Kościół w Bostonie mógł pochwalić się faktem, że pomimo niełatwych dla miasta lat, pozostał w nienajgorszym stanie. Zachował się gotycki front, a w samym przedsionku pozostało nawet kilka olejnych obrazów. Dalej, już za szerokim korytarzem znajdowała się zaśniedziała kaplica przedstawiająca Pana w asyście Archanioła Michała - postaci z gorejącym mieczem. Świątynia była wysoka, znajdowały się tutaj podłużne balkony, na które jednak mało kto odważał się wchodzić, gdyż w kilku miejscach konstrukcja niemało zapadła się.
Jeremy jak zwykle, po większym czy mniejszym zwycięstwie, odwiedził świątynię opatrzności. Tym razem jego misja dobiegła końca. Przynajmniej ta związana z Y-LAWS. Potrzeba modlitwy była wręcz przytłaczająca. Jak w amoku, uklęknął za jedną z drewnianych ław i zacząć gorąco i szczerze się modlić. Dopiero za chwilę spostrzegł, że ława zaopatrzona jest w wąską półkę i leży na niej prostokątny przedmiot. Ujął zakurzoną książeczkę, przyglądając się jej z zaciekawieniem.
Stary modlitewnik niemal rozpadał się w dłoniach. To było co najmniej dziwne. Tak stary przedmiot warty był fortunę, na pewno ktoś powinien już wcześniej go tu zauważyć. Loney przerzucił kilka kart z najwyższą ostrożnością. To był dawny język, nie rozumiał go, ale w podświadomy sposób wydawał się być mistyczny. Nagle spostrzegł, że za ostatnią stroną wetknięty został fragment papieru. Ten świstek został umieszczony tu niedawno - nie był pożółkły jak reszta modlitewnika. Napisano na nim:
A dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka... Orbital czuwa.
H.
Ktoś się poruszył na galerii. Jeremy instynktownie przygotował się do ewentualnego starcia. Cała farsa się już skończyła, ale kto wie... Na tym świecie zawsze trzeba było być czujnym. Tymczasem dziwny ruch, o ile nie był imaginacją, ustał. Łowca znów pozostał sam.
Jeremy zdążył złapać Bishopa, zanim opuścił miasto. Wojownik autostrady nie pierwszy raz pozostał bez auta. Nie zraził się tym. Póki co, zmuszony był opuścić Boston na własnych nogach. Przez jakiś czas dwójka szła wzdłuż zniszczonej, podziurawionej autostrady, snując plany na przyszłość. Bishop wcale nie zamierzał stopować. Adrenalina była mu potrzebna jak krew. Już widział przed oczyma przyszłe pościgi i świstające nad głową kule. Jeremy miał bardziej wysublimowane zakusy. Po tym, co przeżył, poczuł prawdziwe powołanie. Zrozumiał, że dysponuje już odpowiednim doświadczeniem, aby pomagać i nawracać innych.
Na horyzoncie wyrosło parę postaci. King poznał je od razu. Jak ich najkrócej opisać? Podstępne charaktery, przepite głosy, wreszcie skulone sylwetki na ryczących motorach. A pośród nich auto, dziwnie znajome. Bishop zmrużył oczy. Tak, miał kiedyś podobny model.
Plymouth - skurczysyny zawinęły brykę w naprawdę dobrym stanie, niemal takim, którą można było porównać do aut widzianych w świecie z narkotykowych wizji. Gangerzy szybko zwęszyli łatwy łup w postaci dwójki. To znaczy za taki ją uważali. Błąd.
Gdy Enzo wyszedł z baru, przeszedł się powoli samotną ulicą. Ten Boston był kompletną odwrotnością poznanego dzięki Tornadu - na ulicy powykręcane latarnie, w drogach ziały metrowe otwory, szare bloki po obu stronach drogi waliły się pod swoim ciężarem. Przed wejściami doń nie brakowało leżących, ludzkich postaci, w rezygnacji czekających na śmierć. Duchy zdawały się gdzieś gnieździć, ale bardziej na obrzeżach umysłu Enzo niż w sposób przejrzyście widoczny. Nie były tak nachalne jak zawsze. Wreszcie dotarł na koniec rogatki i zatrzymał się przed nią. Piękną jak zawsze.
