Bishop986
King of Mars
Mniej więcej w tym samym czasie w Dune Town i jego okolicach…
><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><
Broen Adler podczas swoich wieloletnich wędrówek wiele już widział i wiele doświadczył. Mimo że od tragicznych wydarzeń w jego wiosce minęło 20 lat ciągle pałał rządzą zemsty. W jego przypadku czas nie leczył ran. Los jakiś czas temu pchnął go w okolice Dune Town. W Europie mutanci dowiedział się że tutejsze złoża xeolitu mają specyficzne właściwości wzmacniające możliwości telepatyczne. Niestety kilkumiesięczne poszukiwania doprowadziły go do wniosku, że przepłacił za te informację.
Tutejszy xeolit nie wyróżniał się niczym szczególnym. Może oprócz tego że złoża były ponadprzeciętnie bogate, ale nie o to chodziło Broenowi. Przez jakiś czas kręcił się po okolicy bez większego celu a za nim wlókł się niewolnik. Pewnego razu stojąc na wzniesieniu w dżungli zauważył dość dziwny widok. Rzadko uczęszczanym szlakiem handlowym mutantów na wschód kierowała się karawana. To Gragowie pędzili niewolników, głównie Skarlingów i Michatan. Jednak to samo w sobie nie było niczym dziwnym.
Bardziej zastanawiający byli ludzie, którzy im towarzyszyli. Nie wyglądali na żołnierzy z Dune Town. Tych Broen już spotkał co zresztą o mały włos nie kosztowało go życia. Nie wyglądali też na żołnierzy innej metropolii. Nosili na głowie dziwne piuropusze, mieli dużo implantów i byli ciężko uzbrojeni. Z tego co policzył Gragów było 23. Poruszali się na piechotę. Natomiast ludzi było 7 i towarzyszył im czołg.
-Zaiste zastanawiające. Gdyby ci ludzie byli jakimiś renegatami to bym się nie dziwił, ale żołnierze w pełnym rynsztunku poza metropoliami? To jak policzek w twarz dla plemion. Co z warunkami zawieszenia broni? - myślał przyglądając się temu zjawisu z ukrycia.
Wzniesienie ciągnęło się kilkadziesiąt metrów wzdłuż szlaku a kończyło się w miejscu gdzie ścieżka przez dżunglę skręcała na chwilę w lewo. Korzystając z osłony roślin biegł co sił w nogach by wyprzedzić powolną karawanę. Zatrzymał się tylko na chwilkę by popędzić przytłoczonego tym wszystkim niewolnika. Kiedy dobiegł do miejsca dającego mu dobry widok na całość karawany zauważył, że na zakręcie czekali kolejni ludzcy żołnierze i jakiś Raptiloid, pewnie dobrze opłacony przewodnik.
Ci żołnierze wyglądali bardziej znajomo. Gdzieś już ich widział. Nie mógł jednak skojarzyć z której metropolii pochodzą. Wtedy jeden z nich odwrócił się plecami do Broena i ten mógł zauważyć, że na plecach nosi herb Nowej Moskwy - dwugłowego ptaka. Kiedyś Boren pamiętał jak nazywano to wymarłe zwierze teraz jednak nie mógł sobie tego przypomnieć.
-To nie jest ważne. Ciekawsze jest co oni tu do cholery robią? Czyżby to co słyszałem w Europie było prawdą? Heh.. Może jednak nie będę musiał zabijać tego Mantarga, który sprzedał mi informacje, psia jego mać. - mamrotał do siebie podczas gdy niewolnik patrzył na niego nie ogarniając zbytnio złożoności sytuacji.
Bił się z myślami. Karawana była dość powolna, gdyż większość niewolników ociągała się a nawet opierała przed pędzeniem ich na spotkanie ze swoją nową przyszłością. Jednak decyzje trzeba było podejmować w miarę szybko.
-Jak myślisz, iść za nimi czy nie? - rzekł do niewolnika, który odpowiedział tylko przestraszonym spojrzeniem -Ehh... do niczego się nie nadajesz...
U spodu wzniesienia i przy samym zakręcie dżungla była rzadsza i roślinność dawała mniejszą ochronę. Jednak dalej wzdłuż szlaku znowu rozpoczynała się typowa leśna gęstwina.
><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><
Ardolf Woolsey. Życie Korsyda na wygnaniu nie było łatwe. Nie była to rasa przystosowana do walki o przeżycie typowej dla tych czasów. Bez ochronny Mantargów Korsyda wędrujący po dżungli był łatwym celem. Dlatego Ardolf chwytał się różnych mozliwości, które utrzymywały go przy życiu. Od kilku lat mieszkał w okolicach Dune Town. Bliskość ludzkich osad była mu na rękę. Był chociaż pewien że nie spotka tutaj żadnego członka swego plemienia, gdyż trzymają się oni z daleka od skupisk ludzi i mutantów.
Zaszył się głęboko w dżungli w jakimś zrujnowanym starożytnym budynku jak to jego ziomkowie mieli w zwyczaju. Piwnicę tego budynku przystosował na laboratorium. Sporadycznie handlował z okolicznymi wioskami lub świadczył im usługi medyczne. W zamian otrzymywał złoto, jedzenie lub czasami jakieś obiekty badań. Tak życie schodziło mu na szukaniu ostatecznej odpowiedzi na pytanie które sobie zadał gdy eksperymentował na swych współplemieńcach - czy życie wieczne jest możliwe? Był coraz bliżej odpowiedzi.
Teraz dosłownie czuł już w rękach wydruki potwierdzające jego przypuszczenia. Brakowało mu jednak właściwego obiektu badań. Skarlingi i większość innych mutantów były zbyt słabe aby wytrzymać jego wymyślne badania a nic innego nie miał pod ręką. Sytuacja zmusiła go do tego czego nienawidził, mianowicie opuszczenia swego lokum. Wygasił lampy, zebrał kilka podstawowych rzeczy potrzebnych w podróży i ruszył w stronę wyjścia. Po drodze zobaczył jeszcze czy obiekt, na którym przeprowadzał wiwisekcję ciągle żyje. Mutant przypięty do stołu
operacyjnego miał otwartą klatkę piersiową i pluł krwią. Mamrocząc coś patrzył na Ardolfa. Cokolwiek mówił nie mogło być miłe i pewnie odnosiło się do matki naukowca. Widząc że Tirachita nie pociągnie już długo odłączył skaner od jego ciała i wyszedł.
