"Wspomniane dziecko" to moja córka.
To nie jest technika. To nie jest "ojojoj, mamusia się gniewa". Ja jestem po prostu autentycznie wkurzona, autentycznie szlag mnie trafia albo autentycznie sytuacja mnie przerasta i mam ochotę rozpłakać się z bezsilności. I po prostu nie potrafię w danej chwili zdobyć się na cierpliwość, zastanowić się dlaczego młoda zachowuje się tak czy inaczej i jak na nią wpłynie fakt, że zostawiam ją szalejącą w pokoju i wychodzę. Nie potrafię negocjować, próbować jej wyciszyć - mam ochotę ją udusić. Czasem syczę, żeby nie wrzasnąć. Dzieci są empatyczne - znacznie bardziej od dorosłych. No i młodą świadomość, że oto rodzic (czyli - w moim przypadku - trzecia matka) stoi na skraju przepaści doprowadza do pionu...
Na szczęście takie straszne schizy już się nie zdarzają. Ale młoda wie, kiedy jestem autentycznie wkurzona i kiedy przegięła. Bo ja jestem bardzo kiepską aktorką i w dodatku choleryczką. Młoda nie ma okazji obserwować u mnie fałszywych uśmieszków p.t. "nic się nie stało, kochanie" ani gierek "och, jakże mnie skrzywdziłeś "tym" spojrzeniem".
No i proste komunikaty typu "ja" opisujące uczucia (o! to można nazwać techniką!). Prawdziwe. Jeśli jestem tak wściekła, że zaraz szlag mnie trafi to nie mówię "troszkę mi się nie podoba twoje zachowanie".
No dobra - znam na pamięć większość wytrychów z Gordona i Faber - Mazlish. Nie nawiązałam "cudownej więzi z fasolką kiedy była w brzuszku", nie mam "instynktu macierzyńskiego" , dziecko "nie jest częścią mnie, całym moim światem i jedynym sensem życia", moja matka była g....nianym wzorem i wszystkiego co powinnam "instynktownie" wiedzieć po prostu się nauczyłam, zrobiłam nawet studia podyplomowe, które mi trochę pomogły. Mężowi było łatwo-trudniej. Łatwiej, bo on był od zawsze jedynym substytutem ojca u małej, trudniej - bo ulubionymi środkami wyrazu w jego przypadku są równoważniki zdań i pokerowa twarz. A jak to nie wystarczy - to przecież jesteś pedagogiem, kochanie. I wiesz, co robić, prawda? Więc miałam dwoje dzieci : jedno do nauczenia wyrażania negatywnych uczuć w sposób akceptowalny, drugie: w sposób czytelny, zrozumiały dla tego pierwszego i werbalno - niewerbalnie spójny...
No i nasze dziecko to w końcu nasze dziecko - trochę jej na nas zależy.
Ojejku, jak tak przeczytałam ten post, to ujrzałam patologię - pokręcone dziecko, mąż - ściana i mamusia skupiająca uwagę na tym, żeby jak najpoprawniej wyrazić to, że ma ochotę wszystkich pozabijać. No, może przez jakiś czas naprawdę tak było...
To nie jest technika. To nie jest "ojojoj, mamusia się gniewa". Ja jestem po prostu autentycznie wkurzona, autentycznie szlag mnie trafia albo autentycznie sytuacja mnie przerasta i mam ochotę rozpłakać się z bezsilności. I po prostu nie potrafię w danej chwili zdobyć się na cierpliwość, zastanowić się dlaczego młoda zachowuje się tak czy inaczej i jak na nią wpłynie fakt, że zostawiam ją szalejącą w pokoju i wychodzę. Nie potrafię negocjować, próbować jej wyciszyć - mam ochotę ją udusić. Czasem syczę, żeby nie wrzasnąć. Dzieci są empatyczne - znacznie bardziej od dorosłych. No i młodą świadomość, że oto rodzic (czyli - w moim przypadku - trzecia matka) stoi na skraju przepaści doprowadza do pionu...
Na szczęście takie straszne schizy już się nie zdarzają. Ale młoda wie, kiedy jestem autentycznie wkurzona i kiedy przegięła. Bo ja jestem bardzo kiepską aktorką i w dodatku choleryczką. Młoda nie ma okazji obserwować u mnie fałszywych uśmieszków p.t. "nic się nie stało, kochanie" ani gierek "och, jakże mnie skrzywdziłeś "tym" spojrzeniem".
No i proste komunikaty typu "ja" opisujące uczucia (o! to można nazwać techniką!). Prawdziwe. Jeśli jestem tak wściekła, że zaraz szlag mnie trafi to nie mówię "troszkę mi się nie podoba twoje zachowanie".
No dobra - znam na pamięć większość wytrychów z Gordona i Faber - Mazlish. Nie nawiązałam "cudownej więzi z fasolką kiedy była w brzuszku", nie mam "instynktu macierzyńskiego" , dziecko "nie jest częścią mnie, całym moim światem i jedynym sensem życia", moja matka była g....nianym wzorem i wszystkiego co powinnam "instynktownie" wiedzieć po prostu się nauczyłam, zrobiłam nawet studia podyplomowe, które mi trochę pomogły. Mężowi było łatwo-trudniej. Łatwiej, bo on był od zawsze jedynym substytutem ojca u małej, trudniej - bo ulubionymi środkami wyrazu w jego przypadku są równoważniki zdań i pokerowa twarz. A jak to nie wystarczy - to przecież jesteś pedagogiem, kochanie. I wiesz, co robić, prawda? Więc miałam dwoje dzieci : jedno do nauczenia wyrażania negatywnych uczuć w sposób akceptowalny, drugie: w sposób czytelny, zrozumiały dla tego pierwszego i werbalno - niewerbalnie spójny...
No i nasze dziecko to w końcu nasze dziecko - trochę jej na nas zależy.
Ojejku, jak tak przeczytałam ten post, to ujrzałam patologię - pokręcone dziecko, mąż - ściana i mamusia skupiająca uwagę na tym, żeby jak najpoprawniej wyrazić to, że ma ochotę wszystkich pozabijać. No, może przez jakiś czas naprawdę tak było...