Hej, długo się zastanawiałem czy pisać o wszystkim na forum, ale w końcu muszę to gdzieś z siebie wyrzucić. W sumie nie mam się do kogo z tym zwrócić tak więc wygadam się tutaj.
Tak więc zaczynając od początku. Poznałem wspaniałą dziewczynę ponad 5 lat temu. Dzieliło nas wiele kilometrów od siebie więc głównie pisaliśmy ze sobą, dzwoniliśmy. Ale czuliśmy, że iskrzy. Mogliśmy ze sobą pisać ciągle i nam się nie nudziło. Na każde spotkanie czekaliśmy z wytęsknieniem. Byliśmy w sobie tak mocno zakochani, że nie widzieliśmy poza sobą świata. Ja byłem wtedy jeszcze przed maturą, Ona już po. Przyjechała na studia do miasta, w którym i ja chciałem studiować (samo miasto dla historii nie ma znaczenia). Tak wiec jak tylko skończyłem maturę i znaleźliśmy mieszkanie to zamieszkaliśmy ze sobą. Było świetnie, układaliśmy sobie życie, było trochę problemów z pieniędzmi (studiowałem i pracowałem, ona nie mogła znaleźć pracy), mięliśmy delikatne wsparcie finansowe od rodziców, więc nie można powiedzieć, że nie mięliśmy co jeść. Nie będę opisywał tej sielanki, która była.
Ona od zawsze męczyła się z nieśmiałością, brakiem wiary w siebie w swoje umiejętności. Bała się wychodzić do ludzi, była wstydliwa i cicha. Cały czas starałem się to zmienić, z powolnymi acz dobrymi skutkami. W dzieciństwie miała dużo problemów rodzinnych, przez co nigdy tak naprawdę nie żyła dla siebie (tylko dla rodzeństwa) i dopiero odkąd była ze mną zaczęła bardziej myśleć o sobie. W końcu nie wyszło jej ze studiami, musiała znaleźć pracę (rodzice nie mięli z czego jej pomagać) i przez jakiś czas byliśmy praktycznie bez pieniędzy, były problemy ale dla mnie nie miało to znaczenia. Gdy znalazła pracę wszystko zaczęło wracać do porządku.
W tym samym okresie zmarł mój tata. Strasznie to przeżyłem. Nie radziłem sobie ze sobą, byłem ciągle nerwowy i rozdrażniony. Na pewno nie raz ją wtedy skrzywdziłem, z resztą najbardziej ją bolało, że nie potrafiła mi pomóc. Ale dalej sobie radziliśmy. Kolejna przeprowadzka nowi znajomi oboje mięliśmy w miarę godziwe utrzymanie i wszystko wydawało się ok. Od półtorej roku mamy mieszkanie które pozwala rozwinąć skrzydła i możemy być go pewni. Myślałem, że wszystko jest na jak najlepszej drodze. Wspólne plany, wyjazdy, marzenia. Pokochałem jej rodzinę (ze swoją nie mam praktycznie kontaktu, tylko matka z którą nigdy nie potrafiłem się dogadać). Fakt czasami dalej byłem nerwowy, kłóciliśmy się, czasami nawet o pierdoły. Jakieś 4 miesiące temu przeprosiłem ją za wszystko i dałem pewność, że jest tą jedyną.
Całe swoje życie skupiłem na niej, zaniedbałem znajomych i kontakty z ludźmi. Cały świat oparłem na niej. Wiedziałem, że dopóki Ona jest ze mną to wszystko się uda. Dawało mi to siłę. Myślałem o ślubie, założeniu własnej rodziny, własnym mieszkaniu. Wszystkie marzenia były związane z nią. Pech chciał, że straciła pracę. Znowu zaczęły się problemy, mięliśmy za co żyć, ale na za wiele nie mogliśmy sobie pozwolić. Ona brała to strasznie do siebie. Ogólnie jeszcze chwilę przed tym jak straciła tą pracę powoli/delikatnie zaczęła się ode mnie oddalać.