Na zewnątrz tuż przed wejściem stał mech skonstruowany przez Ardolfa. Była to maszyna o około dwóch metrach wysokości. Wyposażona w broń potrzebną do zachowania bezpieczeństwa w dżungli.
-Czas poszukać kogoś godnego uwagi. O jak dobrze było by złapać jakiegoś Huskana albo Brala. - powiedział wsiadając do maszyny.
Wydawało się to mało prawdopodobne, ale przypuszczalnie wszystko było lepsze niż Skarlingi.
Po kilku godzinach wędrówki napotkał dziwaczny widok. Karawana z obstawą ludzi i mutantów pędziła niewolników na wschód. Co dziwniejsze zobaczył, iż jakiś Fidelita przygląda się im ze wzgórza leżącego tuż obok szlaku handlowego. Implant w oku pozwalał mu na całościową ocenę sytuacji z dość dużego dystansu. Dlatego mógł wiedzieć co się tam dzieje zachowując bezpieczną odległość. Nagle sięgnął do przedziału gdzie trzymał swój ekwipunek. Nerwowo szukał czegoś.
-Uff... - westchnął.
Kryształ, który wziął ze sobą był na miejscu. Zgubienie ostatecznych efektów jego pracy byłoby nie do przyjęcia. Tyle lat straconych.
Gdy upewnił się, że kryształ jest bezpieczny po raz kolejny rzucił okiem na Fidelitę i karawanę. Teraz mutant był już przy skraju wzniesienia. Stał i przyglądał się czemuś.
[Ardolf - kryształ mocy do ekwipunku]
><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><
Deep Priest w swoich krucjatach objechał większość świata. Łatwiej byłoby mu pewnie wskazać miejsca gdzie go jeszcze nie było niż te do których zdążył dotrzeć. Tam gdzie był zostawiał po sobie mieszane uczucia. Jedni pamiętali go jako nawiedzonego człowieka, który mutantom mówił coś o jedynym Bogu a inni jako szalenie niebezpiecznego mordercę. Niestety dla Deepa wiele wskazywało na to, iż jego barwny życiorys miał się skończyć. Przebywając w głównej kolonii wydobywczej Dune Town, znajdującej się 29 km poza miastem wdał się w
barowe mordobicie z jakimiś górnikami. Sam wyszedł ze starcia bez obrażeń jednak swoich przeciwników wysłał na sąd ostateczny. Podczas aresztowania zabił jeszcze dwóch żołnierzy i trzech kolejnych ranił. Od kilku dni przebywał w mobilnym centrum dowodzenia kolonii Astoria.
Czekał na transport do New Tokio ze względu na to iż tam wcześniej wydano na niego zaoczny wyrok śmierci. Lordowie miast doszli do porozumienia, że tam zostanie wykonana egzekucja.
Deep siedział w swojej celi i palił papierosa, którego podrzucił mu strażnik, z którym to czasami gadał o sporcie. Facet wydawał się równym gościem bo od czasu do czasu podrzucał więźniowi ekstra rzeczy typu papierosy czy jakąś piersiówkę. Deep nie mógł narzekać bo siedział w gorszych miejscach.
Paląc papierosa gapił się przez pancerną szybę na krajobraz. Kolonia Astoria była dużo większa od innych kolonii i to właściwie na tyle jeśli chodzi o jej oryginalność. Pełno sprzętu, górników, naukowców. Gdzieś w oddali widać było wielki szyb wydobywczy. Gdyby nie to że zaczął padać śnieg z deszczem będący dość sporą anomalią pogodową nie było by w tym dniu i miejscu nic ciekawego.
Koło południa przyszedł do niego kapitan stacji dowodzenia. Miał dziwną minę. Dwóch towarzyszących mu strażników otworzyło drzwi i nałożyło Deepowi magnetyczne kajdanki na ręce i nogi. Został odprowadzony do pokoju konferencyjnego. Pod jego drzwiami kapitan powiedział:
-Nie wiedziałem że masz tak wysoko postawionych przyjaciół.
Deep odpowiedział mu tylko miną wskazującą na to, że sam nie wiedział o tym że w ogóle jakiś przyjaciół posiadał. Dwóch strażników wprowadziło go do pomieszczenia a kapitan odszedł.
W pokoju, obok hologramu przedstawiającego kolonię Astorię i nieużywaną autostradę łączącą ją z Dune Town, siedział mężczyzna o typie wyglądu żołnierza. Miał na sobie cywilne ubrania, ale przeczucie mówiło Deepowi że facet dopiero co wylazł z koszar. Z drugiej strony przeczucia czasami go myliły. Tak było w przypadku jego chałupniczych interpretacji Biblii. Strażnicy bez ceregielii posadzili go na przeciw tajemniczego mężczyzny. Sami zaś stali za krzesłem na którym posadzili "kaznodzieję".
Starszy, łysiejący mężczyzna z kozią bródką przez dobre kilka minut przypatrywał się więźniowi. On natomiast gapił się na hologram. W końcu milczenie przełamały słowa jednego ze strażników:
-To jest major Jacobson. Ma do ciebie jakąś sprawę. Bądź grzeczny kiedy nas nie będzie.
Po tych słowach strażnicy opuścili pomieszczenie zamykając drzwi na zamek elektroniczny.
