielkiego miasteczka w Arizonie. Znał te tereny dosyć dobrze, pewnie dlatego go wysłali. Miał zostawić przesyłkę w podstawionym samochodzie pod domem handlowym. Nie interesowało go kto podstawi czarnego vana, do którego on miał klucze, interesowało go za to wykonanie misji. Powiedzieli, że może napotkać pewne przeszkody, miasto podobno przeżywało rozruchy na tle społecznym. Cokolwiek by miało to być, nie takie rzeczy już robił, w końcu pomagał demontować niejeden południowoamerykański reżim.
Pędził główną szosą z Phoenix swoim ukochanym Dodgem przy dźwiękach odprężającego go zawsze starego i nierdzewnego hitu jego kapeli.

Droga minęła mu szybko, nie musiał nawet się zatrzymywać - rozglądał się po leniwym i pustym krajobrazie, raz tylko unosząc głowę, gdy przelatywał nad nim typowy nieoznakowany śmigłowiec rządowy - czyżby mieli na niego oko?

Podobnie bez problemów wjechał do Flagstaff - miasteczko faktycznie było w stanie wojny, tu coś płonęło, tam leżały porozrzucane ciała, rzadko ktoś przebiegł z krzykiem. Minął szpital, pod którym stały na sygnałach otwarte karetki - wszystkie puste i opuszczone jakby w biegu. Dojrzał z daleka swój dom handlowy, objechał go i zbliżył się do stojącego na parkingu vana. wyszedł z samochodu z walizką, otworzył przednie drzwi vana i zgodnie instrukcją, umieścił walizkę pod siedzeniem i zamknął znów samochód. Rozejrzał się czy w pobliżu nie czeka ktoś kto teraz przejmie paczkę, nie zobaczył jednak nikogo, za to znowu przeleciał nad nim helikopter.
"Zero zaufania do pracowników, szuje" - pokazał środkowy palec w kierunku statku powietrznego i wsiadł za kierownicę swojego samochodu. Zegarek pokazywał 14.30 - zgodnie z założeniami. Dostał co prawda instrukcje, że może zaczekać w miejscowym hotelu aż się z nim skontaktują ale sądząc po tutejszym rozgardiaszu - nie miało to sensu. Postanowił dotrzeć do pierwszego lepszego hotelu za miastem i tam przenocować. Wyjeżdżał z miasta, oglądając puste podwórka z otwartymi samochodami a nawet domami - definitywnie, dziwna okolica. Musiał skręcić gwałtownie, mijając z dużą prędkością, jadącego ostrożnie starego Cutlassa. No tak, jakaś baba prawie wpakowała mu się pod koła, nic dziwnego, że tarasuje prawie całą drogę. Obejrzał się z niesmakiem na miejscowego kierowcę, noszącego jak przystało na chłopca z południa, strzelbę na ramieniu. Zaraz zobaczył znak, mówiący mu, że do najbliższego motelu ma ponad 13 kilometrów. Przyspieszył, chcąc zostawić za sobą śmierdzące miasto z jego problemami.
Niestety, w motelu tak jak i w mieście, nie doszukał się nikogo, choć zwiedził prawie cały drewniany budynek od góry do dołu. Skoro jednak nie było tu nikogo, nic nie stało na przeszkodzie by się rozgościć na jakiś czas i zatankować z miejscowego zbiornika stojącego na podwórzu.

-----

- Jak chcesz - powiedział policjant, zdziwiony żądaniem Jeanne by wysadzić ją na najbliższej ulicy.
- Znam ten hotel, będziemy tam przejeżdżać - dodał zaraz jednak.
Jechali potem w milczeniu, rozglądając się po ulicach, na których stały olbrzymie korki. Olbrzymie i dziwne albowiem samochody stały cicho i spokojnie, zostawione przez właścicieli - w wielu chodził wciąż silnik..Udało się jednak dojechać pod duży, szary budynek z rozstawionym nad drzwiami baldachimem. Ledwie Jeanne wyszła z samochodu na chodnik, policjant odjechał. Powoli podeszła do drzwi o złotej klamce i pchnęła je, jednak nie ustąpiły. Czegoś takiego nie wzięła pod uwagę, jeszcze kilkakrotnie próbwała mierzyć się z klamką aż w końcu stwierdziła, że jest najzwyczajniej zamknięte. Obrociła się zła - jak daleko sięgnąć okiem, zarówno w jedną jak i drugą stronę ciągnęła się długa, opustoszała ulica
Według mapy mogła albo wrócić około kilometra albo pójść drugie tyle w drugim kierunku tylko po to żeby dotrzeć do najbliższej innej drogi. Mogła też przejść się wzdłuż ulicy, próbując wejśc do jakichś pomieszczeń - była to ulica gdzie dominowały restauracje, hotele i inne miejsca świadczące podobne usługi. Mogła też spróbować znaleźć jakiś możliwy do odblokowania samochód i pojechać nim dalej. Na szczęście na ulicy nie było widać nikogo groźnego, z głębi budynku dalej usłyszała tylko głośne krzyki a właściwie kłótnię - drzwi tak jak i w innych budnykach były otwarte tak, że głos niósł się prawie na całą opustoszałą ulicę.

