Samotność Izraela
Kiedy pod koniec maja izraelscy komandosi zabili dziewięciu aktywistów z Flotylli Wolności, płynącej z pomocą dla Strefy Gazy, świat zareagował wybuchem wściekłości
Dało to impuls do rozpoczęcia w Izraelu narodowej debaty wokół kwestii kluczowej dla bezpieczeństwa kraju: jak to się stało, że jesteśmy tak osamotnieni?
Wiadomość o koncercie Eltona Johna rzadko kiedy trafia na pierwsze strony gazet. Decyzja brytyjskiej gwiazdy pop o wystąpieniu na koncercie w Tel Awiwie przyniosła jednak tak wielką ulgę obywatelom Izraela, którzy czują się odcięci od świata bardziej niż kiedykolwiek, że zdecydowano się odpowiednio ją nagłośnić.
W ostatnich tygodniach czytelnicy izraelskiej prasy zdążyli się przyzwyczaić do niewesołych informacji o kolejnych wykonawcach rezygnujących z tournee po ich ojczyźnie, a nawet więcej – wzywających do bojkotu Izraela. W sytuacji, gdy niezawodni dotąd sojusznicy decydują się na wydalenie członków korpusu dyplomatycznego, zaś Stany Zjednoczone wzywają rząd Netanjahu do złagodzenia polityki w Strefie Gazy (rzecz jeszcze niedawno nie do pomyślenia), wizyta Eltona Johna pozwoliła Izraelczykom – jak ujął to jeden z recenzentów muzycznych – "przez trzy godziny poczuć się jak w normalnym kraju".
Poczucie osamotnienia i rzeczywista izolacja to dla Izraela chleb powszedni. Kraj przyzwyczaił się do wrogości ze strony ZSRR, która skończyła się dopiero z upadkiem komunizmu, i nadal żywą nienawiścią ze strony państw arabskich. O niechęci większości państw Trzeciego Świata do żydowskiego państwa, co przekłada się na przyjmowane prostą większością głosów rezolucje ONZ, napisano już tomy. Obywatele Izraela nie od dziś sięgają po starą jak świat frazę "Cały świat jest przeciwko nam" w przekonaniu, że ich kraj piętnowany jest przez wspólnotę międzynarodową niezależnie od okoliczności. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy mają jednak okazję robić to o wiele częściej. Brak jakiegokolwiek postępu w tzw. procesie pokojowym skłonił obserwatorów do bardziej surowej niż dotąd oceny poczynań Tel Awiwu w Strefie Gazy, a także uważniejsze wsłuchanie się w głosy środowisk i koalicji propalestyńskich.
Jak zauważają analitycy, fakt, że premier Beniamin Netanjahu – o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest "gołębiem" – zdecydował się złagodzić warunki blokady w Strefie Gazy, mówi sam za siebie: Tel Awiw dostrzega konieczność dokonania poważnego ukłonu w stronę europejskich i amerykańskich sojuszników. – W głębi duszy Izraelczycy zdają sobie sprawę, w jak ogromnym stopniu przetrwanie naszego kraju zależy od postawy Ameryki i Niemiec – a w szerszym znaczeniu tego słowa, całej Europy. Nasze najgłębsze obawy wiążą się z wizją całkowitego osamotnienia – podsumowuje tę sytuację historyk Tom Segev.
Izraelczycy mieli w przeszłości niemało powodów do obaw, zawsze jednak mogli znaleźć pocieszenie w myśli o bezwarunkowym poparciu ze strony Stanów Zjednoczonych. Sądząc po wynikach badań opinii publicznej w USA, nadal mogą na nie liczyć; z drugiej jednak strony, nikt inni, jak amerykańscy aktywiści byli głównymi inicjatorami zorganizowania Flotylli Wolności. Ta mobilizacja trwa nadal: nie dalej jak tydzień temu ponad pięciuset demonstrantów pikietowało port w kalifornijskim Oakland, uniemożliwiając rozładunek izraelskiego kontenerowca.