-Juz wiesz jak się nazywam. Nie będę owijał w bawełnę bo nie lubię długich wstępów. Nie musisz się niczego obawiać to pomieszczenie jest dźwiękoszczelne nikt nas nie usłyszy. Mam dla ciebie propozycję. Można powiedzieć, że w twojej sytuacji jest to propozycja nie do odrzucenia. Lord Dune Town przymknie oko na twoje występki jeśli zgodzisz się nam pomóc. Sprawa jest banalna. Dostaniesz środek transportu którym udasz się do pierwszego zjazdu z autostrady. Tam poczekasz na dwóch ludzi i udasz się z nimi na tereny plemion. Wiemy że umiesz
się poruszać po tych terenach i znasz mutantów lepiej niż większość ludzi. Do tego słyszeliśmy o twoich innych umiejętnościach. Myślimy że możesz się nam przydać. Pomożesz tym ludziom wypełnić pewne zadanie. Szczegóły przedstawią ci oni. Po wykonaniu misji będziesz wolnym człowiekiem. Do New Tokio wyślemy wiadomość, że popełniłeś samobójstwo w celi. Do tego nie wykluczam drobnej gratyfikacji od Lorda jeśli oczywiście misja skończy się powodzeniem. To jest krótka piłka - tak albo nie. Jeśli ty się nie zgodzisz to są dziesiątki więźniów, którzy z pocałowaniem ręki wezmą tę robotę. Więc jak będzie? - po powiedzeniu tego
co chciał przekazać Deepowi patrzył mu prosto w oczy oczekując szybkiej odpowiedzi.
[Deep - ekwipunek w depozycie aresztu]
><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><
Rivald Abricrow dwa tygodnie wcześniej wrócił do Dune Town. Przedtem przez kilka miesięcy przebywał z banitami na terenach plemion. Chciał tam przeczekać aż opadnie kurz po jego ostatniej akcji. Próbował wprowadzić do Dune Town Huskańskich wojowników, którzy mieli być jego swego rodzaju szwadronami śmierci. Niestety ktoś puścił farbę i podczas akcji przemytu zaskoczyli go żołnierze. Nie byli to też byle jacy żołnierze, ale Gwardziści samego Lorda. Do tego że rząd Dune Town wytaczał przeciw niemu ciężkie działa zdążył się już przyzwyczaić, ale taki komitet powitalny był dużą niespodzianką. Po intensywnej wymianie ognia udało mu się zniknąć z pola walki jednym z kanałów ściekowych.
Po powrocie do miasta zebrał swoją szajkę i rozpoczął dalsze działania w jak to nazywał "szarej strefie biznesu". Interesy znowu się kręciły. Przemyt dawał co raz to większe dochody aż do pewnego poranka...
Siedząc w magazynie, który był jego "biurem" i przechowalnią trefnych towarów usłyszał że ktoś wali do drzwi. Magazyn znajdował się w 15 dzielnicy, dzielnicy biedy więc zwalił te hałasy na jakiś wygłodniałych bezdomnych. Jednak hałas nie ustał. Ktoś dalej usilnie pukał do drzwi. Jeden z ludzi Rivalda podszedł do nich i otworzył żelazną zasuwę by zobaczyć kim jest ten gorliwiec walący w drzwi. W momencie gdy ją otworzył jego głowę rozsadziło uderzenie pocisku dużego kalibru. Rivald i jego ludzie natychmiast rzucili się do broni, ale było za późno. Z sufitu na linach zjeżdżali już Policjanci z jednostek uderzeniowych. Przez drzwi zaś
wtoczyło się całe stado różnej maści agentów. Byli tam zwykli policjanci, agenci do walki z przestępczością zorganizowaną, agencji kontroli dystrybucji środków chemicznych, urzędnicy ochrony miasta a nawet dwóch Gwardzistów. Rivaldowi brakowało tam do dopełnienia obrazu administracji Dune Town tylko kogoś z inspekcji weterynaryjnej. Policjanci dość sprawnie obezwładnili Rivalda i jego ludzi. Po chwili wszyscy oni już siedzieli pod ścianą zakuci w magnetyczne kajdanki. Stado policjantów zaczęło przeszukiwać magazyn. Rivald natomiast śmiejąc się rzekł do jednego z nich:
-Nic nie znajdziecie! Prowadzę uczciwy biznes. Broń którą mieliśmy przy sobie jest naszą prywatną własnością! Jak myślicie ile za to dostane? 500 kredytek grzywny? Haha!
Przestępca był pewny siebie bo szczęśliwie dla niego dzień wcześniej sprzedał cały towar jakimś facetom z Ocean City. Radość jego nie trwała długo. Do magazynu wszedł starszy mężczyzna z kozią bródką i lekką łysiną. Popatrzył na Rivalda świdrując go wzrokiem. Odwrócił się do policjantów i innych agentów mówiąc:
-Ma racje. Nie wiele możemy mu zrobić. Nic tu nie ma do cholery. Wychodzimy!
Na jego słowa cała wataha umundurowanych funkcjonariuszy wyszła powoli przez drzwi. Na moment zostali tam sam na sam Rivald i jego ludzie oraz starszy mężczyzna i dwóch Gwardzistów. Dziwny facet, który chyba wydawał tej zgrai polecenia przysiadł na przeciw Rivalda mówiąc:
-Przedstawienie czas zacząć.
Wtedy do magazynu tylnym wejściem weszło kilkunastu Gwardzistów niosących w rękach skrzynki. Postawili je na ziemi i zaczęli otwierać. W środku było chyba wszystko co nielegalne w Dune Town. Narkotyki, między rasowa pornografia, broń mutantów, niedozwolone ilości amunicji, materiały wybuchowe, kradzione narządy i mnóstwo innych rzeczy. Na domiar tego jeden z Gwardzistów popędzał Skarlinga.
Przestępcy nie dowierzali temu co widzą. Jeden z nich zwrócił się do swego szefa:
-Komu pan nadepnął na odcisk? Jak wlepią nam wyroki za to wszystko to resztę życia spędzimy na podnoszeniu mydła w pierdlu.
Rivald i jego ludzie zostali zabrani przez Gwardzistów do samochodów. Powiedzieli oni reszcie funkcjonariuszy, że jednak udało im się coś odkryć w magazynie i że pojmani ludzie posiedzą do końca życia. Szajkę Rivalda odstawiono do pancernej furgonetki. Jego samego wsadzono do samochodu razem ze starszym mężczyzną. Po chwili pędzili już trasą przelotową w stronę centrum, tam gdzie było więzienie i areszt dla podejrzanych.