Gdy szukała pracy, ja też miałem coraz więcej problemów i nie potrafiłem pewnych rzeczy zauważyć. Ona stawała się coraz bardziej oziębła i zdystansowana. Nie potrafiłem do niej dojść, nie mówiła mi co się dzieje, albo podawała fałszywy powód, że po prostu martwi się o pracę/przyszłość. Po czym znów się uśmiechała i na tyle potrafiła wszystko ukryć, że wydawało się że wszystko jest ok. Zawsze dawała mi pewność, że jestem tym jedynym i nie wyobraża sobie życia z innym, więc nigdy nie myślałem, że może być inaczej i to może być problemem.
Niedawno znalazła pracę. Poznała nowych ludzi, wydawała się zadowolona i wszystko wyglądało na ok. Ale oddaliła się jeszcze bardziej. Nie potrafiłem zabrać jej czasu, bo miała swoje zajęcia, a jak chciałem gdzieś wyjść to nie dawało rady, po czym znikała gdzieś z koleżanką, albo długo zostawała po pracy z nowymi ludźmi. Raz nawet wróciła o 5 nad ranem mówiąc mi tylko, że wróci trochę później (w domu po pracy jest ok 23). Że wychodzi ze znajomymi pożegnać jednego kolegę który odchodzi z roboty. Po czym nie odzywała się w ogóle, nie pisała, a ja siedziałem i czekałem na nią, nie odbierała telefonów. Cały czas czułem, że coś jest nie tak. W pracy poznała pewnego kolegę, z którym zaczęło jej się dobrze dogadywać. Okazało się, że to z nim spędza czas po pracy i ciągle z nim pisze.
Jakiś tydzień temu w końcu postanowiła mi wszystko powiedzieć, że od jakiś kilku miesięcy się wypaliła i tłumiła wszystko w sobie żeby ze mną być. Że nie potrafi mnie już kochać, że jestem dla niej dalej bardzo ważny, ale nie potrafi czuć do mnie tego co wcześniej. Nie potrafi mnie kochać i to dlatego się oddalała, bo w sobie to wszystko tłumiła i nie wiedziała co myśleć. Aż w końcu pękła i musiała to skończyć. To przyszło jak grom z jasnego nieba, w ciągu jednej chwili cały świat mi się zawalił i do dosłownie. Straciłem nadzieję na wszystko, na miłość, na szczęśliwe życie. Szczególnie, że przez ostatnie miesiące nie byłem w stanie dojrzeć co nadchodzi...
Okazało się, że przez cały związek wszystko skupiłem na niej i teraz zostałem dosłownie sam. Nawet nie mam z kim pogadać z kim wyjść. Sypie mi się zdrowie, studia, a jedyna osoba, która to potrafiła trzymać w kupie odeszła. W dodatku zaczęła się spotykać z tym kolegą i układać powoli życie, a ja po 5 latach zostałem sam. Nie wiem jak sobie z tym poradzić, mam chore myśli, w domu wręcz szaleję... Nawet nie mam się do kogo zwrócić o pomoc. Czuje, ze dalej ją kocham i nie potrafię przestać. Po prostu dla niej gotowy byłem poświęcić wszystko i robiłem to. Więc jak odeszła to okazało się, że zostałem z niczym... Serce mnie boli i mam ataki paniki i beznadziejności. Miałem też myśli samobójcze, ale wiem, że tego nie zrobię. Po prostu nachodzą mnie myśli, że śmierć skończyłaby wszelki problemy...
Przepraszam, że taki długi wywód napisałem, ale musiałem to z siebie wyrzucić, bo to we mnie siedzi i mnie niszczy. Ona poradziła sobie ze wszystkimi problemami (brakiem śmiałości, problemem z nawiązywaniem kontaktów, brakiem wiary w siebie) i to wszystko przeszło na mnie. Mam to co ona zanim mnie poznała... Zdziwię się jak ktoś to całe przeczyta, nigdy nie sądziłem, że będę musiał coś takiego pisać... Nie potrafię już patrzeć w przyszłość, czuć się szczęśliwy. Brak mi motywacji do jakiegokolwiek działania. Jedyne o czym potrafię myśleć to o tym aby do mnie wróciła...