To była Leigh. Nie ta, która go zdradziła i którą zabił. A idealna, czysta - wyobrażenie dawnego uczucia, czy też tego co stanowiło jego substytut w duszy Enzo. Dziewczyna nosiła zwiewny, acz elegancki płaszczyk z karminowego materiału. Na głowie powiewał kaptur z falbanami. Spokojne oczy utkwiła w Luce. Duchy nieraz mówiły enigmatycznie, ale tym razem przekaz był nie lada osobliwy:
- Posiadasz unikalną cechę, Enzo. Prosty człowiek powie, że to jaja, wykształcony, że honor. W każdym razie tylko to pozostaje ci po śmierci, tylko to. Nie zapominaj o tym. Jeszcze wiele przed tobą. Nie ma sensu żyć przeszłością, której jestem częścią. Tak jak dziesiątki cieni, które widzisz tylko ty. Zawsze sam wybierałeś i wybierasz czy będą przy tobie, a może znikną na dobre.
Kobieta zniknęła i rzeczywiście, tylko Enzo wiedział czy spotkał ją znowu. Z letargu ocucił go dźwięk klaksonu. Podczas wysłuchiwania Leigh nie spostrzegł, że podjechała do niego podniszczona limuzyna ciemnymi szybami. Skąd ją znał...
Okno uchyliło się z piskiem i Marco wystawił głowę w stronę Enzo.
- Szefie. Nie chcę się narzucać, ale ojczyste interesy wzywają, a jak widzę tutaj już wszystko załatwione.
Jeśli dobrze się zastanowić, to było logiczne. Nigdy nie było Wasyla. Nigdy rodzina Lucagii nie została zniszczona. Marco wysiadł i otworzył drzwi pojazdu. Wnętrze zachęcało aromatem cygaretek i barkiem. Po tym wszystkim zasłużył sobie na szkocką.
Limuzyna posuwała się jedną z tysiąca pustych dróg stanowych. Enzo obserwował leniwie przesuwający się obraz za oknem - na bezkresnych stepach usłanych fragmentami bliżej niezidentyfikowanej maszynerii trwała burza piaskowa. Wycie przeraźliwego wiatru zakłócało niemal dźwięk rzężącego silnika. Mimo tego, udało mu się wyłapać jeszcze inne tony. Ktoś nadjeżdżał z tyłu. Odwrócił się przez ramię - jakiś facet na Harley'u. Nie wyglądał na przyjaznego. Jeśli pruł w taką zawieruchę, to musiał być niemało zdeterminowany. Jego zakusy były łatwe do przewidzenia - okutany w kurtę mężczyzna, z przepaską na twarzy wyciągnął właśnie obrzyna i z wyciągniętą bronią podjeżdżał coraz bliżej. Marco starał się dodawać gazu i manewrować, ale próżne były to wysiłki, skoro kierował tak mało zwrotnym autem.
Agresor był już o metr od celu, gdy kolejny ryk silnika dołączył do kakofonii.
- Ty p*dale! Jak k*rwa jeździsz! - rozległo się z Plymouth'a, który wyłonił się znienacka i pędził z zawrotną prędkością.
Ganger zdążył tylko otworzyć w zdziwieniu usta, gdy ktoś wystrzelił przez okna, natychmiast zwalając go na ziemię. Plymouth jak się niespodziewanie zjawił, tak nagle zniknął, pędząc w sobie znanym kierunku.
W końcu burza ustała. Pustkowia oblał oranżowy kolor zachodzącego słońca. Przez kilka chwil było na tyle spokojnie, że gdzieś z oddali dało się słyszeć echo
utworu, granego donośnie z wnętrza gnającego przed siebie auta.
Koniec