Rivald zastanawiał się czy to czasami nie sprawka konkurencji, ale to raczej nie wchodziło w grę. Przestępcy inaczej załatwiają takie sprawy. Kto mógł go tak wrobić? Siedział osłupiały i gapił się przez szybę samochodu na zbiornik retencyjny w środku miasta. Byli już w centrum tuż obok więzienia. Nagle samochód zjechał z głównej drogi i skierował się w innym kierunku. Zaparkowali w jakiejś bocznej uliczce dość blisko wieży Lorda. Starszy mężczyzna obrócił się do niego ze słowami:
-Tutaj się nasze drogi rozstają. Jadę załatwiać inne sprawy ty natomiast spotkasz się z samym Lordem
Po chwili Gwardziści wieźli więźnia przez park otaczający wieżę Lorda. Po kilku chwilach znajdowali się już pod głównym wejściem. Przeszli punkt kontrolny i udali się do windy. Po wyjściu z niej ściągnęli Rivaldowi kajdanki.
-Nie próbuj nic głupiego. To jest najlepiej strzeżony budynek w mieście a Gwardziści to elita żołnierzy. Nie wyjdziesz stąd żywy jeśli odstawisz jakiś teatrzyk-rzekł jeden z nich.
Wprowadzono go do prywatnej sali Lorda. Tam siedział on sam. Był typem starszego człowieka po którym widać było jednak sporą tężyznę fizyczną. Gwardziści usadzili herszta bandy na fotelu zabiegowym obok którego stał jakiś facet w białym kitlu. Sami zaś stanęli przy drzwiach wejściowych. Wtem do Rivalda podszedł Lord mówiąc:
-Nie gustuje w takich metodach, ale czasy są ciężkie więc niestety musieliśmy się zniżyć do tego poziomu. Oboje wiemy że nie jesteś święty. Teraz akurat nie znaleźlibyśmy żadnych dowodów twojej działalności, ale jak sam widziałeś zabezpieczyliśmy się przed taką ewentualnością. Sprawa jest dość prosta. Potrzebuję kogoś zaufanego do wykonania pewnej misji. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że ironicznie tylko tobie mogę zaufać i tylko ciebie mogę wysłać z tą misją. Jeśli zgodzisz się przyjąć wykonanie tego zadania to twoje winy zostaną wymazane. Nie będzie ciążył na tobie żaden wyrok i będziesz wolnym człowiekiem. Jednak aby do tego doszło musisz mi wyświadczyć tę przysługę. Jakie jest twoje stanowisko w tej sprawie?
Lord odwrócił się plecami do więźnia i wziął głęboki oddech. Stojąc tak dodał:
-Wiesz z taką ilością dowodów, które cię obciążają dostaniesz poczwórne dożywocie w lochach więzienia. Pornografia, broń, narkotyki, handel niewolnikami i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze uda się nam wymyślić. Wątpię aby skład sędziów przekonało wyjaśnienie, że za długo siedziałeś wśród mutantów i nie wiedziałeś że w Dune Town to wszystko jest nielegalne.
[Rivald - Ekwipunek w samochodzie Gwardzistów, którzy przywieźli Cie do Lorda.]
><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><
Mniej więcej 10 godzin przed bieżącymi wydarzeniami.
Karr 98k ledwo wrócił z Afryki Środkowej gdzie rozprawiał się z bandą banitów a Lord już wysłał go z nowym zadaniem. Tym razem miał zbadać podziemia strażnicy Samson 1, która od wielu lat nie była już używana. W tych podziemiach miał przebywać naukowiec, którego Lord koniecznie chciał uratować. Do starych szybów wentylacyjny dostały się sofality i odcięły uczonego od drogi wyjścia.
Sofality:
Te nie duże bo ledwo 30 centymetrowej długości stworzenia były jak na swoją wielkość dość agresywne i zawsze poruszały się w stadach składających się z kilkunastu osobników. Karr bez większych problemów dostał się do podziemi stacji. Już na dzień dobry rozwalił kilka z tych latających monstrów. Schodził co raz to głębiej pokonując kolejne podziemne kondygnacje. Drogę zaznaczał sobie prostym sposobem - kostką kredy robił strzałki na ścianach które, wskazywały kierunek w którym się poruszał. Chciał być pewnym że będzie się potrafił wydostać z tego labiryntu gdzie ze względu na głębokość sprzęt elektroniczny nie zawsze działał. Wszystko szło jak po maśle aż do przedostatniego poziomu. Tam w głównym korytarzu napotkał zamknięte drzwi. Aby je otworzyć potrzebował hasła, którego jednak nie posiadał.
-Te gryzipiórki od planowania mogłyby się bardziej postarać. Su*insyny! - klną na analityków z biura Lorda.
Sprawa jednak nie była stracona. Na odprawie dostał komunikator o globalnym zasięgu. Mocny sprzęt. Zaczął majstrować coś przy opcjach zasilania i udało się. Całą moc baterii skierował na wysłanie tej jednej wiadomości. To sprawiło, iż na ekranie zobaczył potwierdzenie dostarczenia. Mógł już być spokojny. Odrobina mocy pozostała w urządzeniu nie pozwalała na nic innego jak odebranie jeden wiadomości, dokładnie tyle ile potrzebował. Humor od razu mu się poprawił, ale nie dna długo. Jego głośne przeklinanie zaalarmowało Sofality znajdujące się w pobliżu. Dwa z nich leciały prosto na niego wzdłuż lewej ściany. Karr reagując szybko wystrzelił w ich stronę.
Pierwszy pocisk udało się Sofalitom ominąć. Dwa następne okazały się jednak śmiertelne. Problem był tylko jeden - pierwszy strzał trafił w konsolę operującą drzwiami na początku korytarza co spowodowało, iż zamknęły się one na dobre. Próby grzebania przy przepalonej konsoli nie dały wiele. Kilkanaście minut po tych wydarzeniach otrzymał wiadomość z kodem.
-Otworzę te drzwi i dostane się do naukowca, może on będzie wiedział jako otworzyć zamek. - myślał.
Drzwi rzeczywiście dało się otworzyć jednak parę metrów za nimi znajdowała się śluza bezpieczeństwa zabezpieczona oddzielnym hasłem. Karr spojrzał na komunikator - bateria była zupełnie wyczerpana.
Przeszedł się wzdłuż korytarza. Plany zgadzały się z tym co widział na miejscu. Żadnych bocznych wejść. Same kable na ścianach. Złapał się ręką za głowę i westchnął:
-Skarling by sobie lepiej z robotą planisty poradził. Cholerni kretyni...