Tak więc zaczynając od początku. Poznałem wspaniałą dziewczynę ponad 5 lat temu. Dzieliło nas wiele kilometrów od siebie więc głównie pisaliśmy ze sobą, dzwoniliśmy. Ale czuliśmy, że iskrzy. Mogliśmy ze sobą pisać ciągle i nam się nie nudziło. Na każde spotkanie czekaliśmy z wytęsknieniem. Byliśmy w sobie tak mocno zakochani, że nie widzieliśmy poza sobą świata. Ja byłem wtedy jeszcze przed maturą, Ona już po. Przyjechała na studia do miasta, w którym i ja chciałem studiować (samo miasto dla historii nie ma znaczenia). Tak wiec jak tylko skończyłem maturę i znaleźliśmy mieszkanie to zamieszkaliśmy ze sobą. Było świetnie, układaliśmy sobie życie, było trochę problemów z pieniędzmi (studiowałem i pracowałem, ona nie mogła znaleźć pracy), mięliśmy delikatne wsparcie finansowe od rodziców, więc nie można powiedzieć, że nie mięliśmy co jeść. Nie będę opisywał tej sielanki, która była.
Ona od zawsze męczyła się z nieśmiałością, brakiem wiary w siebie w swoje umiejętności. Bała się wychodzić do ludzi, była wstydliwa i cicha. Cały czas starałem się to zmienić, z powolnymi acz dobrymi skutkami. W dzieciństwie miała dużo problemów rodzinnych, przez co nigdy tak naprawdę nie żyła dla siebie (tylko dla rodzeństwa) i dopiero odkąd była ze mną zaczęła bardziej myśleć o sobie. W końcu nie wyszło jej ze studiami, musiała znaleźć pracę (rodzice nie mięli z czego jej pomagać) i przez jakiś czas byliśmy praktycznie bez pieniędzy, były problemy ale dla mnie nie miało to znaczenia. Gdy znalazła pracę wszystko zaczęło wracać do porządku.
W tym samym okresie zmarł mój tata. Strasznie to przeżyłem. Nie radziłem sobie ze sobą, byłem ciągle nerwowy i rozdrażniony. Na pewno nie raz ją wtedy skrzywdziłem, z resztą najbardziej ją bolało, że nie potrafiła mi pomóc. Ale dalej sobie radziliśmy. Kolejna przeprowadzka nowi znajomi oboje mięliśmy w miarę godziwe utrzymanie i wszystko wydawało się ok. Od półtorej roku mamy mieszkanie które pozwala rozwinąć skrzydła i możemy być go pewni. Myślałem, że wszystko jest na jak najlepszej drodze. Wspólne plany, wyjazdy, marzenia. Pokochałem jej rodzinę (ze swoją nie mam praktycznie kontaktu, tylko matka z którą nigdy nie potrafiłem się dogadać). Fakt czasami dalej byłem nerwowy, kłóciliśmy się, czasami nawet o pierdoły. Jakieś 4 miesiące temu przeprosiłem ją za wszystko i dałem pewność, że jest tą jedyną.
Całe swoje życie skupiłem na niej, zaniedbałem znajomych i kontakty z ludźmi. Cały świat oparłem na niej. Wiedziałem, że dopóki Ona jest ze mną to wszystko się uda. Dawało mi to siłę. Myślałem o ślubie, założeniu własnej rodziny, własnym mieszkaniu. Wszystkie marzenia były związane z nią. Pech chciał, że straciła pracę. Znowu zaczęły się problemy, mięliśmy za co żyć, ale na za wiele nie mogliśmy sobie pozwolić. Ona brała to strasznie do siebie. Ogólnie jeszcze chwilę przed tym jak straciła tą pracę powoli/delikatnie zaczęła się ode mnie oddalać.
