Rzecz w tym właśnie, że emocje są zmienne i to z minuty na minutę. Aby podtrzymać pozytywne odczucia trzeba się ciągle wysilać. Ten wysiłek również jest cierpieniem. Trzeba wypić, spotkać się ze znajomymi, pobrechtać się z czegoś, zjeść porządną pizzę, wtedy jest ok. Ale jest ok tak długo jak powtarzamy te działania, a one wymagają poświęcenia czasu i energii. Ten ciągły ruch w stronę przyjemnych doznań to jest cierpienie. Ta jedna chęć - chęć doznania rozkoszy - puszcza w ruch całą machinę cierpienia. Żeby mieć przyjaciół, trzeba dobrze wyglądać, nie śmierdzieć, być ładnie ubranym, więc trzeba mieć mieszkanie, pracę, itp. Żeby mieć na piwo i pizze, trzeba zarabiać, ale żeby sobie wyjechać na wycieczkę z przyjaciółmi przy których doznaje pozytywnych emocji trzeba więcej zarabiać, itd.
Zauważ, że inne są emocje dziecka, a człowieka dorosłego. Inne osoby zwyczajnie prostackiej, odmienne od obytej i pracującej nad sobą. Typ człowieka jakiego sobie cenię to świadomy swoich zachowań i pracujący nad ich kontrolą. A takie skakanie od emocji do emocji, aby tylko czuć się dobrze to właśnie zatracanie tej kontroli, choć niestety większość z nas tak robi non stop. Grunt to właśnie nie przywiązywać się do chwilowej przyjemności, po prostu smakować ją. Trzeba nieraz się wysilić, ale ten wysiłek ma właściwy sens w przypadku przyjemności wyższych jak np. rozwój intelektualny. Rzeczy takie jak przypodobanie się ludziom, atrakcyjny wygląd to sprawy marginalne i nie warto przywiązywać do nich dużej wagi. Natomiast przywiązanie i możliwość utraty nadają wagi górnym uczuciom jak przyjaźń. Wiążąc się z osobą i odczuciami z nią związanymi ryzykujesz i przez to pokazujesz, że owa persona jest dla Ciebie ważna.
Dlatego mówię, że pozytywne emocje powodują cierpienie nie tylko kiedy za nimi tęsknimy ale także wtedy kiedy do nich dążymy, oraz nawet wtedy kiedy trwają, ponieważ w głębi mamy świadomość, że one miną. Nietrwałość stanów emocjonalnych jest tu kluczowa. Gdyby nie ona - nie pisałbym tego.
Nie chełpić się zwycięstwem, nie załamywać porażką - to odnosi się także do emocji.
To na pewno. Od tego w ogóle bym zaczął, tyle że - jak już wiesz - na tym bym nie poprzestał.
Rzecz w tym, że Ty popadasz z jednej skrajności w drugą. Gdyż stwierdziłeś - alternatywą dla życia emocjami jest się ich pozbycie. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie z poprzednich postów. A to droga, która i tak doprowadzi do punktu wyjścia. Nie uciekniesz przed własną naturą.
Caleb, ty za to jesteś optymistą.
Oportunistą, optymizm jest zwodniczy.
Dobrze wiesz, że nie zawsze tak jest. Gdyby tak było to poradnie psychologiczne by nie istniały. Brak pozytywów jednych motywuje a innych doprowadza do jeszcze większej rozpaczy.
Jest tak, bo ludzie są oporni na lekcje, jakie daje życie. Mnie teraz nie interesują inni, bo lwią część problemów u psychologów czy psychoterapeutów można załatwić samemu. To wynik globalizacji i rozluźniania stosunków międzyludzkich, cywilizacja jako całość się rozwija, pojedyńcze jednostki słabą. Zamiast dobrze poznać siebie samych idą do psychologa. Tu chodzi o samą ideę, którą trzeba wdrożyć, aby ze nieprzyjemnego wyciągnąć też jakąś naukę dla siebie.
Nie jestem pewien czy aby źle do tego nie podchodzisz... Czytając twoje słowa można dojść do wniosku, że zło tkwiące w "pozytywnych" emocjach to w zasadzie - uzależnianie się od nich.
Właśnie o tym mówiłem wcześniej. Maver nie chce rozróżnić pragnienia bodźców od nich samych.
Ja mam taką teorię, o której nie mówię zbyt głośno, bo wiem, że jest ciężka do zrozumienia i dość niecodzienna. Mianowicie, pozbywając się wszelkich "pozytywnych kontaktów" ze światem - jak to ładnie ująłeś - nie pozostanie jakaś pustka bądź zobojętnienie, lecz dopiero wtedy pojawi się spokój, a ze spokoju zrodzi się radość nieuwarunkowana posiadaniem czegoś, bądź przeżywaniem czegoś. Żywię przekonanie, że ta zwykła radość którą przeżywamy w kontakcie z rzeczami lub zjawiskami które uważamy za wartościowe, nie jest prawdziwą radością, właśnie dlatego, że pojawia się tylko przy kontakcie z nimi. Jest taką "pół-radością". A...