[Karr 98k - kostka kredy i komunikator globalny z rozładowaną baterią do ekwipunku]
><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><
Broen Adler podczas swoich wieloletnich wędrówek wiele już widział i wiele doświadczył. Mimo że od tragicznych wydarzeń w jego wiosce minęło 20 lat ciągle pałał rządzą zemsty. W jego przypadku czas nie leczył ran. Los jakiś czas temu pchnął go w okolice Dune Town. W Europie mutanci dowiedział się że tutejsze złoża xeolitu mają specyficzne właściwości wzmacniające możliwości telepatyczne. Niestety kilkumiesięczne poszukiwania doprowadziły go do wniosku, że przepłacił za te informację.
Tutejszy xeolit nie wyróżniał się niczym szczególnym. Może oprócz tego że złoża były ponadprzeciętnie bogate, ale nie o to chodziło Broenowi. Przez jakiś czas kręcił się po okolicy bez większego celu a za nim wlókł się niewolnik. Pewnego razu stojąc na wzniesieniu w dżungli zauważył dość dziwny widok. Rzadko uczęszczanym szlakiem handlowym mutantów na wschód kierowała się karawana. To Gragowie pędzili niewolników, głównie Skarlingów i Michatan. Jednak to samo w sobie nie było niczym dziwnym.
Bardziej zastanawiający byli ludzie, którzy im towarzyszyli. Nie wyglądali na żołnierzy z Dune Town. Tych Broen już spotkał co zresztą o mały włos nie kosztowało go życia. Nie wyglądali też na żołnierzy innej metropolii. Nosili na głowie dziwne piuropusze, mieli dużo implantów i byli ciężko uzbrojeni. Z tego co policzył Gragów było 23. Poruszali się na piechotę. Natomiast ludzi było 7 i towarzyszył im czołg.
-Zaiste zastanawiające. Gdyby ci ludzie byli jakimiś renegatami to bym się nie dziwił, ale żołnierze w pełnym rynsztunku poza metropoliami? To jak policzek w twarz dla plemion. Co z warunkami zawieszenia broni? - myślał przyglądając się temu zjawisu z ukrycia.
Wzniesienie ciągnęło się kilkadziesiąt metrów wzdłuż szlaku a kończyło się w miejscu gdzie ścieżka przez dżunglę skręcała na chwilę w lewo. Korzystając z osłony roślin biegł co sił w nogach by wyprzedzić powolną karawanę. Zatrzymał się tylko na chwilkę by popędzić przytłoczonego tym wszystkim niewolnika. Kiedy dobiegł do miejsca dającego mu dobry widok na całość karawany zauważył, że na zakręcie czekali kolejni ludzcy żołnierze i jakiś Raptiloid, pewnie dobrze opłacony przewodnik.
Ci żołnierze wyglądali bardziej znajomo. Gdzieś już ich widział. Nie mógł jednak skojarzyć z której metropolii pochodzą. Wtedy jeden z nich odwrócił się plecami do Broena i ten mógł zauważyć, że na plecach nosi herb Nowej Moskwy - dwugłowego ptaka. Kiedyś Boren pamiętał jak nazywano to wymarłe zwierze teraz jednak nie mógł sobie tego przypomnieć.
-To nie jest ważne. Ciekawsze jest co oni tu do cholery robią? Czyżby to co słyszałem w Europie było prawdą? Heh.. Może jednak nie będę musiał zabijać tego Mantarga, który sprzedał mi informacje, psia jego mać. - mamrotał do siebie podczas gdy niewolnik patrzył na niego nie ogarniając zbytnio złożoności sytuacji.
Bił się z myślami. Karawana była dość powolna, gdyż większość niewolników ociągała się a nawet opierała przed pędzeniem ich na spotkanie ze swoją nową przyszłością. Jednak decyzje trzeba było podejmować w miarę szybko.
-Jak myślisz, iść za nimi czy nie? - rzekł do niewolnika, który odpowiedział tylko przestraszonym spojrzeniem -Ehh... do niczego się nie nadajesz...
U spodu wzniesienia i przy samym zakręcie dżungla była rzadsza i roślinność dawała mniejszą ochronę. Jednak dalej wzdłuż szlaku znowu rozpoczynała się typowa leśna gęstwina.
><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><
Ardolf Woolsey. Życie Korsyda na wygnaniu nie było łatwe. Nie była to rasa przystosowana do walki o przeżycie typowej dla tych czasów. Bez ochronny Mantargów Korsyda wędrujący po dżungli był łatwym celem. Dlatego Ardolf chwytał się różnych mozliwości, które utrzymywały go przy życiu. Od kilku lat mieszkał w okolicach Dune Town. Bliskość ludzkich osad była mu na rękę. Był chociaż pewien że nie spotka tutaj żadnego członka swego plemienia, gdyż trzymają się oni z daleka od skupisk ludzi i mutantów.
Zaszył się głęboko w dżungli w jakimś zrujnowanym starożytnym budynku jak to jego ziomkowie mieli w zwyczaju. Piwnicę tego budynku przystosował na laboratorium. Sporadycznie handlował z okolicznymi wioskami lub świadczył im usługi medyczne. W zamian otrzymywał złoto, jedzenie lub czasami jakieś obiekty badań. Tak życie schodziło mu na szukaniu ostatecznej odpowiedzi na pytanie które sobie zadał gdy eksperymentował na swych współplemieńcach - czy życie wieczne jest możliwe? Był coraz bliżej odpowiedzi.
Teraz dosłownie czuł już w rękach wydruki potwierdzające jego przypuszczenia. Brakowało mu jednak właściwego obiektu badań. Skarlingi i większość innych mutantów były zbyt słabe aby wytrzymać jego wymyślne badania a nic innego nie miał pod ręką. Sytuacja zmusiła go do tego czego nienawidził, mianowicie opuszczenia swego lokum. Wygasił lampy, zebrał kilka podstawowych rzeczy potrzebnych w podróży i ruszył w stronę wyjścia. Po drodze zobaczył jeszcze czy obiekt, na którym przeprowadzał wiwisekcję ciągle żyje. Mutant przypięty do stołu
operacyjnego miał otwartą klatkę piersiową i pluł krwią. Mamrocząc coś patrzył na Ardolfa. Cokolwiek mówił nie mogło być miłe i pewnie odnosiło się do matki naukowca. Widząc że Tirachita nie pociągnie już długo odłączył skaner od jego ciała i wyszedł.
