kdVer
Nowicjusz
- Dołączył
- 5 Kwiecień 2008
- Posty
- 1 609
- Punkty reakcji
- 27
- Wiek
- 35
SYTUACJA
CORNELL
Przyszedł z pracy do domu, był diabelnie zmęczony. Interes szedł dobrze, owszem, można było nawet odejść czasem od ''brudnej roboty" w warsztacie i znaleźć sobie mniej męczącej zajęcie - ale po co? Lubił to co robił i robił to dobrze. Rozpiął koszulę, jedną ze swoich ulubionych i stojąc na środku pokoju podrapał się po brzuchu. Zaczynał się krótki okres definitywnego nic-nie robienia. Dzień był wspaniale słoneczny, słońce nagrzewało ziemię niemiłosiernie - ale od czego jest klimatyzacja i zasłony w oknach.
Wyjrzał za okno - na sąsiedniej parceli kobieta rozwieszała pranie, stara Sally robi to co tydzień o tej samej porze. Wrócił do czegoś co nazywał kuchnią, małego pomieszczenia z lodówką i kuchenką pod jedną ścianą i blatem przymocowanym do ściany po drugiej. Na szczęście znalazł jeszcze puszkę jakiegoś zimnego napoju, szybko wychylił ją, zdając sobie sprawę, że zimna piana skapuje na podłogę. Teraz to nie było jego zmartwieniem. Korzystając z tego, co miał w lodówce, zrobił kanapki. Dużo tego jednak nie było, nawet jego żelazne zapasy puszkowanej ryby zostały zużyte. Usiadł w fotelu i wyciągając nogi włączył telewizję - posiedzi tu jeszcze z godzinę bez ruchu, nim uzna, że już czas przejechać się do sklepu. Jak to godzina przed telewizją, ta także upłynęła szybko.Gdy zakończył się kolejny bezsensowny serial, który pochłaniał zupełnie biernie, śmiejąc się czasem z perypetii tępych bohaterów, wstał wreszcie, otrzepując się z okruchów.
Jedzenie, picie - policzył - teraz ubranie. Wbiegł po schodkach do pokoju, w którym spał i sięgnął szybko po zwinięte zręcznie w kłębek jego wczorajsze ubranie. Wciągnął na siebie wytarte jeansy i koszulkę, narzucił steraną lecz lubianą kurtkę i wrócił na dół. Chwilę chodził sfrustrowany, zastanawiając się, gdzie położył dokumenty, aby znaleźć je wreszcie leżące na lodówce. Sprawdził, że ma trochę kasy, akurat na niewielkie wydatki i wyszedł z domu, zamykając za sobą drzwi. Kopnął na ulicę zostawiony przez kogoś na jego chodniku papier, rzucił spojrzenie na swój samochód - niemłody i wyjeżdżony ale potężny samochód - Oldsmobile Cutlass Convertible z 1967. Chociaż nie przekraczał on dziś 180 km/h - to tak naprawdę, czy musiał to potrafić? Był wygodny, nie to co dzisiejsze ekonomiczne samochody, a co najważniejsze - był starą miłością, marzeniem wielu nastolatków i ich pasją.
Oldsmobile Cutlass Convertible 1967
Rozparł się za kierownicą, spojrzał odruchowo w lusterko, wyciągnął ze schowka zakurzoną kasetę i z uśmieszkiem wrzucił ją do odtwarzacza. Po chwili trzasku z głośników dała popłynęła muzyka Meat Loaf, stary dobry rock and roll.
Meat Loaf
Wysunął się z podjazdu i jadąc jednostajnie, stukając do rytmu dłońmi w kierownicę, dojechał pod sklep. Kurz podniósł się z betonu gdy wtoczyły się nań ciężkie koła. Zaparkował blisko drzwi, bo i po co się przemęczać? Dopiero po wejściu do środka zastanowił się, czego tak naprawdę potrzebuje. Mrożonka nie byłaby zła, może dziś dla odmiany spaghetti? Potem jeszcze pieczywo, trochę mięsa (konieczność!), trochę warzyw (nie konieczność, ale dobre z mięsem), majonez. Wrzucił do wózka też cztery piwa gdyby ktoś z kumpli rzucił pomysł obejrzenia meczu czy partyjki pokera. Czuł, że w tym tygodniu może paść na niego, ostatnio to inni przyjmowali resztę paczki. Uprzedzając wypadki, wrzucił też paczkę środków przeciwbólowych - poprzedniego dnia zjadł ze dwa od bólu zęba, jakoś nie miał czasu ani chęci na łażenie po lekarzach. Ból zębów przypomniał mu, że przydadzą się jeszcze orzeszki ziemne; coś do gryzienia i zero wysiłku w przygotowaniu.
Podszedł do kasy, za którą nie było jednak nikogo. Stał kilka minut, czekając aż w końcu zaczął stukać kluczami od samochodu w ladę i wywoływać sprzedawcę. Nie odpowiedział mu jednak nikt. "Zawsze przyjmą jakieś młode sprzedawczynie co siedzą potem na zapleczu i czytają gazety... Jakbym chciał mógłbym nawet kasę im podciągnąć." Po kolejnych minutach podobnych rozmyślań i złorzeczeń, był już zdrowo poirytowany. Będąc jednak zdeterminowanym, by załatwić wszystko i wrócić do siebie, wszedł za ladę i zapukał w drzwi na zaplecze. Nikt mu nie otworzył ani nie odpowiedział, ujął więc klamkę i uchylił drzwi. pomieszczenie miało spuszczone rolety tak, że widział tylko odbijającą w półmroku białą szafkę na dokumenty. Zaraz jednak pod oknem coś się poruszyło, rolety zadrgały, wpuszczając więcej promieni poszatkowanego światła. Potem czyjaś ręka szybko chwyciła za sznurek od rolet i zalała cały pokój słońcem, uchylając je. Cofnął się szybko, zaskoczony tak nagłą akcją. Z małej kozetki stojącej pod oknem wstał czterdziestoletni mężczyzna o łysinie na środku głowy okolonej posiwiałymi włosami. Był równie zdziwiony co przybysz.
