cześć!
no więc mój problem wygląda tak..
Jest pewna dziewczyna, którą poznałem na wyjeździe, będąc w liceum, w pierwszej klasie (czyli dość dawno, bo w październiku br. zaczynam studia). Początkowo nie spotykaliśmy w ogóle poza szkołą i poza kolejnymi wyjazdami naszego szkolnego koła turystycznego. Zaprzyjaźniliśmy się i z czasem zaczęła się obracać w kręgu moich znajomych.. aż zimą 2005/2006 zaczęliśmy się spotykać tylko we dwoje. Problem był taki, że oboje nie byliśmy siebie nawzajem pewni.. tzn mówiliśmy sobie otwarcie, że łączy nas tylko przyjaźń, że ona nie jest moim ideałem, ani ja nie jestem jej Królem z Bajki, ale lubiliśmy się bardzo i z nikim nie mogliśmy pogadać tak jak ze sobą. Więc spotykaliśmy się w kawiarniach czy parkach i tylko rozmawialiśmy. Po jakimś czasie (niedługim) jakoś samo z siebie wynikło, że zaczęliśmy trzymać się za ręce, potem przytulać, potem całować.. ale wciąż oboje nie wiedzieliśmy za bardzo czy tak powinno to wyglądać, skoro nie czuliśmy do siebie prawdziwej miłości. W sumie jednak czemu nie, skoro oboje tego chcieliśmy, było to bardzo miłe, doskonale spędzało nam się czas razem i świetnie się rozumieliśmy, a nie robiliśmy przecież nic złego.
Jednak w styczniu tego roku ona powiedziała (ku mojemu zaskoczeniu) że tak nie może być dalej.. i że trzeba zwiększyć między nami dystans.. tzn zacząć się zachowywać jak prawdziwi przyjaciele, a nie jak para.. Szczerze, to cholernie mnie to zabolało.. chociaż niby nie powinno, skoro to przyjaciółka i cały czas zakładaliśmy, że oboje czekamy nadal na swoje drugie połówki. Bo, widzicie, dotychczas uważałem ze zakochanie przychodzi nagle i uderza tak, że powala na kolana.. ale teraz kiedy ona zniknęła zdałem sobie sprawę, że powoli zaczynałem ją kochać - właśnie w tym wielkim znaczeniu tego słowa. Nie było to jeszcze do końca to, ale było na dobrej drodze. Zobaczyłem to dopiero jak jej zabrakło.. Zacząłem jednak się z tym godzić i starałem się wyrzucić ją z pamięci i po jakimś czasie mi się to udało...
potem spotykaliśmy się jeszcze kilkakrotnie i wyjaśnialiśmy różne rzeczy.. to jak ja widziałem tą znajomość, to ja ona ją widzi.. I w wyniku tych rozmów stało się tak, ze zaczęliśmy się znowu spotykać problem polegał na tym, że moje uczucie do niej zdążyło przez ten czas wykitować.. Ona zas wciąż niezmiennie czuła to samo.. więc znowu byliśmy u startu.
Oboje wiedzieliśmy czym jest prawdziwa miłość, wiedzieliśmy jak to jest szaleć na czyimś punkcie i umierać na jego widok.. i byliśmy świadomi, że to co czujemy, to niekoniecznie jest ta Wielka Miłosć. Nawet jeżeli czuło się ją na jednym spotkaniu.. mogła zniknąć na innym - a taka niekonsekwencja świadczy (chyba?) o tym, że to nie jest TO, przynajmniej moim zdaniem.
po jakimś czasie uznaliśmy w końcu, że stanowimy parę i zatwierdziliśmy to oficjalnie . Chociaż dla wszystkich znajomych stanowiliśmy ją już wcześniej. Oczywiście nic to nie zmieniło w naszym zachowaniu i ewolucja znajomości podążała swoim torem niezależnie od tego jak ją się nazywało. Były namiętne pocałunki, były pieszczoty, spędzaliśmy razem dużo czasu, dawaliśmy sobie prezenty na święta, urodziny, bez okazji, a kiedy mogłem kupowałem jej na spotkanie kwiatka itd..
Niewątpliwie bardzo do siebie pasowaliśmy. Niesamowite jest to, że cały czas czuliśmy do siebie to samo - choć z różnym natężeniem - dla żadnego z nas nie była to przyjaźń.. ale nie była też miłość.. Wiele nas łączyło, wiele rzeczy było u nas tylko trochę podobnych i uzupełniających się, a były takie, które nas różniły, ale to tylko zacieśniało związek - inaczej byłoby nudno
Za nic w świecie nie powiedziałbym, że to co do niej czułem możnaby określić słowem "przyjaźń".. bałbym się zarazem powiedzieć że kocham..
i to właśnie zawieszenie pomiędzy jednym a drugim było czynnikiem, który spowodował, że powiedziała, że trzeba się na coś zdecydować..