Na zewnątrz tuż przed wejściem stał mech skonstruowany przez Ardolfa. Była to maszyna o około dwóch metrach wysokości. Wyposażona w broń potrzebną do zachowania bezpieczeństwa w dżungli.
-Czas poszukać kogoś godnego uwagi. O jak dobrze było by złapać jakiegoś Huskana albo Brala. - powiedział wsiadając do maszyny.
Wydawało się to mało prawdopodobne, ale przypuszczalnie wszystko było lepsze niż Skarlingi.
Po kilku godzinach wędrówki napotkał dziwaczny widok. Karawana z obstawą ludzi i mutantów pędziła niewolników na wschód. Co dziwniejsze zobaczył, iż jakiś Fidelita przygląda się im ze wzgórza leżącego tuż obok szlaku handlowego. Implant w oku pozwalał mu na całościową ocenę sytuacji z dość dużego dystansu. Dlatego mógł wiedzieć co się tam dzieje zachowując bezpieczną odległość. Nagle sięgnął do przedziału gdzie trzymał swój ekwipunek. Nerwowo szukał czegoś.
-Uff... - westchnął.
Kryształ, który wziął ze sobą był na miejscu. Zgubienie ostatecznych efektów jego pracy byłoby nie do przyjęcia. Tyle lat straconych.
Gdy upewnił się, że kryształ jest bezpieczny po raz kolejny rzucił okiem na Fidelitę i karawanę. Teraz mutant był już przy skraju wzniesienia. Stał i przyglądał się czemuś.
[Ardolf - kryształ mocy do ekwipunku]
><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><
Deep Priest w swoich krucjatach objechał większość świata. Łatwiej byłoby mu pewnie wskazać miejsca gdzie go jeszcze nie było niż te do których zdążył dotrzeć. Tam gdzie był zostawiał po sobie mieszane uczucia. Jedni pamiętali go jako nawiedzonego człowieka, który mutantom mówił coś o jedynym Bogu a inni jako szalenie niebezpiecznego mordercę. Niestety dla Deepa wiele wskazywało na to, iż jego barwny życiorys miał się skończyć. Przebywając w głównej kolonii wydobywczej Dune Town, znajdującej się 29 km poza miastem wdał się w
barowe mordobicie z jakimiś górnikami. Sam wyszedł ze starcia bez obrażeń jednak swoich przeciwników wysłał na sąd ostateczny. Podczas aresztowania zabił jeszcze dwóch żołnierzy i trzech kolejnych ranił. Od kilku dni przebywał w mobilnym centrum dowodzenia kolonii Astoria.
Czekał na transport do New Tokio ze względu na to iż tam wcześniej wydano na niego zaoczny wyrok śmierci. Lordowie miast doszli do porozumienia, że tam zostanie wykonana egzekucja.
Deep siedział w swojej celi i palił papierosa, którego podrzucił mu strażnik, z którym to czasami gadał o sporcie. Facet wydawał się równym gościem bo od czasu do czasu podrzucał więźniowi ekstra rzeczy typu papierosy czy jakąś piersiówkę. Deep nie mógł narzekać bo siedział w gorszych miejscach.
Paląc papierosa gapił się przez pancerną szybę na krajobraz. Kolonia Astoria była dużo większa od innych kolonii i to właściwie na tyle jeśli chodzi o jej oryginalność. Pełno sprzętu, górników, naukowców. Gdzieś w oddali widać było wielki szyb wydobywczy. Gdyby nie to że zaczął padać śnieg z deszczem będący dość sporą anomalią pogodową nie było by w tym dniu i miejscu nic ciekawego.
Koło południa przyszedł do niego kapitan stacji dowodzenia. Miał dziwną minę. Dwóch towarzyszących mu strażników otworzyło drzwi i nałożyło Deepowi magnetyczne kajdanki na ręce i nogi. Został odprowadzony do pokoju konferencyjnego. Pod jego drzwiami kapitan powiedział:
-Nie wiedziałem że masz tak wysoko postawionych przyjaciół.
Deep odpowiedział mu tylko miną wskazującą na to, że sam nie wiedział o tym że w ogóle jakiś przyjaciół posiadał. Dwóch strażników wprowadziło go do pomieszczenia a kapitan odszedł.
W pokoju, obok hologramu przedstawiającego kolonię Astorię i nieużywaną autostradę łączącą ją z Dune Town, siedział mężczyzna o typie wyglądu żołnierza. Miał na sobie cywilne ubrania, ale przeczucie mówiło Deepowi że facet dopiero co wylazł z koszar. Z drugiej strony przeczucia czasami go myliły. Tak było w przypadku jego chałupniczych interpretacji Biblii. Strażnicy bez ceregielii posadzili go na przeciw tajemniczego mężczyzny. Sami zaś stali za krzesłem na którym posadzili "kaznodzieję".
Starszy, łysiejący mężczyzna z kozią bródką przez dobre kilka minut przypatrywał się więźniowi. On natomiast gapił się na hologram. W końcu milczenie przełamały słowa jednego ze strażników:
-To jest major Jacobson. Ma do ciebie jakąś sprawę. Bądź grzeczny kiedy nas nie będzie.
Po tych słowach strażnicy opuścili pomieszczenie zamykając drzwi na zamek elektroniczny.
-Juz wiesz jak się nazywam. Nie będę owijał w bawełnę bo nie lubię długich wstępów. Nie musisz się niczego obawiać to pomieszczenie jest dźwiękoszczelne nikt nas nie usłyszy. Mam dla ciebie propozycję. Można powiedzieć, że w twojej sytuacji jest to propozycja nie do odrzucenia. Lord Dune Town przymknie oko na twoje występki jeśli zgodzisz się nam pomóc. Sprawa jest banalna. Dostaniesz środek transportu którym udasz się do pierwszego zjazdu z autostrady. Tam poczekasz na dwóch ludzi i udasz się z nimi na tereny plemion. Wiemy że umiesz
się poruszać po tych terenach i znasz mutantów lepiej niż większość ludzi. Do tego słyszeliśmy o twoich innych umiejętnościach. Myślimy że możesz się nam przydać. Pomożesz tym ludziom wypełnić pewne zadanie. Szczegóły przedstawią ci oni. Po wykonaniu misji będziesz wolnym człowiekiem. Do New Tokio wyślemy wiadomość, że popełniłeś samobójstwo w celi. Do tego nie wykluczam drobnej gratyfikacji od Lorda jeśli oczywiście misja skończy się powodzeniem. To jest krótka piłka - tak albo nie. Jeśli ty się nie zgodzisz to są dziesiątki więźniów, którzy z pocałowaniem ręki wezmą tę robotę. Więc jak będzie? - po powiedzeniu tego
co chciał przekazać Deepowi patrzył mu prosto w oczy oczekując szybkiej odpowiedzi.