- A niech to, sklep! - krzyknął zaraz i wybiegł przez drzwi, nic mówiąc nic do Cornella. Zaraz jednak sprawdził, że wszystko jest tak jak było i wrócił.
- Przepraszam, tak się położyłem na chwilę, coś mnie boli od rana głowa, chyba się przeziębiłem, musiałem zasnąć - tłumaczył się, szybko kasując podawane mu przedmioty.
Odebrał należne pieniądze i zwrócił Cornellowi resztę. Na lekko opuchniętym przedramieniu nosił bandaż.
- A, to? Nic, skaleczenie. Dziękuję, a raczej przepraszam i do zobaczenia - po czym wycofał się znów na zaplecze.
Cornell tymczasem szedł do samochodu - tyle zmarnowanego czasu, w którym można by objechać pół miasta!
Gdy przekręcał kluczyk, zobaczył jak z tyłu sklepu przeszły dwie postacie. Wychylił się przez okno bez wysiadania ale już zdążyły zejść z widoku. Zaraz jednak usłyszał tępe stukanie, jakby ktoś dobijał się do tylnych drzwi sklepu. "No, nieważne" - pomyślał, gdy wtem zobaczył wewnątrz sklepu dwie postacie, najpewniej weszły tyłem. Coś było z nimi nie tak, to można było zauważyć po samym ich chodzie, jakby były od kilku dni na kacu. Po przyjrzeniu się, zobaczył jednak coś więcej. Jedna z postaci miała pogruchotaną prawą dłoń, z której wyciekała na podłogę krew, tworząc coraz większą plamę. Nie był to chyba jednak dla właściciela ręki problem ponieważ stał nieruchomo, nawet nie patrząc na swoją ranę. Ruszył wreszcie jednak w kierunku frontowych
drzwi, idąc powoli i niepewnie. Zaraz jednak przystanął i obrócił głowę szybko w prawo, tam też skierował swe powolne kroki. Wyglądało to bardzo podejrzanie, Cornell nie wiedział jednak czy jest sens wracać do środka, może po prostu pojechać do domu i zadzwonić na policję? Zastanawiając się, odpalił silnik i zobaczył, że tym razem pojawił się w sklepie drugi gość. Tym razem jednak sprawa wyglądała już gorzej - zarówno dłonie jak i twarz miał ubabraną we krwi, podobnie zresztą ubranie. To już zdecydowanie za wiele jak na spokojne osiedle. Cornell otworzył schowek, w którym oczywiście - jak zawsze gdy potrzeba - nie było komórki. Co gorsza, nie było tam też broni, którą sprawił sobie na tyle niedawno, że nie miał jeszcze nawyku noszenia jej wszędzie ze sobą - pistoletu Jericho 941, czy też Baby Desert Eagle.
Zobaczył, że postać kieruję się ku niemu, na chwilę zatrzymując się na przeszklonych drzwiach wejściowych, które jednak ustąpiły pod naporem ciała.
Jeśli chciał odjechać, lepiej zrobić to nim będzie za późno.
OKOLICA
-----
NEIL
- Jak minął dzień, u nas ten pokręcony dziad znowu kazał wszystkim siedzieć pół godziny dłużej - gdy tylko Neil przekroczył próg mieszkania, które zajmował z trzema innym studentami, przywitała go opowieść o dniu Mike'a. Nie mógł teraz za bardzo rozmawiać, obiecał Alex, że podwiezie ją przyjaciółki na ''babski wieczór''. Śmieszył go taki pomysł ale co zrobić, nie widział w tym nic złego.
- A tako, bywało gorzej. Podrzuć mi coś na wynos - powiedział, przechodząc szybko przez wspólną kuchnię. W pokoju rzucił tylko na łóżko plecak i wytarł ręcznikiem spoconą twarz. Na szczęście na dworze powiewał przyjemny wiaterek, łagodził upał, którego doświadczaliby gdyby niebo było całkowicie czyste. Postał jeszcze chwilę, spryskał się perfumami i wrócił do kuchni.
- Dzięki stary - powiedział, widząc, że kolega nie ruszył się nawet z miejsca, zaaferowany czytaniem gazety. Podszedł więc i zabrał z jego talerze kanapkę z soczyście prezentującymi się pomidorami na dużych płatach sera.
- Co jest kurde... - zareagował tamten ale wciąż nie ruszył się z krzesła.
Neil przestępując już drzwi rzucił:
- Mówiłem przecież ''dzięki''.
Podszedł do swojego samochodu. Wspaniały, ciemny Volvo S 60 R stał przed małym domkiem studenckim czekając na swego pana. Ludzie nieraz dziwili się czemu właściciel czegoś takiego mieszka właściwie jak zwykły student - niewielu jednak wiedziało.
Neil zdawał sobie sprawę, że jego życie biegnie stosunkowo lekko i że ma dużo rzeczy, których inni nie oglądali na oczy. Koncepcja zamieszkania w zwykłym domku z opłacanym czynszem, wspólną łazienką i kuchnią z innymi studentami miała przybliżyć mu zwykłe życie; chciał dołączyć do innych, normalnych studentów, płacić jak oni, studiować jak oni, no i - mieszkać jak oni. Szło mu jak do tej pory dobrze.
Volvo S 60 R
A stojące oto przed nim 300-konne bydlę przypominało mu o tym, że jednak jest trochę inny. I to przypominało w sposób miły. Wyciągało 250 na godzinę ale oczywiście miało swoją masę - za to jaki luksus, co za warunki! No i mimo wszystko, rzucało się w oczy dużo mniej niż jaskrawy kabriolet jakim to poruszała się masa bogatych dzieciaków.