Maver, tutaj już wychodzisz poza człowieka, jego zachowania tworząc abstrakcyjną idyllę. Bo powiedz szczerze, czy spotkałeś osobę z takim nastawieniem? Tacy już jesteśmy, będziemy w jakimś stopniu potrzebować tego co przyjemne. Natomiast różnicą jaką mogą stworzyć światli ludzie jest
nakierowanie tych potrzeb, (wreszcie instynktu bo tak poniekąd można je nazwać) dla ambitniejszych i bardziej wysubliowanych celów niż reszta. Człowiek taki ujarzmiający własną naturę, a nie próbujący się jej pozbyć będzie wreszcie panem swojego losu, świadomy dlaczego czuje i w jakim kierunku jego uczucia podążają. Natomiast pełna radość o jakiej mówisz to trudna sztuka nauczenia się cieszenia życiem, prostymi przyjemnościami bez uzależniania się od nich i poddawaniu się tęsknocie. Ta zdarza się rzadko, bo ludzie niepotrzebnie komplikują, chcą więcej i więcej, w końcu wpadają w błędne koło.
Kurde, lubię z wami rozmawiać, chłopaki. Wtedy przeżywam taką... półradość. Bo jak nie mam czasu wejść na forum, to jestem zirytowany.
Vice versa
. Przyznam, że rozmowa z Tobą jest wymagająca i przez to - ciekawa.
Należałoby sie jeszcze zastanowić, czy nienawiść nie powstaje czasem tylko i wyłącznie w przypadku zagrożenia dla tego od czego jesteśmy uzależnieni.
Zacznijmy od tego, że nienawiść jest czysto ludzka. Zwierzęta żyją w prosty dla nas sposób i prawdopodobnie odczuwają jedynie złość. Natomiast my jako bardziej świadomi wypracowaliśmy sobie także jeszcze bardziej zjadliwe uczucie jakim jest nienawiść. Ta zazwyczaj powstaje w wyniku zagrożenia dla swojego ego, samooceny. A od dobrego wizerunku we własnych oczach także można się uzależnić.
Ani ich nie unikać ani też specjalnie nie szukać. Nie chwytać, nie przywiązywać się. Hmm?
Ot co.
Wracając do tematu - czy możemy takie podejście do emocji jak ustaliliśmy nazwać racjonalizmem, o który pytał Caleb?
To nie jest racjonalizm, a pochodny mu, który sam wypracowałem. Nie akceptuję gotowych schematów.
Szczęście to brak uzależnień. Nie da się jednak ukryć, że wszystko jest pewną formą uzależnienia. Oddychamy więc potrzebujemy powietrza. Jesteśmy uzależnieni od wody, jedzenia, snu, odpowiedniej temperatury, wilgotności, ciśnienia powietrza, siły ciążenia, itd. Technicznie rzecz biorąc to też są uzależnienia.
1. Czy nie wynika z tego, że tak długo jak jesteśmy ludźmi - bądź szerzej, istotami "foremnymi" - nie osiągniemy prawdziwego szczęścia? Podtrzymanie formy kosztuje energię. Zdobycie energii kosztuje wysiłek. Wysiłek powoduje cierpienie.
2. Czy nie wynika z tego, że takie formy życia jak rośliny, również cierpią w pewien sposób, ponieważ też są uzależnione od warunków środowiskowych i "wkładają wysiłek" w podtrzymanie własnej formy?
Jako ludzie cierpimy i odnosimy benefity z racji swojej budowy ciała, przystosowania, trybu życia. Nie można jednoznacznie określić, czy nasz byt oznacza cierpienie lub szczęście. Nie mamy punktu odniesienia, gdyż musielibyśmy odnieść się do absolutu, niezmiennych prawd rządzących całym światem. A tych nie znamy, a może w ogóle ich nie ma. Dlatego trzeba zacząć od prostego stwierdzenia. Mogliśmy narodzić się jako istoty bardziej chłonne na poznanie, ale równie dobrze jako znaczniej ograniczone. Ważne, że istniejemy tu i teraz, tacy, jacy jesteśmy. Możemy zatem za pomocą swoich możliwości i w granicach ułomności kształtować się oraz stawać lepszymi cokolwiek to dla nas samych oznacza. Wszelkie wybieganie poza tę płaszczyznę ociera się o perfekcjonizm, a ten jest zabójczy w swych sankcjach.