----

Od słowa do słowa, Steven dogadał się z drugim uzależnionym, że trzeba dać dealerowi nauczkę. Co prawda ta jedna znaleziona rurka była ich jedynym wyposażeniem ale zaraz drugi narkoman znalazł na ziemi grubszą, ułamaną gałąź. Spojrzeli po sobie i już wiedzieli jak dzisiaj zdobędą towar. Idąc szybko, dogonili handlarza - zapalał właśnie papierosa, opierając się o ścianę niskiego garażu. Nie dając mu szans wyjęcia broni, zbliżyli się szybko i wyprowadzonym mocno ciosem w głowę, położyli go na ziemię. Nie ruszał się ani nie bronił, nie musieli więc się nad nim dalej znęcać. Istniała jednak możliwość, że prędzej lub później się ocknie a każdy zna kilka miejsc gdzie można spotkać narkomanów.
Po załatwionej sprawie oddalili się szybko, by znaleźć miejsce do spokojnego oddania się swojemu nałogowi. Steven mógł albo wrócić do swojego odrapanego budynku albo iść dalej na południe tak jak zamierzał, licząc na znalezienie jakiegoś schowka w lesie czy w rowie. W budynku było pod pewnym względem bezpieczniej ale jeśliby ich szukano - wpadka murowana.
Nowy towarzysz oddalił się szybko, znikając we mgle. Steven spojrzał jeszcze raz na zdobycz i skierował się w swoją stronę. Jeśli miał iść sam dalej, nic nie stało na przeskodzie by przed odejściem zabrać co się da swoim współmieszkańcom. To miasto samo prosiło się by je opuścić, odstręczające i nudne - tyle że co może go spotkać w drodze do Calgary?
 

Vardamir

Sinner
Dołączył
30 Sierpień 2007
Posty
10 335
Punkty reakcji
26
Wiek
35
Miasto
Necrovalley
Po zapakowaniu zdobyczy do samochodu Cornell usiadł za kierownicą. Znowu boleśnie poczuł strzelbę.
-Nie, tego za wiele. Zamieniamy się, bierz strzelbę. ma mocniejszy odrzut trochę od rewolweru, ale przy jej budowie nie odczujesz tego tak. Będziesz ją trzymał w gotowości i strzelał jak coś z auta. Cholera, czuje się jak w wojowniku autostrady. podróż samochodem w nieznane. No ale tam bohater jechał z ślicznotką, a ja jade z tobą. Co? Brak ci balonów żeby było fajnie palancie. shit! - Cornell nie wyobraził sobie sytuacji jak filmu. zobaczył tylko obraz z programu w którym widział co się stało gdy facet wjechał rozpędzony w innego faceta. Można by rzec, zamienili się miejscami uczestnicy wypadku. Odbił w prawo, próbował z powrotem wykręcić zwalniając, jednak z setki szybko się nie zwolni, a gwałtowne hamowania zawsze źle się kończą. pobocze mignęło tylko przed nim, i znalazł się poza ulicą, chwilę oderwany od ziemi, z powodu różnicy wysokości między ulicą a ziemią obok. Gdy samochód opadł Cornell pomyślał, że wujek się mylił opieprzając go za zmiany w samochodzie. amortyzatory nowe może i psują ideę tego samochodu, ale klub miłośników starych aut nie będzie go łapał w takich sytuacjach. Serce biło mu jak oszalałe. Pociemniało mu przed oczami. a może to ten cholerny kurz, odkąd las zaczął oddalać się od miasta robiła się tu wręcz pustynna atmosfera. Zanim zaczął coś widzieć złapał za pistolet.
-zabije suke. idiotka!