Usiadł za swoją obitą skórą kierownicą, wciągając zapach ogumienia i samochodowego kurzu. Zapalił, lubując się cichym szumem silnika - wiedział, że jest on gotów zaryczeć, gdy przyjdzie potrzeba. Skręcił w prawo z wyjazdu i posunął się cienką dróżką studenckiego osiedla - małych domków ze słabej jakości materiałów. Za oknami migały kolejne akacje, którymi obsadzono obie strony ulicy, przesuwały się rozmawiające, spacerujące i siedzące na ławkach postacie. Gdy zobaczył bielejący z daleka, obity side'ingiem domek, gdzie mieszkała Alex, zwolnił. Przystanął przy prawym krawężniku i czekał na dziewczynę. Zobaczył jak poruszyły się trącone ręką firanki w oknie i po chwili wyszła Alex - dziewczyna w jego wieku, blondynka o 176 centrymetrach wzrostu. Białe, materiałowe spodnie podkreślały jej świetnie wyrzeźbione kształty a błękitna koszula o krótkich i szerokich rękawach, zapięta oczywiście tylko na tyle by osłaniać przed natarczywym wzrokiem, nadawała jej wyglądowi frywolności i młodzieńczego wdzięku, którym zresztą cała promieniowała. Radośnie podbiegła do samochodu i wskoczyła na przednie siedzenie, rzucając Nei'owi szczęśliwe spojrzenie. Widzieli się przecież ledwie dwie godziny temu a już zdążyła się stęsknić za tym niefrasobliwym chłopakiem, którego miała szczęście spotkać.
- Pamiętaj, jak ci się znudzi, daj znać to jakoś cię wyciągnę - zażartował Neil. Wiedział, że Alex nie może odmówić najlepszej przyjaciółce, z którą trzyma się zawsze na imprezach i w szkole, plotkując i śmiejąc się ze wszystkiego.
- Spokojnie kochanie, będziemy grzeczne, obejrzymy film, zjemy wiaderko lodów i pójdziemy spać.
- Gadaj, gadaj, kto wie co tam macie zamiar wyrabiać.
Uśmiechnęła się i lekko klepnęła go w policzek.
- No, jedź już i nie zrzędź.
Posłusznie ruszył i pojechał znaną sobie drogą do mieszkania znajomej - gdzie poznał zresztą kiedyś Alex. Drogę spędzili w milczeniu, dziewczyna szukała czegoś w torebce, szepcząc cicho pod nosem a Neil koncentrował się na kierowaniu, czasem tylko rzucając spojrzenie na swoją jedyną.
Dojechali na miejsce i Neil zjechał na trawę na poboczu, widząc, że nie ma już miejsc na małym parkingu. Wyszedł z Alex i podszedł z nią do drzwi, zastukał. Minęła chwila i drzwi uchyliła niska dziewczyna o pogodnej twarzy i powiązanych w małe warkoczyki ciemnych włosach. Podała rękę Neil'owi i zaprosiła dwójkę do środka. On jednak zgodnie z planem odmówił, wymawiając się tym, że jest już umówiony.
Z powrotem w samochodzie, poprawił lusterko i pojechał do przodu by znaleźć sobie miejsce do zawrócenia. Musiał ujechać dobry kilometr nim znalazł uliczkę - nie miał jednak nic przeciwko małej przejażdżce, jechał rozglądając się, czy ujrzy kogoś znajomego. Tak się jednak nie stało, ludzie pojechali na inną imprezę, comiesięczną balangę nad plażą. Żałował, że nie może tam pojechać z Alex a samemu nie miał bynajmniej chęci.
Wpadł na pomysł. Przyspieszył i wrócił do swojego mieszkania. Szybko, stosując na przemian obietnice dobrej zabawy i besztanie, namówił wszystkich, by jechali z nim. Chłopaki zaraz skoczyli do pokojów i wrócili z narzuconymi kurtkami, jak zawsze trzeba było jednak czekać na Sarę. Stali w kuchni, krzycząc na nią i docinając jej. Kiedy jednak wyszła, stwierdzili, że nie zmarnowała czasu; przebrała się w obowiązkową na plaży spódniczkę i bluzkę, upięła włosy w niepojęty dla każdego faceta sposób i delikatnie podkreśliła tuszem rysy twarzy.
Droga na plażę zajęła im kilkanaście minut a gdy dojechali zobaczyli, że faktycznie, jest tu masa ludzi. Musieli wjechać głębiej by znaleźć miejsce parkingowe. Potem, mijając tłumy nieznanych, bawiących się ludzi, skierowali się do dużego namiotu, pozbawionego trzech ścian, gdzie jak podczas oblężenia, uwijali się ludzie, sprzedając piwo i robiąc drinki. Niektórzy zamówili to i owo, Neil nie był pewien czy powinien, nawet biorąc pod uwagę, że droga powrotna była krótka i nikt jej nie pilnował.
Minęło trochę czasu a ich grupa się rozeszła, został tylko z Mike'm, który sącząc drink przez słomkę, komentował przechodzące dziewczyny.
- Dużo gadania...i tyle - skwitował go Neil.
- Jasne, jak tobie się zdarzyło, że złapałeś ładną i niegłupią laskę na samochód to nie znaczy, że ja mogę tak samo - po wyrzeczeniu czego, uświadomił sobie, że powiedział chyba za dużo i oddalił się, machając do kogoś z daleka.
Nie potrafiąc się odnaleźć bez nikogo do zagadania, Neil usiadł i oparł się o spory kamień, jeden z kilku leżących tu na plaży. Słońce zachodziło pięknie nad morzem, jakby tonęło tam gasnąc i pogrążając ziemię w ciemności. Wyciągnął telefon i poszukał jakiejś muzyki, którą chciałby w tej chwili usłyszeć. Założył słuchawki i siedział, patrząc na piękny widok, gdy nagle ktoś stanął wprost przed nim. Niska dziewczyna, wyraźnie po przedawkowaniu alkoholu, zapytała czy ma ogień.
- Ech, nie szkodzi. Siądę tu sobie, spoko? - nie czekając na zgodę, padła ciężko na ziemię i roześmiała się.
Neil spojrzał na nią ale nie spytał z czego się śmieje, nie chcąc prowokować rozmowy. Ta jednak rozmowę i tak zaczęła.
- A co tu tak w ogóle siedzisz, impreza jest tam? Coś z tobą nie tak? Porzuciła cię jakaś? Nie martw się, znam to - nie dała mu nawet dojść do słowa, zresztą nie miałoby to sensu i tak nie zważałaby na to co by powiedział. Objęła go ręką i przechyliła się, próbując znaleźć ustami jego usta. Odsunął się od niej zirytowany i wtedy zadzwonił telefon. Spojrzał na wyświetlacz - Alex.