Skoro jednak nie była to miłość (?) zdecydowaliśmy, że pora się rozstać.. zostało to nazwane przerwą, ale raczej miało to być zakończenie znajomości..
Tego dnia powiedziałem (w pełni zgodnie z prawdą), że ze wszsytkich osób, jakie w życiu spotkałem, to z nią najbardziej chciałbym spędzić resztę życia. Jej podsumowanie było takie, że w tej bardzo trudnej sytuacji miłość możemy zdefiniować tak - niezależnie co do kogoś czujesz, jeżeli zakładasz, że gdzieś tam jest ktoś lepszy - to nie kochasz. Trudno się z tym nie zgodzić.
Dla nas obojga to jest bardzo smutny czas.. wszystko stało się szare i puste..
Nie wiem jakie są jej przemyślenia, ale ja zdałem sobie sprawę, że naprawdę ciężko byłoby mi wyobrazić sobie kogoś o lepszym od niej charakterze.. Z wyglądem nie do końca.. ale i tak jest dla mnie ładna. Ale czy istnieją takie prawdziwe chodzące ideały?
nie wiem co robić szczególnie, że idę teraz na studia - poznam wielu ludzi.. Gdybyśmy zdecydowali być ze sobą na poważnie i okazałoby się, że zakochałbym się w kimś ze studiów (lub gdyby stało się tak z nią) to druga osoba została by na pewno bardzo skrzywdzona..
skoro myślę, że nikt inny nie będzie tak czuły, tak wyrozumiały, tak zgrany pod względem pieszczot, z nikim innym nie będę mógł tak rozmawiać, z nikim innym nie będę się tak uzupełniać, nikt inny nie będzie tak ciekawy etc etc.. to czy kocham?
skoro uważam, że bywają dziewczyny od niej ładniejsze, skoro czasem bywa tak, że akurat nie mam ochoty się z nią widzieć, jeżeli zdarza się czasem, że jakiś szczegół u niej mnie irytuje.. to czy kocham?
jak jest waszym zdaniem?
czy jest sens próbować wrócić?
w ogóle przepraszam, ze tak się rozwlekłem z tym postem i naprawdę szczerze uśmiecham się do tych którym chciało się go przeczytac , ale trudno jest opisać emocje i skompliowane relacje.. a ja naprawdę starałem się streszczać (serio )
aha, nie zdziwcie się jeśli na innych forach też zobaczycie ten temat..
no więc mój problem wygląda tak..
Jest pewna dziewczyna, którą poznałem na wyjeździe, będąc w liceum, w pierwszej klasie (czyli dość dawno, bo w październiku br. zaczynam studia). Początkowo nie spotykaliśmy w ogóle poza szkołą i poza kolejnymi wyjazdami naszego szkolnego koła turystycznego. Zaprzyjaźniliśmy się i z czasem zaczęła się obracać w kręgu moich znajomych.. aż zimą 2005/2006 zaczęliśmy się spotykać tylko we dwoje. Problem był taki, że oboje nie byliśmy siebie nawzajem pewni.. tzn mówiliśmy sobie otwarcie, że łączy nas tylko przyjaźń, że ona nie jest moim ideałem, ani ja nie jestem jej Królem z Bajki, ale lubiliśmy się bardzo i z nikim nie mogliśmy pogadać tak jak ze sobą. Więc spotykaliśmy się w kawiarniach czy parkach i tylko rozmawialiśmy. Po jakimś czasie (niedługim) jakoś samo z siebie wynikło, że zaczęliśmy trzymać się za ręce, potem przytulać, potem całować.. ale wciąż oboje nie wiedzieliśmy za bardzo czy tak powinno to wyglądać, skoro nie czuliśmy do siebie prawdziwej miłości. W sumie jednak czemu nie, skoro oboje tego chcieliśmy, było to bardzo miłe, doskonale spędzało nam się czas razem i świetnie się rozumieliśmy, a nie robiliśmy przecież nic złego.
Jednak w styczniu tego roku ona powiedziała (ku mojemu zaskoczeniu) że tak nie może być dalej.. i że trzeba zwiększyć między nami dystans.. tzn zacząć się zachowywać jak prawdziwi przyjaciele, a nie jak para.. Szczerze, to cholernie mnie to zabolało.. chociaż niby nie powinno, skoro to przyjaciółka i cały czas zakładaliśmy, że oboje czekamy nadal na swoje drugie połówki. Bo, widzicie, dotychczas uważałem ze zakochanie przychodzi nagle i uderza tak, że powala na kolana.. ale teraz kiedy ona zniknęła zdałem sobie sprawę, że powoli zaczynałem ją kochać - właśnie w tym wielkim znaczeniu tego słowa. Nie było to jeszcze do końca to, ale było na dobrej drodze. Zobaczyłem to dopiero jak jej zabrakło.. Zacząłem jednak się z tym godzić i starałem się wyrzucić ją z pamięci i po jakimś czasie mi się to udało...
potem spotykaliśmy się jeszcze kilkakrotnie i wyjaśnialiśmy różne rzeczy.. to jak ja widziałem tą znajomość, to ja ona ją widzi.. I w wyniku tych rozmów stało się tak, ze zaczęliśmy się znowu spotykać problem polegał na tym, że moje uczucie do niej zdążyło przez ten czas wykitować.. Ona zas wciąż niezmiennie czuła to samo.. więc znowu byliśmy u startu.