[Deep - ekwipunek w depozycie aresztu]
><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><
Rivald Abricrow dwa tygodnie wcześniej wrócił do Dune Town. Przedtem przez kilka miesięcy przebywał z banitami na terenach plemion. Chciał tam przeczekać aż opadnie kurz po jego ostatniej akcji. Próbował wprowadzić do Dune Town Huskańskich wojowników, którzy mieli być jego swego rodzaju szwadronami śmierci. Niestety ktoś puścił farbę i podczas akcji przemytu zaskoczyli go żołnierze. Nie byli to też byle jacy żołnierze, ale Gwardziści samego Lorda. Do tego że rząd Dune Town wytaczał przeciw niemu ciężkie działa zdążył się już przyzwyczaić, ale taki komitet powitalny był dużą niespodzianką. Po intensywnej wymianie ognia udało mu się zniknąć z pola walki jednym z kanałów ściekowych.
Po powrocie do miasta zebrał swoją szajkę i rozpoczął dalsze działania w jak to nazywał "szarej strefie biznesu". Interesy znowu się kręciły. Przemyt dawał co raz to większe dochody aż do pewnego poranka...
Siedząc w magazynie, który był jego "biurem" i przechowalnią trefnych towarów usłyszał że ktoś wali do drzwi. Magazyn znajdował się w 15 dzielnicy, dzielnicy biedy więc zwalił te hałasy na jakiś wygłodniałych bezdomnych. Jednak hałas nie ustał. Ktoś dalej usilnie pukał do drzwi. Jeden z ludzi Rivalda podszedł do nich i otworzył żelazną zasuwę by zobaczyć kim jest ten gorliwiec walący w drzwi. W momencie gdy ją otworzył jego głowę rozsadziło uderzenie pocisku dużego kalibru. Rivald i jego ludzie natychmiast rzucili się do broni, ale było za późno. Z sufitu na linach zjeżdżali już Policjanci z jednostek uderzeniowych. Przez drzwi zaś
wtoczyło się całe stado różnej maści agentów. Byli tam zwykli policjanci, agenci do walki z przestępczością zorganizowaną, agencji kontroli dystrybucji środków chemicznych, urzędnicy ochrony miasta a nawet dwóch Gwardzistów. Rivaldowi brakowało tam do dopełnienia obrazu administracji Dune Town tylko kogoś z inspekcji weterynaryjnej. Policjanci dość sprawnie obezwładnili Rivalda i jego ludzi. Po chwili wszyscy oni już siedzieli pod ścianą zakuci w magnetyczne kajdanki. Stado policjantów zaczęło przeszukiwać magazyn. Rivald natomiast śmiejąc się rzekł do jednego z nich:
-Nic nie znajdziecie! Prowadzę uczciwy biznes. Broń którą mieliśmy przy sobie jest naszą prywatną własnością! Jak myślicie ile za to dostane? 500 kredytek grzywny? Haha!
Przestępca był pewny siebie bo szczęśliwie dla niego dzień wcześniej sprzedał cały towar jakimś facetom z Ocean City. Radość jego nie trwała długo. Do magazynu wszedł starszy mężczyzna z kozią bródką i lekką łysiną. Popatrzył na Rivalda świdrując go wzrokiem. Odwrócił się do policjantów i innych agentów mówiąc:
-Ma racje. Nie wiele możemy mu zrobić. Nic tu nie ma do cholery. Wychodzimy!
Na jego słowa cała wataha umundurowanych funkcjonariuszy wyszła powoli przez drzwi. Na moment zostali tam sam na sam Rivald i jego ludzie oraz starszy mężczyzna i dwóch Gwardzistów. Dziwny facet, który chyba wydawał tej zgrai polecenia przysiadł na przeciw Rivalda mówiąc:
-Przedstawienie czas zacząć.
Wtedy do magazynu tylnym wejściem weszło kilkunastu Gwardzistów niosących w rękach skrzynki. Postawili je na ziemi i zaczęli otwierać. W środku było chyba wszystko co nielegalne w Dune Town. Narkotyki, między rasowa pornografia, broń mutantów, niedozwolone ilości amunicji, materiały wybuchowe, kradzione narządy i mnóstwo innych rzeczy. Na domiar tego jeden z Gwardzistów popędzał Skarlinga.
Przestępcy nie dowierzali temu co widzą. Jeden z nich zwrócił się do swego szefa:
-Komu pan nadepnął na odcisk? Jak wlepią nam wyroki za to wszystko to resztę życia spędzimy na podnoszeniu mydła w pierdlu.
Rivald i jego ludzie zostali zabrani przez Gwardzistów do samochodów. Powiedzieli oni reszcie funkcjonariuszy, że jednak udało im się coś odkryć w magazynie i że pojmani ludzie posiedzą do końca życia. Szajkę Rivalda odstawiono do pancernej furgonetki. Jego samego wsadzono do samochodu razem ze starszym mężczyzną. Po chwili pędzili już trasą przelotową w stronę centrum, tam gdzie było więzienie i areszt dla podejrzanych.