"Nareszcie, dzięki Bogu". Wstał i odszedł od dziewczyny, która zaraz osunęła się na ziemię, śmiejąc się cicho.
- No, co tam mała? - początkowo nie słyszał odpowiedzi, zaraz jednak zrozumiał, że Alex szepcze.
- Ktoś tu jest, na dole, chyba zrobił coś Michelle, słyszałam krzyk - zaczęła dławić się łzami i łkać.
Neil'owi uderzyła do głowy nagła fala gorąca i strachu, prawie krzyczał do słuchawki:
- Gdzie jesteś, co się stało?! - Natychmiast skierował się do samochodu.
- Nie wiem, ja.. ja naprawdę nie wiem, chyba ktoś zaatakował Michelle, nie wiem czy mnie widział
- Gdzie jesteś, mów! - teraz liczyło się tylko to gdzie była i jak można się tam najszybciej dostać.
- U niej w domu, weszłam na poddasze po drabince, nie wiem czy mnie widział. Proszę, zrób coś, tu jest tak ciemno, boję się, że mógł widzieć, gdzie jestem.
- Nie rozłączaj się, już jadę! - wysapał jeszcze w biegu.
Trzęsącymi się rękoma sięgnął po klucze i brutalnie wparował do samochodu. Natychmiast wprowadził silnik na wysokie obroty i ruszył z miejsca, każąc Alex milczeć i mówić tylko gdy coś się stanie. Jadąc, słuchał jej ciężkiego oddechu i wiedział, że nie zapomni go prędko.
-----
JEANNE
Przechadzała się oświetlonym dyskretnym światłem korytarzem, oglądając po raz kolejny te same eksponaty; repliki i oryginały broni, obrazy w tle i wymyślne tablice opowiadające historię oglądanych wynalazków. Na nic konkretnego nie zwracała uwagi, omiatając bezmyślnie wzrokiem otoczenie, myślała.
Piętnaście minut do przybycia nowej grupy wycieczkowej, Glenn powinien ich tam trochę przetrzymać przy sztuce baroku. Tyle czasu pozwalało jej skoczyć szybko do automatu z kawą stojącego w pomieszczeniu socjalnym i wzmocnić się - od końca pracy dzieliła ją już tylko godzina, więc czuła się zmęczona.
Zaraz wróciła i dmuchając na gorący napój w tekturowym kubku, cieszyła się jego aromatem. Przyzwyczaiła się do tej automatowej kawy tak samo jak przyzwyczaiła się do tych zakurzonych obrazów, słabego oświetlenia, wiecznie roztargnionych współpracowników i innych małych elementów składających się na klimat tego miejsca.
Usiadła pod ścianą na plastikowej ławce i odgarnęła z czoła włosy. Przesunęła dłonią po twarzy. Tak, lubiła nawet tą pracę, nie mogła narzekać - dobrze jest opowiadać o tym, czym interesowało się od dawna i jeszcze brać za to pieniądze. Dziś jednak czuła się dziwnie, czy to z powodu ciągłego deszczu na dworze, czy dla jakiejś innej przyczyny, fakt jednak, że bolała ją głowa. Co więcej, nie miała wiele czasu na odpoczynek, po pracy musiała się stawić na lotnisku Dulles gdzie miała zarezerwowany bilet na godzinę 21.30 do Denver.
Czterodniowa konferencja naukowa, na którą nie wiedzieć czemu zdecydowano wysłać właśnie ją. Cieszyła się jednak, że będzie to chociaż miejsce, gdzie jeszcze nie była - miało być dosyć dużo wolnego czasu, który planowała poświęcić na zwiedzanie okolicy.
Była spakowana i gotowa do drogi, po powrocie z pracy mogła więc spokojnie pójść spać, o czym marzyła zresztą większą część dnia.
Niedługo zobaczyła wychodzące zza rogu postacie, rozglądające się i półgłosem komentujące eksponaty. Wstała i poprawiła bluzkę, która i tak leżała równo, wyrzuciła do kosza pusty kubek i odgarnęła włosy za uszy, upewniając się, że wygląda tak jak należy. W zbliżających się ludziach dostrzegła Japończyków, skłoniła się więc z uśmiechem gdy do niej dotarli i zaczęła swoją standardową opowieść.
Po szesnastej wyszła przez główne drzwi budynku. Przystanęła na chwilę, jakby zbierając siły przed zmierzeniem się z padającym deszczem i puściła się biegiem do leżącego niedaleko wejścia do metra. Przejście przez bramkę, sprawdzenie godziny, odczekanie swojego, wejście do wagonu - już jechała do mieszkania. Niewiele minut potem drzwi otworzyły się i skierowała się do wyjścia. Przeprosiła uprzejmie tarasującego przejście człowieka w ciemnym garniturze i ocierając się o wchodzących, wyszła na zewnątrz. Wybiegła po schodach na powierzchnię, wciągając zapach spalin i deszczu - jedynego chyba elementu wciąż naturalnego w tym otoczeniu.
Ujęła mocniej torebkę, i ruszyła w stronę swego mieszkania, tupiąc cicho po chodniku z dużych, granitowych płyt. Przystanęła na chwilę, zastanawiając się, czy powinna wstąpić do swojej ulubionej cukierni, prowadzonej przez znajomego Włocha. Ostatecznie stwierdziła jednak, że to byłoby kuszenie losu po tym, jak od niedawna przeszła na swoje nowe założenia żywieniowe, zakładające posilanie się czymś innym niż warzywa tylko raz na dzień. Ten raz z kolei miała już za sobą. Wiedziała zresztą, że to postanowienie, zupełnie bezcelowe i nic nie dające, nie utrzyma się długo - dlaczego jednak nie powalczyć ze sobą choć dzień dłużej? Odeszła od sklepu i skierowała się dalej wzdłuż ulicy, za której rogiem widziała już swój blok, odbijający się jasną barwą od stalowego, chmurnego nieba.
Stała na przejściu czekając na zielone światło i patrzyła na kierowców przejeżdżających samochodów. Wszyscy zdawali się dziś znudzeni, wszyscy wracali pewnie co szybciej do swoich klitek by zamknąć się tam przed całym zimnym i mokrym światem i poczekać do kolejnego dnia.