Wychodząc z samochodu zobaczył odjeżdżające auto
-Heeeeeeeeeeeeey!!!- krzyknął i zaczął biec za nim co sił w nogach. nie liczył na to że go dogoni. liczył że ten zauważy biegnącego człowieka.
 

bati999

Macierz Diagonalna
Dołączył
13 Październik 2008
Posty
2 211
Punkty reakcji
18
Wiek
26
Miasto
Tarnobrzeg
Neilowi w oczach pojawiły się łzy.
- Nie, tego już za wiele! Jedziemy do rezydencji moich rodziców! - Krzyknął do reszty. Wyciągnął telefon. Wykręcił numer policji. Jadąc strasznie szybko próbował się z nimi skontaktować.
- No nareszcie! - Krzyknął dy ktoś odebrał. - Proszę, przyjedzcie ! Już dzwoniłem! Neil Buckerwick! On zabił moich przyjaciół ! To seryjny morderca! Pomóżcie! - Krzyczał do telefonu.
Jednak bez skutku, policja uznała to za żart.
- Alex, błagam nie płacz! - Mówił do Alex która krzyczała wniebogłosy.
- Musimy zatrzymać się na stacji. Tam też kupimy zapasy, przed nami długa droga! - Powiedział i zajechał na stację benzynową.
- Mike, masz tutaj 2 stówy. Kup jakieś napoje energetyzujące i coś do jedzenia. Musimy być czujni. - Powiedział dając Mike'owi pieniądze.
Zaczął tankować. Jako, że bak był prawie pusty, zatankował do pełna. Cena nie była za wysoka.
- Alex, boje się zostawiać ciebie samą. Chodź. - Wziął za rękę Alex i poszedł zapłacić za paliwo.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
-Dobra benzyna jest dobra i tania a najlepiej darmowa. Gdyby jeszcze mieli tu jakieś whisky to byłbym za:cenzura:iście zadowolony.- powiedział sam do siebie.
Niestety cudów nie ma. Na zapleczu znalazł jedynie jakieś mrożonki, coś w stylu tv dinner. Wrzucił to do do mikrofali i odgrzał.
Postanowił zająć jeden z pokoi, których okna wychodziły na tyły budynku. Tam też podstawił Dodga. Dryl agenta kazał mu organizować się tak by mieć łatwą ucieczkę.
-Ciekawe kiedy ktoś zadzwoni? Skoro mam tutaj czekać to chyba jeszcze nie koniec misji. - mruczał wyciągając telefon z kieszeni. Brak nowych wiadomości. Nikt też nie dzwonił.
-Cholera. Będze trzeba czekać do jutra. - wycedził to z niekrytym zdenerwowaniem.
Zapalił Lucky Strike i delektował się dymem. Takie sytuacje są najgorsze. Akcja, o której wie się tyle co nic, brak kontaktu z oficerem łącznikowym i jeszcze firma go śledzi. To musiało być coś grubego skoro wysłali za nim ten helikopter. Zwykle robią takie szopki gdy ktoś coś zawali, albo zdradzi. Obecność kolesi w garniturkach nie mogła oznaczać nic dobrego.
-Może to akcja ze współudziałem? Z tego co pamiętam Wywiad Wojskowy lubi się wysługiwać garniturowcami. Czyżby oni mieli z tym coś wspólnego? - zastanawiał się wciągając kłęby gęstego dymu. Telefon zadzwonił.
-Taa. Masz coś dla mnie? - prawie krzyknął do słuchawki.
-Tylko nowe namiary. - odpowiedział ochrypły głos.
-Namiary? Coś dokładniej? - Snake drążył temat.
-Akcja trochę się komplikuje. Łącznik zniknął. Nie mamy z nim kontaktu. Ekipa sprawdza czy nie zdradził, ale mamy przypuszczenia że po prostu zaginął w tym zamieszaniu. - odpowiedział oficer.
-Czyli teraz co...? - Snake pytał dalej.
- Będziesz musiał podjąć list. Przejmiesz go jutro rano i poczekasz na dalsze namiary. - padła odpowiedź.
- Nie tak się umawialiśmy. Tutaj coś śmierdzi. Jeśli akcja jest spalona i robicie porządek to wyślijcie ekipę, ja nie jestem od tego - Snake tracił cierpliwość. Mówił podniesionym głosem.
-Wyluzuj. Tutaj druga Columbia nie wchodzi w grę. Poza tym Blackmoore był spalony i dobrze o tym wiedział - mówił oficer ze stoickim spokojem
- Oby. A co to za helikopter ze sztywniakami lata nad tym za:cenzura:em? Może na poligon lecą? - dopytywał się Snake.
- Mogę Ci powiedzieć tyle że to akcja ze współudziałem. Nie denerwuj tych chłopaków bo im się strzelnica znudziła i tylko czekają na okazję. - głos oficera jakby przycichł - I jeszcze jedno. Jutro może się tam pojawić figurant. Nie wiem czy ma plecy i kto to ale w aktach ma status "Ważny". Uważaj na niego.