Krytycyzm pod adresem Tel Awiwu od dawna przeważał w kręgach kalifornijskich lewicujących kontestatorów: po raz pierwszy jednak coś z tej postawy daje się odczuć i na szczytach. Podczas ośmiu lat prezydentury George’a W. Busha Izraelczycy mogli być pewni jego poparcia; na tym tle ostrożne podejście Baracka Obamy do problemów Bliskiego Wschodu niepokoi nawet opanowanych strategów. W ostatnich miesiącach amerykańscy dyplomaci wspólnie ze specjalnym wysłannikiem UE Tonym Blairem wielokrotnie naciskali na Izrael, domagając się od niego zmiany polityki prowadzonej wobec Strefy Gazy i złagodzenia, jeśli nie zniesienia blokady.
USA aktywnie lobbują na rzecz zwiększenia dostaw materiałów budowlanych i narzędzi na terytorium rządzonym przez Hamas, którego liderzy opowiadają się za zniszczeniem Izraela. Dyplomaci amerykańscy, którzy dotąd skłonni byli powtarzać bezkrytycznie za Tel Awiwem, że "nie ma żadnego kryzysu humanitarnego", określają obecnie sytuację wokół Gazy mianem "nie do przyjęcia".
Ekipa rządząca w Izraelu zdaje sobie sprawę z potrzeby zmiany podejścia: jak donosi dziennik "Haaretz", w kilka dni po zaatakowaniu Flotylli szef resortu obrony Ehud Barak zadeklarował na posiedzeniu rządu, że Tel Awiw musi podjąć "śmiałą i dalekosiężną inicjatywę dyplomatyczną", jeśli chce się wyrwać z narastającej izolacji. "Nie mamy szans na poprawę stosunków z USA bez uruchomienia programu, który doprowadzi nas do trwałego pojednania z Palestyńczykami" – miał powiedzieć minister, który w ubiegły poniedziałek spotkał się z szefem amerykańskiego resortu obrony, Robertem Gatesem.
Inicjatywa potrzebna jest tym bardziej, że fala oburzenia, jaka ogarnęła świat, zaskoczyła izraelskich dyplomatów. Krytyka ze strony państw muzułmańskich nie byłaby niczym dziwnym – tym razem jednak Tel Awiw doświadczył zmasowanej reakcji ze strony Zachodu. Niełatwo jest być przyjacielem Izraela – jak oświadczył niemiecki minister ds. rozwoju infrastruktury, kiedy izraelskie służby graniczne odrzuciły jego prośbę o wpuszczenie na terytorium Strefy Gazy.
Atmosfera w relacjach z krajami Unii zagęściła się już wiosną, po tym, jak do mediów przedostały się informacje o możliwym udziale agentów Mossadu w zabójstwie jednego z szefów Hamasu w hotelu w Dubaju. Izrael nigdy nie potwierdził swego zaangażowania w tę akcję, jednak Australia, Wielka Brytania i Irlandia, dowiedziawszy się, że zabójcy posługiwali się sfałszowanymi paszportami ich krajów, zdecydowały się na demonstracyjne uznanie kilku przedstawicieli Tel Awiwu za osoby niepożądane. Sytuację dodatkowo skomplikowało aresztowanie w czerwcu w Polsce ściganego międzynarodowym listem gończym mężczyzny, który prawdopodobnie jest agentem Mossadu zamieszanym w zabójstwo. Swoje wizyty w Izraelu odwołują kolejni dyplomaci unijni, środkowo- i dalekowschodni. (…)
Ta atmosfera rodzi niepewność – i nic dziwnego, że mieszkańcy Izraela skłonni są reagować euforycznie na wiadomość o występie zażywnego sir Johna lub przyjmować z rozpaczą, jaka zwykle towarzyszy wielkim tragediom narodowym, informacje o odwołaniu koncertów przez Elvisa Costello, The Pixies czy gwiazdę muzyki indie, Devendrę Banharta. – Izraelczycy nie przejmują się zbytnio krytyką, dopóki stoją za nią miejscowe gazety lub obrońcy praw człowieka – odnotowuje cierpko Tom Segev. – Kiedy zaczyna ona płynąć z Zachodu, niełatwo nam zachować obojętność.