Ona zresztą podobnie, wracała do swojego pustego 3-pokojowego mieszkania. Jakoś nie miała szczęścia tu, w Ameryce do spotkania mężczyzny, którego mogłaby zaakceptować. Co innego jeszcze we Francji, tam był taki jeden... "Był", niestety, teraz zaś mija już rok jak jest sama w Waszyngtonie, nie mogąc jakoś wyjść do ludzi a jednocześnie - dopuścić ich do siebie.
Wstrząsnęła głową, jakby chcąc odrzucić myśli i uniosła czoło wysoko, pozwalając kroplom padać na twarz i włosy. Do wejścia dotarła co prawda mokra ale ożywiona. Jak dziecko, czuła się zmieszana widząc, jak zostawia mokre ślady na czystej podłodze korytarza. Poszła nim aż do drugich schodów, którymi stąpając ciężko, dotarła na trzecie piętro, gdzie mieszkała.
Jeszcze parę kroków w przeciwną stronę i stała przed swoimi brązowymi drzwiami z pozłacanymi brzegami - sam ich widok obiecywał przytulność i bezpieczeństwo. Przekręciła klucz, weszła do ciepłego wnętrza i zamknęła za sobą drzwi. Zasunęła zasuwkę i zadowolona z powrotu, oparła się o ścianę, zdejmując buty. Ustawiła je równo na odpowiednim miejscu i zawiesiła na wieszaku czarną, sztruksową kurtkę. Chodziła boso po domu, nastawiła herbatę i włączyła radio. Z głośnika sączyła się częściowo zapomniana muzyka lat trzydziestych, przyjemna i spokojna
Radio
Stała przy kuchence, drygając lekko aż wreszcie czajnik zaczął gwizdać, czekając na zdjęcie go z gazu. Zalała herbatę i usiadła przy stoliku. Nie spiesząc się, wypiła herbatę w kilka minut i wstała, chcąc jeszcze raz przejrzeć, czy nie zapomniała niczego spakować.
Jak u każdej kobiety, w walizce Jeanne dominowały ubrania, wszystkie stonowane i eleganckie a zarazem wygodne. Miała ze sobą chyba wszystko, nie zapomniała też o książce ani tym bardziej - bilecie i zaproszeniu na konferencję, bez którego miałaby na miejscu, w Denver, trudności.
Widząc, że ma wszystko, czego potrzebuje, rzuciła się plecami na łóżko i zamknęła oczy, licząc, że podświadomość jeśli zechce, sama podpowie co jeszcze trzeba sprawdzić.
O dwudziestej już krzątała się po mieszkaniu, podlewając na zapas kwiatki i odkładając wszystko na swoje miejsce. Zamówiła taksówkę i godzinę przed odlotem, znalazła się już na lotnisku. Obawiała się, że kontrola może zająć długo, dziś jednak o dziwo odprawiono ją szybko. Przeszła tunelem do wejścia do samolotu i zajęła swoje miejsce, rozglądając się. Było jeszcze trochę wolnych miejsc, z przodu matka kołysała na rękach śpiące dziecko, dalej dwóch mężczyzn rozmawiało grubymi acz ściszonymi głosami, z tyłu jakiś człowiek ciągle kaszlał i wycierał zroszone potem czoło - jak zawsze, można było spotkać różnych ludzi. Wyciągnęłą książkę i zadowolona, że tak sprawnie przebiegł proces ładowania się do samolotu, wciągnęła się w opowieść. Kiedy startowali, uniosła głowę i kilka minut patrzyła za okno na oddalające się i malejące światła miasta, potem jeszcze raz, gdy stewardessa zapytała ją czy zechce się czegoś napić. Odmówiła i wróciła do książki nie zauważając, jak zasnęła.
Przebudziła się, wyrwana ze snu odgłosami szarpaniny i zdenerwowanych głosów. Obejrzała się i zobaczyła, że to dwie stewardessy uspokajają majaczącego mężczyznę, tłumacząc mu, że ma gorączkę i że już niedługo lądują.
- Kyle'a! Przynieś tu aspirynę - jedna krzyknęła, wychylając się za kotarę oddzielającą pomieszczeniu obsługi.
- Proszę się nie denerwować, już jesteśmy blisko, pojedzie pan do domu - mówiła czarnowłosa kobieta z obslugi, podając mężczyźnie szklankę. Wypił ją łapczywie i zaczął mówić nieskładnie:
- Ale, tak gorąco... Prawda, że jest gorąco? Uch, moja głowa, boli. I to gorąco. Nie, ja nie dożyję do domu, ja chcę już...
- To nic takiego, strach przed lataniem nałożył się na grypę - przed Jeanne stanęła nagle inna stewardessa, chcąc zapobiec rozchodzeniu się paniki - lądujemy za 5 minut, już lecimy nad miastem.
Zaskoczona Jeanne, odwróciła twarz ku kobiecie i uśmiechnęła się wymuszenie:
- Oczywiście, dziękuję.
Ledwo jednak kobieta zniknęła za ścianką działową a z tyłu samolotu podniósł się krzyk.
- On.. on jest martwy ! - Czarnowłosa stała nad owiniętym w koc mężczyzną, zaraz dała się objąć koleżance, która podjęła też szybko działanie. Zawołała do pomocy innych ludzi z obsługi i zaraz mężczyznę ujęto za nogi i ręce i niesiono na zaplecze. Zaraz jednak otworzył on oczy i wyrwał się zaskoczonym niosącym go. Rzucił się na najbliższego i wbijając mu paznokcie w policzek, ugryzł go w ramię. Zaraz na podłogę polała się krew a siedzący najbliżej pasażerowie porwali się z miejsc i odskoczyli od zamieszania.
Drugi mężczyzna próbował obezwładnić agresora i początkowo mu się udało, zaraz jednak tamten zaczął go drapać boleśnie po splecionych dłoniach tak, że wreszcie zwolnił uścisk. Wtedy atak się powtórzył i znowu gorąca krew polała się na podłogę. Ludzie jak spłoszone zwierzęta rzucili się ku ścianom samolotu, ktoś zaczął walić w zamknięte drzwi kabiny pilotów, inni to gaz pieprzowy to latarkę by bronić się gdy zajdzie potrzeba.