Rivald zastanawiał się czy to czasami nie sprawka konkurencji, ale to raczej nie wchodziło w grę. Przestępcy inaczej załatwiają takie sprawy. Kto mógł go tak wrobić? Siedział osłupiały i gapił się przez szybę samochodu na zbiornik retencyjny w środku miasta. Byli już w centrum tuż obok więzienia. Nagle samochód zjechał z głównej drogi i skierował się w innym kierunku. Zaparkowali w jakiejś bocznej uliczce dość blisko wieży Lorda. Starszy mężczyzna obrócił się do niego ze słowami:
-Tutaj się nasze drogi rozstają. Jadę załatwiać inne sprawy ty natomiast spotkasz się z samym Lordem
Po chwili Gwardziści wieźli więźnia przez park otaczający wieżę Lorda. Po kilku chwilach znajdowali się już pod głównym wejściem. Przeszli punkt kontrolny i udali się do windy. Po wyjściu z niej ściągnęli Rivaldowi kajdanki.
-Nie próbuj nic głupiego. To jest najlepiej strzeżony budynek w mieście a Gwardziści to elita żołnierzy. Nie wyjdziesz stąd żywy jeśli odstawisz jakiś teatrzyk-rzekł jeden z nich.
Wprowadzono go do prywatnej sali Lorda. Tam siedział on sam. Był typem starszego człowieka po którym widać było jednak sporą tężyznę fizyczną. Gwardziści usadzili herszta bandy na fotelu zabiegowym obok którego stał jakiś facet w białym kitlu. Sami zaś stanęli przy drzwiach wejściowych. Wtem do Rivalda podszedł Lord mówiąc:
-Nie gustuje w takich metodach, ale czasy są ciężkie więc niestety musieliśmy się zniżyć do tego poziomu. Oboje wiemy że nie jesteś święty. Teraz akurat nie znaleźlibyśmy żadnych dowodów twojej działalności, ale jak sam widziałeś zabezpieczyliśmy się przed taką ewentualnością. Sprawa jest dość prosta. Potrzebuję kogoś zaufanego do wykonania pewnej misji. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że ironicznie tylko tobie mogę zaufać i tylko ciebie mogę wysłać z tą misją. Jeśli zgodzisz się przyjąć wykonanie tego zadania to twoje winy zostaną wymazane. Nie będzie ciążył na tobie żaden wyrok i będziesz wolnym człowiekiem. Jednak aby do tego doszło musisz mi wyświadczyć tę przysługę. Jakie jest twoje stanowisko w tej sprawie?
Lord odwrócił się plecami do więźnia i wziął głęboki oddech. Stojąc tak dodał:
-Wiesz z taką ilością dowodów, które cię obciążają dostaniesz poczwórne dożywocie w lochach więzienia. Pornografia, broń, narkotyki, handel niewolnikami i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze uda się nam wymyślić. Wątpię aby skład sędziów przekonało wyjaśnienie, że za długo siedziałeś wśród mutantów i nie wiedziałeś że w Dune Town to wszystko jest nielegalne.
[Rivald - Ekwipunek w samochodzie Gwardzistów, którzy przywieźli Cie do Lorda.]
><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><
Mniej więcej 10 godzin przed bieżącymi wydarzeniami.
Karr 98k ledwo wrócił z Afryki Środkowej gdzie rozprawiał się z bandą banitów a Lord już wysłał go z nowym zadaniem. Tym razem miał zbadać podziemia strażnicy Samson 1, która od wielu lat nie była już używana. W tych podziemiach miał przebywać naukowiec, którego Lord koniecznie chciał uratować. Do starych szybów wentylacyjny dostały się sofality i odcięły uczonego od drogi wyjścia.
Sofality:
Te nie duże bo ledwo 30 centymetrowej długości stworzenia były jak na swoją wielkość dość agresywne i zawsze poruszały się w stadach składających się z kilkunastu osobników. Karr bez większych problemów dostał się do podziemi stacji. Już na dzień dobry rozwalił kilka z tych latających monstrów. Schodził co raz to głębiej pokonując kolejne podziemne kondygnacje. Drogę zaznaczał sobie prostym sposobem - kostką kredy robił strzałki na ścianach które, wskazywały kierunek w którym się poruszał. Chciał być pewnym że będzie się potrafił wydostać z tego labiryntu gdzie ze względu na głębokość sprzęt elektroniczny nie zawsze działał. Wszystko szło jak po maśle aż do przedostatniego poziomu. Tam w głównym korytarzu napotkał zamknięte drzwi. Aby je otworzyć potrzebował hasła, którego jednak nie posiadał.
-Te gryzipiórki od planowania mogłyby się bardziej postarać. Su*insyny! - klną na analityków z biura Lorda.
Sprawa jednak nie była stracona. Na odprawie dostał komunikator o globalnym zasięgu. Mocny sprzęt. Zaczął majstrować coś przy opcjach zasilania i udało się. Całą moc baterii skierował na wysłanie tej jednej wiadomości. To sprawiło, iż na ekranie zobaczył potwierdzenie dostarczenia. Mógł już być spokojny. Odrobina mocy pozostała w urządzeniu nie pozwalała na nic innego jak odebranie jeden wiadomości, dokładnie tyle ile potrzebował. Humor od razu mu się poprawił, ale nie dna długo. Jego głośne przeklinanie zaalarmowało Sofality znajdujące się w pobliżu. Dwa z nich leciały prosto na niego wzdłuż lewej ściany. Karr reagując szybko wystrzelił w ich stronę.
Pierwszy pocisk udało się Sofalitom ominąć. Dwa następne okazały się jednak śmiertelne. Problem był tylko jeden - pierwszy strzał trafił w konsolę operującą drzwiami na początku korytarza co spowodowało, iż zamknęły się one na dobre. Próby grzebania przy przepalonej konsoli nie dały wiele. Kilkanaście minut po tych wydarzeniach otrzymał wiadomość z kodem.
-Otworzę te drzwi i dostane się do naukowca, może on będzie wiedział jako otworzyć zamek. - myślał.
Drzwi rzeczywiście dało się otworzyć jednak parę metrów za nimi znajdowała się śluza bezpieczeństwa zabezpieczona oddzielnym hasłem. Karr spojrzał na komunikator - bateria była zupełnie wyczerpana.
Przeszedł się wzdłuż korytarza. Plany zgadzały się z tym co widział na miejscu. Żadnych bocznych wejść. Same kable na ścianach. Złapał się ręką za głowę i westchnął:
-Skarling by sobie lepiej z robotą planisty poradził. Cholerni kretyni...
[Karr 98k - kostka kredy i komunikator globalny z rozładowaną baterią do ekwipunku]