Oboje wiedzieliśmy czym jest prawdziwa miłość, wiedzieliśmy jak to jest szaleć na czyimś punkcie i umierać na jego widok.. i byliśmy świadomi, że to co czujemy, to niekoniecznie jest ta Wielka Miłosć. Nawet jeżeli czuło się ją na jednym spotkaniu.. mogła zniknąć na innym - a taka niekonsekwencja świadczy (chyba?) o tym, że to nie jest TO, przynajmniej moim zdaniem.
po jakimś czasie uznaliśmy w końcu, że stanowimy parę i zatwierdziliśmy to oficjalnie . Chociaż dla wszystkich znajomych stanowiliśmy ją już wcześniej. Oczywiście nic to nie zmieniło w naszym zachowaniu i ewolucja znajomości podążała swoim torem niezależnie od tego jak ją się nazywało. Były namiętne pocałunki, były pieszczoty, spędzaliśmy razem dużo czasu, dawaliśmy sobie prezenty na święta, urodziny, bez okazji, a kiedy mogłem kupowałem jej na spotkanie kwiatka itd..
Niewątpliwie bardzo do siebie pasowaliśmy. Niesamowite jest to, że cały czas czuliśmy do siebie to samo - choć z różnym natężeniem - dla żadnego z nas nie była to przyjaźń.. ale nie była też miłość.. Wiele nas łączyło, wiele rzeczy było u nas tylko trochę podobnych i uzupełniających się, a były takie, które nas różniły, ale to tylko zacieśniało związek - inaczej byłoby nudno
Za nic w świecie nie powiedziałbym, że to co do niej czułem możnaby określić słowem "przyjaźń".. bałbym się zarazem powiedzieć że kocham..
i to właśnie zawieszenie pomiędzy jednym a drugim było czynnikiem, który spowodował, że powiedziała, że trzeba się na coś zdecydować..
Skoro jednak nie była to miłość (?) zdecydowaliśmy, że pora się rozstać.. zostało to nazwane przerwą, ale raczej miało to być zakończenie znajomości..
Tego dnia powiedziałem (w pełni zgodnie z prawdą), że ze wszsytkich osób, jakie w życiu spotkałem, to z nią najbardziej chciałbym spędzić resztę życia. Jej podsumowanie było takie, że w tej bardzo trudnej sytuacji miłość możemy zdefiniować tak - niezależnie co do kogoś czujesz, jeżeli zakładasz, że gdzieś tam jest ktoś lepszy - to nie kochasz. Trudno się z tym nie zgodzić.
Dla nas obojga to jest bardzo smutny czas.. wszystko stało się szare i puste..
Nie wiem jakie są jej przemyślenia, ale ja zdałem sobie sprawę, że naprawdę ciężko byłoby mi wyobrazić sobie kogoś o lepszym od niej charakterze.. Z wyglądem nie do końca.. ale i tak jest dla mnie ładna. Ale czy istnieją takie prawdziwe chodzące ideały?
nie wiem co robić szczególnie, że idę teraz na studia - poznam wielu ludzi.. Gdybyśmy zdecydowali być ze sobą na poważnie i okazałoby się, że zakochałbym się w kimś ze studiów (lub gdyby stało się tak z nią) to druga osoba została by na pewno bardzo skrzywdzona..
skoro myślę, że nikt inny nie będzie tak czuły, tak wyrozumiały, tak zgrany pod względem pieszczot, z nikim innym nie będę mógł tak rozmawiać, z nikim innym nie będę się tak uzupełniać, nikt inny nie będzie tak ciekawy etc etc.. to czy kocham?
skoro uważam, że bywają dziewczyny od niej ładniejsze, skoro czasem bywa tak, że akurat nie mam ochoty się z nią widzieć, jeżeli zdarza się czasem, że jakiś szczegół u niej mnie irytuje.. to czy kocham?
jak jest waszym zdaniem?
czy jest sens próbować wrócić?
w ogóle przepraszam, ze tak się rozwlekłem z tym postem i naprawdę szczerze uśmiecham się do tych którym chciało się go przeczytac , ale trudno jest opisać emocje i skompliowane relacje.. a ja naprawdę starałem się streszczać (serio )
aha, nie zdziwcie się jeśli na innych forach też zobaczycie ten temat..