Jeanne zaczęła przeszukiwać torebkę, nie było tam jednak nic pomocnego w takim momencie, natychmiast więc porzuciła to przedsięwzięcie i wyjrzała przez okno. Samolot już podchodził do kołowania i po paru minutach byli już połączeni z tunelem do wyjścia. Gorszą sprawą było jednak to, że wyjście z samolotu znajdowało się z tyłu - trzeba było przejść obok pomieszczenia gdzie przed chwilą zniknął zakrwawiony krwią swoich ofiar mężczyzna. Dlatego też nikt nie ruszał się z miejsca, mimo że na lotnisku wyczytano już lot z Waszyngtonu jako przybyły.
Jeanne mogła próbować pójść przodem lub po prostu poczekać aż ktoś przetrze drogę czy aż piloci wezwą pomoc z lądu. Jeden z nich uchylił właśnie drzwi i gdy powiedziano mu, że na pokładzie jest psychopata, wycofał się z powrotem by zakomunikować wypadki. Z kolei jeśli władze powezmą podejrzenie, że chodzi tu o porwanie samolotu, będzie trzeba zapewne poczekać na przybycie drużyny antyterrorystycznej.
OKOLICA
-----
STEVEN
Uwieranie w lewy bok kazało mu otworzyć oczy. Nie można było z pewnością stwierdzić jak ale faktem było, że położył się spać na kawałku drewnianej belki, teraz działającej lepiej od budzika. Otworzył oczy po raz kolejny witając obrzydły świat. Był głodny. Noc niedawno się zaczęła, czas był dobry by wyjść na ulicę i pogrzebać trochę po okolicy. Potrząsnął głową, zrzucając z siebie kurz i obsypujący go stopniowo podczas snu tynk. Wstał, kląc szpetnie i przemierzył pomieszczenie, stawiając kroki jak starzec. Potknął się o pozostałości starej wykładziny, zrywając ją kompletnie. Przeszedł do pomieszczenia obok, gdzie na podziurawionej kanapie stojącej przy tlącym się ogniu, spało kilka opartych o siebie osób.
Rozejrzał się dookoła - oczywiście, tak jak się spodziewał, nie znalazł tu resztek jedzenia ani czegokolwiek przydatnego. Kopnął pordzewiałą puszkę po konserwie i odepchnął nogą ze swej drogi puste butelki. Dźwięki przebudziły kogoś leżącego na kanapie do góry nogami - poruszył się ale zaraz znowu zachrapał. Przeszedł dalej, do ich rupieciarni. Nie chciało mu się jednak grzebać w stosie różnych przyniesionych z bliższej i dalszej okolicy rzeczy, postanowił po prostu wyjść.
Rupieciarnia
Przemierzył kilka pustych pomieszczeń; pustych, jeśli nie liczyć walających się po betonie małych śmieci i potłuczonego szkła. Zimny, nocny wiatr przelatywał szybko między pustymi otworami okien, potęgując uczucie drętwoty jakie wciąż ściskało Stevena niczym założona na ciało żelazna obręcz. Wyszedł na zewnątrz, kręcąc głową i ruszając rękoma by przywrócić sobie trochę sił. Stąpając mocno, zszedł z górki na jakiej stała ich siedziba.
Siedziba
Przebywali tu od niedawna, kilka dzieciaków z tak zwanych dobrych domów, przeżywających okres buntu, kilku innych potępieńców. Byli podobni do niego lecz nie tacy sami, wciąż żywili jakieś złudne nadzieje, wbrew swoim słowom liczyli, że jednak życie się do nich uśmiechnie w jakiś zaskakujący sposób. :cenzura: prawda. Życie ich zabije tak samo jak zabija wszystkich innych - z tym, że oni będą dodatkowo jeszcze to czuć i o tym myśleć.
"I niech giną wszyscy, nie umieją podjąć decyzji nawet". Chcąc nie chcąc, gardził tymi co to chcieliby w imię wydumanych ideałów zmienić swoje życie, zostawić wszystko i być kim innym. On nie był taki. On się nie stał inny. Jemu nie dano wyboru innego jak tylko stać się tym, kim się stał.
Miał wyrzuty do całego świata, a im ten świat był mu bliższy, tym zarzuty były większe. Nic więc dziwnego, że nie znosił także samego siebie, podobnie jak rodziny, która uczyniła z niego psa. Czuł jednak, że nie będzie tak jak inni narzekać i wołać wszem i wobec o swojej krzywdzie. Wiedział, że każdy ma swoje problemy i tak jak jego nie interesowały cudze, tak samo wiedział, że nikogo nie interesują jego własne. Dlatego szedł ze spokojną rezygnacją ulicą, kierując się do pierwszego zaułka by zakręcić się w pobliżu stojących tam dużych koszy na śmieci.
Minął śpiącego pod gazetami bezdomnego, zarośniętego i czerwonego na twarzy. Czy on też taki będzie? Nie, pewnie nie dożyje. A nawet jeśli będzie, nie zrobi mu to różnicy, w głębi i tak wie, że ci siedzący teraz w swoich ciepłych domach i samochodach ludzie są tacy sami jak on. Mieli po prostu mniej pecha. Nie więcej szczęścia - mniej pecha.
