"Próba lądowania była tylko jedna"
Alena Marczenkowa, dziennikarka "Komsomolskiej Prawdy", przeprowadziła wywiad z płk. Anatolijem Murawiewem, jednym z dyspozytorów lotniska "Siewiernyj" pod Smoleńskiem, na którym miał feralnego dnia lądować prezydent. Były to ostatnie osoby, która miała kontakt z załogą samolotu. Murawiew twierdzi, że - wbrew obiegowej informacji o czterokrotnym podchodzeniu pilota do lądowania - już pierwsza próba zakończyła się katastrofą. Mówił także, że piloci i dyspozytorzy mieli problemy z "barierą językową".
- Przed prezydenckim samolotem "sadzaliśmy" jeszcze dwa. Pierwszy przyleciał Jak-40, wylądował bez problemów. Jako drugi powinien przylecieć Ił-76. Widoczność jednak była niedostateczna i załoga zdecydowała się wylądować na innym lotnisku - mówi Murawiew. Trzeci samolot, Tu-154, przyleciał później, gdy pogoda zaczęła się psuć.
Jak twierdzi płk. Murawiew, dyspozytorzy radzili pilotom lądowanie na innym lotnisku, ci jednak zignorowali ich rady.
- Gdy załoga nie posłuchała, nie pozostało nam nic innego, jak prowadzić ich dalej i obserwować. Podchodzenie do lądowania miało miejsce tylko raz, samolot od razu się rozbił.
Według pułkownika, obsługa lotniska nie miała prawda zakazać załodze lądowania na smoleńskim lotnisku. Na pytanie, w jakim języku porozumiewali się dyspozytorzy z załogą, Murawiew odpowiada:
- Po rosyjsku i w łamanym angielskim. To utrudniało porozumienie.
"KP" zamieszcza również rozmowę z Marcinem Rogusiem, rzecznikiem prasowym polskich sił powietrznych, który przypomina, że "tylko pilot decyduje, dokąd lecieć, nawet, jeśli na pokładzie jest prezydent".