-Dzięki. - odburknął i odłożył słuchawkę. -:cenzura:ane moje w dupę szczęście...
To że oficer pod koniec rozmowy zaczął mówić prawie szeptem samo w sobie nie mogło znaczyć nic dobrego. Dobrze że przez wzgląd na starą znajomość powiedział mu o figurancie i o tym że to akcja ze współudziałem, chociaż tego ostatniego sam się domyślił.
Snake zgasił papierosa na podłodze i wyszedł z pokoju by zrobić jeszcze jedną rundkę po hotelu. Trzeba było sprawdzić czy wszystko gra, no i może jednak jakaś whisky się znajdzie.
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
Widząc jak biały Dodge oddala się tak samo szybko jak szybko ich minął, Cornell zaklął siarczyście i kopnął leżący kamień. Wciąż zamroczony, podszedł do - o dziwo - nie tkniętej nawet kobiety i złapał ją w szale za włosy, krzycząc i wymachując pistoletem. Zakrywała twarz dłońmi, mówiąc coś szybko po hiszpańsku, z czego zrozumiał tylko ''senhor''. Teraz dopiero zobaczył, że jej biała sukienka była jakby uprana we krwi, podobnie sama kobieta, wymazana cudzą posoką. Puścił ją i wytarł ręce o ubranie. Odepchnął ją od siebie i poszedł do samochodu. Larry zdążył już wygramolić się ze środka, najwidoczniej jednak coś nieszczęśliwie uderzyło go z impetem w lewą rękę, tak, że teraz nie mógł jej nawet unieść i przyciskał ją tylko do siebie.
- :cenzura:a... - wtedy rzeczona kobieta podeszła ze swoim hiszpańskim lamentem jednak nawet jeśli nie mówiła po angielsku, musiała zrozumieć stek przekleństw jakim ją obdarzono. Teraz dopiero przypomnieli sobie, że przecież samochód wypełniony był dobrą setką litrów paliwa. Póki co nic się nie stało, uznali więc, że trzeba co szybciej się oddalić. Zabrali tylko broń i to co mogli wziąć w ręce czy napchać za pasy i w kieszenie jak walającą się latarkę i inne małe przedmioty. Odeszli co szybciej od samochodu, nie przejmując się kobietą. Cornell obejrzał się jeszcze za swoim starym cackiem, byli jednak umówieni i nie mogli czekać. Szli kilkanaście minut i miejsce wypadku zniknęło im już zupełnie z widoku a jednorodzinne domki robiły się coraz rzadsze. Pod jednym z nich zobaczyli stojący pod ścianą motocykl. Szybkie spojrzenie po sobie, kiwnięcie głów i zaraz Cornell próbował odpalić maszynę, która po kilku kopnięciach załapała. Gdy ruszali z przed domu, Larry powiedział tylko:
- Ale tym razem nas nie zabij jak się zagadasz o pannach.
Nie ujechali daleko bo jeszcze cztery czy pięć kilometrów i zaraz spotkali w umówionym miejscu, czekający na nich autobus. Ludzie siedzieli na dachu, chadzali w około, wypatrując kto zbliża się na motocyklu. Potrzebowali kilku minut na opowiedzenie krótkiej historii i wytłumaczenia się. Zdecydowano, że Larry powinien wsiąść do autobusu, z którego wyjęto co prawda większość ale nie wszystkie siedzenia. Proponowano to samo Cornellowi ale nie wiedział on czy warto zostawiać motocykl, zawsze może się przydać. Miał zresztą szansę go przetestować - stwierdzili, że skoro nie udało się załatwić zapasów w ten sposób, będą mogli poszukać ich w stojącym niedaleko Flaginn, podupadłym motelu, który z racji dawnych lat, mógł mieć jednak spiżarkę, piwnicę czy inne pomieszczenia.
- Może pojedziesz z kimś sprawdzić co tam jest, jeśli nie ma sensu, nie będziemy nawet zjeżdżać. Kilka minut powinno ci wystarczyć, jeśli wszędzie wiszą pajęczyny i nie ma nawet prądu, nie znajdziemy tam raczej nic. Co ? - wuj pytająco patrzył, czyżby mówiąc o ''kimś'' miał na myśli siebie? Owszem, dobrze mieć ubezpieczającego ale z drugiej strony, niedobrze mieć kogoś na sumieniu. Można by się też co prawda wykręcić sianem i spokojnie dojechać tam z resztą czy po prostu wsiąść w autobus i odpocząć.