Szczęściem można nazwać za to było jego znalezisko. W pudełku na ziemi leżały brzeżki pizzy, ogryzione ale wciąż mogące nasycić go na tą noc. Wszedł na pudło zamkniętego kosza i usiadł nań, spuszczając nogi. Nie miał wiele do zjedzenia więc nie zajęło mu to długo. W międzyczasie udało mu się wyszperać w otwartej połowie kontenera zapalniczkę, wciąż wypełnioną do połowy gazem. Dalsze przerzucanie śmieci nie przyniosło już efektów - a to ramka na zdjęcie, a to stara antena od telewizora - nic potrzebnego. Wiedział, że jak nie dziś w nocy to jutro będzie musiał postarać się o kolejną działkę. Wiedział, że Clash - dzieciak spiący teraz na kanapie - miał jakiś mały zapas akurat w sam raz. Z nim pogada jak wróci ale z ulicy też przydałoby się coś wycisnąć. Wiedział gdzie znaleźć towar w mieście, zresztą każdy chętny wiedział. Chciwe dranie żądały teraz wyższej ceny tłumacząc, że mają mniejsze dostawy z powodu utrudnień. Steven mógł albo zdobyć w jakiś sposób kasę albo jakoś załatwić sprawę z samym handlarzem. Chociaż jeszcze nigdy nikogo nie musiał zabić to nie zrobił tego tylko dlatego, że nie znalazł się w takiej sytuacji. Wiedział jednak, że potrafiłby to rozegrać po swojej myśli. Tyle, że po takiej akcji musiałby zniknąć szybko z miasta, odcinając się od w miarę spokojnego życia jakie od niecałego miesiąca tu wiódł. Przyszedł tu z północy - w Edmonton, gdzie mieszkał od dzieciństwa nie miał już po co się pokazywać, dokonał tam kilku napadów i kradzieży. Sam się dziwił, że nie policji nie udało się go złapać. Wiedział jednak, że musi się poruszać, jeśli chce pozostać incognito - w końcu dzieliło go niecałe sto kilometrów od dawnego domu. Docelowo wybierał się do Calgary, gdzie jak kiedyś mu powiedziano - znajdzie się miejsce w większej komunie hodującej nawet własne roślinki. Lepsze to niż nic.
Droga do Calgary
Tymczasem musiał jednak zatroszczyć się o dzień dzisiejszy. Skoro i tak miał się stąd zmywać mógłby zarówno obrobić dealera jak i zdobyć w jakiś lewy sposób pieniądze. Ciągnąca się obok ulica obfitowała w bary i małe całodobowe sklepiki - w końcu nie było to centrum. Gdyby się zdecydował, musiał znaleźć cokolwiek co doda mu powagi - wiedział, że spokojny ludek tutaj potrzebuje tylko być wystraszonym by wyskoczyć z kasy. To nie dalsza północ z wiecznie wędrującymi po mieście współczesnymi traperami i innymi dziwakami, tutaj nie spodziewałby się znaleźć nawet kilku sztuk broni na całe miasto. Zeskoczył z kontenera, rozglądnął się - tu leżało połamane krzesło, tam kupka popiołu z domu leniwego sąsiada. Nie mógł w tym śmieciu nie znaleźć czegoś co mogło mu pomóc - po kilku minutach, jego chłodna dłoń zacisnęła się na stalowej rurze, pozostałości po remoncie domowej hydrauliki. Machnął nią kilka razy i mimo, że w walkach ulicznych nigdy nie starał się udzielać, to czuł teraz, że jest gotowy do swego występu pożegnalnego w Red Deer. Wychylając się z ciemnego zaułka i lustrując ulicę, zobaczył, że na jej odległym końcu przebiegają dwie postacie. Nic nie słyszał z tej odległości, uznał, że to ktoś podobnie jak on, próbuje zarobić na życie. Chodniki były puste a mgła wszystkiemu nadawała typowy, ciężki klimat tych terenów. Przebijające przez mgłę w równych odstępach żółte światła latarni, wskazywały mu jego potencjalne możliwości
OKOLICA
Zawsze mógł też po prostu wrócić do swojego "pokoju", oprzeć się o ścianę i po prostu czekać. To jednak zostawiłoby go w takiej samej sytuacji, musiał działać by pójść choć trochę dalej i opuścić Red Deer.
CORNELL
Przyszedł z pracy do domu, był diabelnie zmęczony. Interes szedł dobrze, owszem, można było nawet odejść czasem od ''brudnej roboty" w warsztacie i znaleźć sobie mniej męczącej zajęcie - ale po co? Lubił to co robił i robił to dobrze. Rozpiął koszulę, jedną ze swoich ulubionych i stojąc na środku pokoju podrapał się po brzuchu. Zaczynał się krótki okres definitywnego nic-nie robienia. Dzień był wspaniale słoneczny, słońce nagrzewało ziemię niemiłosiernie - ale od czego jest klimatyzacja i zasłony w oknach.
Wyjrzał za okno - na sąsiedniej parceli kobieta rozwieszała pranie, stara Sally robi to co tydzień o tej samej porze. Wrócił do czegoś co nazywał kuchnią, małego pomieszczenia z lodówką i kuchenką pod jedną ścianą i blatem przymocowanym do ściany po drugiej. Na szczęście znalazł jeszcze puszkę jakiegoś zimnego napoju, szybko wychylił ją, zdając sobie sprawę, że zimna piana skapuje na podłogę. Teraz to nie było jego zmartwieniem. Korzystając z tego, co miał w lodówce, zrobił kanapki. Dużo tego jednak nie było, nawet jego żelazne zapasy puszkowanej ryby zostały zużyte. Usiadł w fotelu i wyciągając nogi włączył telewizję - posiedzi tu jeszcze z godzinę bez ruchu, nim uzna, że już czas przejechać się do sklepu. Jak to godzina przed telewizją, ta także upłynęła szybko.Gdy zakończył się kolejny bezsensowny serial, który pochłaniał zupełnie biernie, śmiejąc się czasem z perypetii tępych bohaterów, wstał wreszcie, otrzepując się z okruchów.
Jedzenie, picie - policzył - teraz ubranie. Wbiegł po schodkach do pokoju, w którym spał i sięgnął szybko po zwinięte zręcznie w kłębek jego wczorajsze ubranie. Wciągnął na siebie wytarte jeansy i koszulkę, narzucił steraną lecz lubianą kurtkę i wrócił na dół. Chwilę chodził sfrustrowany, zastanawiając się, gdzie położył dokumenty, aby znaleźć je wreszcie leżące na lodówce. Sprawdził, że ma trochę kasy, akurat na niewielkie wydatki i wyszedł z domu, zamykając za sobą drzwi. Kopnął na ulicę zostawiony przez kogoś na jego chodniku papier, rzucił spojrzenie na swój samochód - niemłody i wyjeżdżony ale potężny samochód - Oldsmobile Cutlass Convertible z 1967. Chociaż nie przekraczał on dziś 180 km/h - to tak naprawdę, czy musiał to potrafić? Był wygodny, nie to co dzisiejsze ekonomiczne samochody, a co najważniejsze - był starą miłością, marzeniem wielu nastolatków i ich pasją.
