Bycie z kimś, kto jest takim rozmemłanym, pozbawionym osobowości indywiduum, ustawionym jedynie na realizację Twoich potrzeb, jakkolwiek przyjemnie, w końcu zazwyczaj staje się nudne i jeżeli ma się inne opcje, to przez taką postawę stają się one bardziej atrakcyjne.
A to już jest kwestia obserwacji przed ślubem. Tyle, że ludzie - pobierając się - zapominają się często dobrać.
Tymczasem ja chciałam w poprzednim już poście zwrócić uwagę na to, że ludzie wchodząc w związek małżeński tak naprawdę do końca nie wiedzą, czego od takiego związku i od wieloletniego bycia razem oczekują. Działają na zasadzie, że skoro wiele par dokoła myśli o zaręczynach, ślubie, więc i my pomyślimy. A po upływie kilku lat okazuje się, że to, co było postrzegane jako zalety partnera, obraca się w jego wady.
I jeszcze tak przy okazji tej osobowości. (Na marginesie dodam, że każdy ma jakąś osobowość.) Wyobraźmy sobie dwie takie wybitne osobowości w związku. Dwoje ludzi skupionych na sobie, forsujących z siłą walca drogowego swoje racje, przy okazji z manią wyższości i mnóstwem zainteresowań, wpatrzonych daleko w... czubek swego nosa. Jak dla mnie - dalsza część historii takiego związku obejmowałaby co najmniej latające talerze lub inne sprzęty domowe...
Z tego, co obserwuję, w każdym (podkreślam - każdym) związku jest ta osoba, która daje więcej, i ta, która daje mniej. Ta, która jest bardziej nastawiona na samorealizację i ta, która nastawia się na rodzinę. Moim subiektywnym zdaniem, związek dwojga ludzi nastawionych na samorealizację, rozwój osobowości i spełnianie swoich ambicji to droga pod górkę. Czasami więc warto docenić kogoś, kto dmucha w domowe ognisko, żeby ciepełko nie wyparowało. Stałość uczuć i niezawodność kogoś, kto jest blisko - choć może wpatrzony zbyt maślanym wzrokiem - jest jednak zaletą. Zwłaszcza w dzisiejszych porąbanych czasach wiecznej nieufności i rywalizacji...