-----

Snake rozwalił się na motelowym brudnym łóżku, rozmawiając przez telefon. Dziś jego kontakt był dziwnie mrukliwy, jakby coś ukrywał - a ukrywanie czegoś przed swoimi śmierdzi. Nie dowiedziawszy się ostatecznie niczego z tej rozmowy, Snake wywnioskował, że póki co nie ma sensu się wychylać i wracać na miejsce, gdzie może być wystawiony. Docelowo chciał poczekać aż się ściemni i wtedy sprawdzić, czy przesyłka faktycznie została nie ruszona. Tymczasem przeszedł się po budynkach obsługi, znalazł małą szopkę z narzędziami konserwatora, który musiał w miejscu takie jak to mieć masę roboty. Obejrzał prawie wszystkie miejsca, znalazł nawet szafkę z lekarstwami i apteczkę. Interesowało go jednak coś innego. Okazało się, że się nie mylił - na zapleczu portierni stała mała, dawno nie otwierana i dawno wystygła lodóweczka a w niej czekały na odkrycie dwie butelki... wina. Nie był to ulubiony napój Snake'a ale sądząc po dacie i miejscu pochodzenia - najgorszy też nie był. Wziął jedną butelkę ze sobą i przemierzył korytarze, przejrzał wszystkie klucze wiszące przy portierce i stwierdził, że wszystkie pokoje są najwyraźniej zamknięte - do wyboru do koloru. Wrócił do tego, który wybrał, rzucił okiem na zewnątrz i stwierdzając, że wszystko gra, podparł od środka drzwi krzesłem i położył się na łóżku. Pociągnął kilka łyków i świat robił się powoli ciekawszy kiedy zadzwonił telefon - numer oczywiście zastrzeżony.
- Załatwiłeś - głos brzmiał znajomo ale nie mógł go sobie przypomnieć. Wiedział jednak jak niewielu ludzi zna jego numer.
- Załatwiłem - czekał na dalsze informacje.
- Właśnie zabiłeś tysiące ludzi, mam nadzieję, że się cieszysz. Nie jakichś tam ludzi, swoich ludzi, tutaj!- okazało się, że człowiek po drugiej stronie był najwyraźniej pijany dużo bardziej niż Snake.
- Mów po ludzku.
- Przesyłka... też taką miałem. Wykonaliśmy zadanie, jesteśmy takimi dobrymi żołnierzami.- gość zaczynał gadać od rzeczy.
- Przestań bredzić, co jest?! - Snake nie lubił gdy ktoś utrudniał temat ponad potrzebę.
- Jak myyyślisz durniu...hyp. Co to była za przesyłka,hę? Dupa! Koniec! - Snake już nawet nie odpowiadał, nie przerywał pokręconych wywodów człowieka - Ale wiem, że zawsze się starałeś, dlatego ci powiem. Która to godzina... tak, po trzeciej. Słuchaj no. Czwarta! Tak, ooo czwartej lepiej żebyś był daleko od Flagstaff, ja się dowiedziałem jak to działa, ja nie chcę.
Takie informacje brzmiały już niepokojąco konkretnie, zanim jednak miał okazję zapytać, człowiek się bez słowa rozłączył. Spojrzał na tarczę swojego zegarka - pięć po trzeciej. Daleko? Jak daleko? Po co daleko? I co to za rosnący głos silnika za oknem?
 

Vardamir

Sinner
Dołączył
30 Sierpień 2007
Posty
10 335
Punkty reakcji
26
Wiek
35
Miasto
Necrovalley
Cornell powiedział że sam pojedzie.
-jak mi znowu jakaś idiotka na ulicę wyskoczy nie chcę mieć nikogo na sumieniu. Larry, zaopiekuj się moją strzelbą. I nie łap za lufę do cholery, chcesz żeby rdza ją tknęła!? I daj mi swoją komórkę. Oddam ci potem, chce mieć jak zadzwonić jak znajdę coś w motelu - Ruszył w stronę motelu. Dojeżdżając zauważył samochód. Ten, za którym biegł. Wyłączył silnik i postawił motocykl za krzakami. Skradając ię podbiegł do budynku, i poszukał tylnego wejścia.

Może koleś coś wie. Ale najpierw upewnię się, czy da się z nim gadać
 
Status
Zamknięty.
Do góry