Można odejść, ale większość jednak jest skuta - zwłaszcza kobiet. Nie rozwiodą się ze względu na dobro dzieci lub krzywe spojrzenia otoczenia na rozwódkę - wolą się męczyć w zj*banym małżeństwie...
Tak, to jest "psychiczny" rodzaj kajdan.
eee ... aleś się rozpędził. A przysięga sobie nawzajem i przed urzędznikiem USC, w obliczu świadków ?
Masz rację. I o tym też mówię, że nie gwarantuje to szczęścia w małżeństwie.
Poza tym z tą dojrzałością coś cieżko generalnie w społeczeństwie. Więc może po to są czasowo dla nas zobowiązania przy świadkach, przysięgi czy śluby ? Jako pewien rodzaj zdyscyplinowania, przypominania i uświadamiania ?
Tak to prawda. Ale muszę powiedzieć, że mam pewną tezę według której w niektórych przypadkach życie w konkubinacie bardziej mobilizuje pary, niż życie w małżeństwie. To co daje małżeństwo, ślub, wesele, to pewność i przyżeczenie, że będzie się z drugą osobą choćby nie wiem co. Właśnie - choćby nie wiem co! I ten fakt, że "żona będzie ze mną bez względu na to jaki będę i co się będzie działo" paradoksalnie może nie zwiększać lecz właśnie zmniejszać poczucie odpowiedzialności.
Powiedzcie mi, skąd się biorą historie o mężach którzy przed ślubem byli jak Romeo, porządni, czarujący, zaskakujący, poświęcali swoim kobietom tyle uwagi, starali się, a po ślubie jakby para z nich uszła - rozrzucają skarpetki po pokoju, puszczają bąki pod kołdrę,
, nie pomogają w pracach domowych, stają się obojętni wobec swoich żon, itd, choć w okresie narzeczeństwa byli chodzącymi przykładami elegancji, gracji, i porządku?
Skąd się biorą historie o kobietach, które po zawarciu związku małżeńskiego niemal z dnia na dzień stają się obrzydliwymi zołzami które jęczą na swoich mężów, chodzą w wałkach, nie dbają o siebie, wywołują kłótnie o byle co, itp, choć przed ślubem były aniołami piękności i opiekuńczości?
Takich historii jest wiele i napewno każdy zna je z autopsji. Wszyscy wiemy jak ludzie zmieniają się po ślubie. Moim zdaniem jest tak właśnie dlatego, że ślub daje pewność. Wkrada się myślenie "nie muszę się już starać, ona/on i tak jest już moja/mój". To się nie dzieje we wszystkich przypadkach - nie zrozumcie mnie źle. Ale to zjawisko jest tak powszechne, że warto się nad nim zastanowić.
Wierzę, że konkubinat wielu ludziom służyłby o wiele lepiej niż małżeństwo. Okres wiecznego narzeczeństwa wymuszałby lepiej niż małżeństwo konieczność starania się, dbania o siebie, uważania, nie zapominania o drugiej osobie. Wiele osób - nie mówię, że wszystkie - bierze ślub nie po to aby się zdyscyplinować, lecz przeciwnie - aby się tej dyscypliny pozbyć. Aby zrzucić z siebie konieczność ciągłego utrzymywania swojego pokoju w czystości, nie przeklinania, ciągłego udowadniania miłości. "Cel zdobyty, szczyt osiągnięty, więc możemy spokojnie usiąść i przestać się napinać". Wiecie o co mi chodzi, prawda?
W konkubinacie jest inaczej. Kochasz dziewczynę? Ona kocha ciebie? Prawdziwie? Dobrze. Nie bierzcie ślubu. Jestem pewien, że dzięki temu wasz związek przetrwa dłużej i będzie bardziej udany, ponieważ każde z was będzie miało nieustannie w świadomości groźbę natychmiastowego odejścia partnera, jeśli wam podwinie się noga. Jestem przekonany, że możliwość natychmiastowego porzucenia przez partnera spaja dwoje ludzi bardziej niż przysięga małżeńska. Trzeba bardziej uważać. "Zdradziłeś mnie? Zabieram dziecko i wracam do siebie. Chcesz widywać syna - nie rób tego więcej. Uderzyłeś mnie? Jeszcze dziś się pakuję i wyjeżdżam. Przychodzisz do domu pijany i urządzasz awantury? Pakuje manatki i znikam. Nie będę ci więcej gotować i prać twoich ciuchów. Nic nie stoi na przeszkodzie abym odeszła." Dlatego facet będzie się bardziej pilnował. I to samo w drugą stronę. Paradoksalnie to małżeństwo jest naczęstszą przyczyną rozpadu małżeństw.
Wiem, że powiedziałem teraz coś, za co zostanę ostro skrytykowany. Niemniej tak sobie właśnie myślę, że to co ma odgradzać od wielu nieprzyjemnych możliwości, w istocie jest ich bezpośrednią przyczyną - formalny związek, małżeństwo, akt ślubu, podpisany papier, "Kowalscy" S. C.