Gdy szukała pracy, ja też miałem coraz więcej problemów i nie potrafiłem pewnych rzeczy zauważyć. Ona stawała się coraz bardziej oziębła i zdystansowana. Nie potrafiłem do niej dojść, nie mówiła mi co się dzieje, albo podawała fałszywy powód, że po prostu martwi się o pracę/przyszłość. Po czym znów się uśmiechała i na tyle potrafiła wszystko ukryć, że wydawało się że wszystko jest ok. Zawsze dawała mi pewność, że jestem tym jedynym i nie wyobraża sobie życia z innym, więc nigdy nie myślałem, że może być inaczej i to może być problemem.
Niedawno znalazła pracę. Poznała nowych ludzi, wydawała się zadowolona i wszystko wyglądało na ok. Ale oddaliła się jeszcze bardziej. Nie potrafiłem zabrać jej czasu, bo miała swoje zajęcia, a jak chciałem gdzieś wyjść to nie dawało rady, po czym znikała gdzieś z koleżanką, albo długo zostawała po pracy z nowymi ludźmi. Raz nawet wróciła o 5 nad ranem mówiąc mi tylko, że wróci trochę później (w domu po pracy jest ok 23). Że wychodzi ze znajomymi pożegnać jednego kolegę który odchodzi z roboty. Po czym nie odzywała się w ogóle, nie pisała, a ja siedziałem i czekałem na nią, nie odbierała telefonów. Cały czas czułem, że coś jest nie tak. W pracy poznała pewnego kolegę, z którym zaczęło jej się dobrze dogadywać. Okazało się, że to z nim spędza czas po pracy i ciągle z nim pisze.
Jakiś tydzień temu w końcu postanowiła mi wszystko powiedzieć, że od jakiś kilku miesięcy się wypaliła i tłumiła wszystko w sobie żeby ze mną być. Że nie potrafi mnie już kochać, że jestem dla niej dalej bardzo ważny, ale nie potrafi czuć do mnie tego co wcześniej. Nie potrafi mnie kochać i to dlatego się oddalała, bo w sobie to wszystko tłumiła i nie wiedziała co myśleć. Aż w końcu pękła i musiała to skończyć. To przyszło jak grom z jasnego nieba, w ciągu jednej chwili cały świat mi się zawalił i do dosłownie. Straciłem nadzieję na wszystko, na miłość, na szczęśliwe życie. Szczególnie, że przez ostatnie miesiące nie byłem w stanie dojrzeć co nadchodzi...
Okazało się, że przez cały związek wszystko skupiłem na niej i teraz zostałem dosłownie sam. Nawet nie mam z kim pogadać z kim wyjść. Sypie mi się zdrowie, studia, a jedyna osoba, która to potrafiła trzymać w kupie odeszła. W dodatku zaczęła się spotykać z tym kolegą i układać powoli życie, a ja po 5 latach zostałem sam. Nie wiem jak sobie z tym poradzić, mam chore myśli, w domu wręcz szaleję... Nawet nie mam się do kogo zwrócić o pomoc. Czuje, ze dalej ją kocham i nie potrafię przestać. Po prostu dla niej gotowy byłem poświęcić wszystko i robiłem to. Więc jak odeszła to okazało się, że zostałem z niczym... Serce mnie boli i mam ataki paniki i beznadziejności. Miałem też myśli samobójcze, ale wiem, że tego nie zrobię. Po prostu nachodzą mnie myśli, że śmierć skończyłaby wszelki problemy...
Przepraszam, że taki długi wywód napisałem, ale musiałem to z siebie wyrzucić, bo to we mnie siedzi i mnie niszczy. Ona poradziła sobie ze wszystkimi problemami (brakiem śmiałości, problemem z nawiązywaniem kontaktów, brakiem wiary w siebie) i to wszystko przeszło na mnie. Mam to co ona zanim mnie poznała... Zdziwię się jak ktoś to całe przeczyta, nigdy nie sądziłem, że będę musiał coś takiego pisać... Nie potrafię już patrzeć w przyszłość, czuć się szczęśliwy. Brak mi motywacji do jakiegokolwiek działania. Jedyne o czym potrafię myśleć to o tym aby do mnie wróciła...