Oldsmobile Cutlass Convertible 1967
Rozparł się za kierownicą, spojrzał odruchowo w lusterko, wyciągnął ze schowka zakurzoną kasetę i z uśmieszkiem wrzucił ją do odtwarzacza. Po chwili trzasku z głośników dała popłynęła muzyka Meat Loaf, stary dobry rock and roll.
Meat Loaf
Wysunął się z podjazdu i jadąc jednostajnie, stukając do rytmu dłońmi w kierownicę, dojechał pod sklep. Kurz podniósł się z betonu gdy wtoczyły się nań ciężkie koła. Zaparkował blisko drzwi, bo i po co się przemęczać? Dopiero po wejściu do środka zastanowił się, czego tak naprawdę potrzebuje. Mrożonka nie byłaby zła, może dziś dla odmiany spaghetti? Potem jeszcze pieczywo, trochę mięsa (konieczność!), trochę warzyw (nie konieczność, ale dobre z mięsem), majonez. Wrzucił do wózka też cztery piwa gdyby ktoś z kumpli rzucił pomysł obejrzenia meczu czy partyjki pokera. Czuł, że w tym tygodniu może paść na niego, ostatnio to inni przyjmowali resztę paczki. Uprzedzając wypadki, wrzucił też paczkę środków przeciwbólowych - poprzedniego dnia zjadł ze dwa od bólu zęba, jakoś nie miał czasu ani chęci na łażenie po lekarzach. Ból zębów przypomniał mu, że przydadzą się jeszcze orzeszki ziemne; coś do gryzienia i zero wysiłku w przygotowaniu.
Podszedł do kasy, za którą nie było jednak nikogo. Stał kilka minut, czekając aż w końcu zaczął stukać kluczami od samochodu w ladę i wywoływać sprzedawcę. Nie odpowiedział mu jednak nikt. "Zawsze przyjmą jakieś młode sprzedawczynie co siedzą potem na zapleczu i czytają gazety... Jakbym chciał mógłbym nawet kasę im podciągnąć." Po kolejnych minutach podobnych rozmyślań i złorzeczeń, był już zdrowo poirytowany. Będąc jednak zdeterminowanym, by załatwić wszystko i wrócić do siebie, wszedł za ladę i zapukał w drzwi na zaplecze. Nikt mu nie otworzył ani nie odpowiedział, ujął więc klamkę i uchylił drzwi. pomieszczenie miało spuszczone rolety tak, że widział tylko odbijającą w półmroku białą szafkę na dokumenty. Zaraz jednak pod oknem coś się poruszyło, rolety zadrgały, wpuszczając więcej promieni poszatkowanego światła. Potem czyjaś ręka szybko chwyciła za sznurek od rolet i zalała cały pokój słońcem, uchylając je. Cofnął się szybko, zaskoczony tak nagłą akcją. Z małej kozetki stojącej pod oknem wstał czterdziestoletni mężczyzna o łysinie na środku głowy okolonej posiwiałymi włosami. Był równie zdziwiony co przybysz.
- A niech to, sklep! - krzyknął zaraz i wybiegł przez drzwi, nic mówiąc nic do Cornella. Zaraz jednak sprawdził, że wszystko jest tak jak było i wrócił.
- Przepraszam, tak się położyłem na chwilę, coś mnie boli od rana głowa, chyba się przeziębiłem, musiałem zasnąć - tłumaczył się, szybko kasując podawane mu przedmioty.
Odebrał należne pieniądze i zwrócił Cornellowi resztę. Na lekko opuchniętym przedramieniu nosił bandaż.
- A, to? Nic, skaleczenie. Dziękuję, a raczej przepraszam i do zobaczenia - po czym wycofał się znów na zaplecze.
Cornell tymczasem szedł do samochodu - tyle zmarnowanego czasu, w którym można by objechać pół miasta!
Gdy przekręcał kluczyk, zobaczył jak z tyłu sklepu przeszły dwie postacie. Wychylił się przez okno bez wysiadania ale już zdążyły zejść z widoku. Zaraz jednak usłyszał tępe stukanie, jakby ktoś dobijał się do tylnych drzwi sklepu. "No, nieważne" - pomyślał, gdy wtem zobaczył wewnątrz sklepu dwie postacie, najpewniej weszły tyłem. Coś było z nimi nie tak, to można było zauważyć po samym ich chodzie, jakby były od kilku dni na kacu. Po przyjrzeniu się, zobaczył jednak coś więcej. Jedna z postaci miała pogruchotaną prawą dłoń, z której wyciekała na podłogę krew, tworząc coraz większą plamę. Nie był to chyba jednak dla właściciela ręki problem ponieważ stał nieruchomo, nawet nie patrząc na swoją ranę. Ruszył wreszcie jednak w kierunku frontowych
drzwi, idąc powoli i niepewnie. Zaraz jednak przystanął i obrócił głowę szybko w prawo, tam też skierował swe powolne kroki. Wyglądało to bardzo podejrzanie, Cornell nie wiedział jednak czy jest sens wracać do środka, może po prostu pojechać do domu i zadzwonić na policję? Zastanawiając się, odpalił silnik i zobaczył, że tym razem pojawił się w sklepie drugi gość. Tym razem jednak sprawa wyglądała już gorzej - zarówno dłonie jak i twarz miał ubabraną we krwi, podobnie zresztą ubranie. To już zdecydowanie za wiele jak na spokojne osiedle. Cornell otworzył schowek, w którym oczywiście - jak zawsze gdy potrzeba - nie było komórki. Co gorsza, nie było tam też broni, którą sprawił sobie na tyle niedawno, że nie miał jeszcze nawyku noszenia jej wszędzie ze sobą - pistoletu Jericho 941, czy też Baby Desert Eagle.
Zobaczył, że postać kieruję się ku niemu, na chwilę zatrzymując się na przeszklonych drzwiach wejściowych, które jednak ustąpiły pod naporem ciała.
Jeśli chciał odjechać, lepiej zrobić to nim będzie za późno.
OKOLICA
-----
NEIL
- Jak minął dzień, u nas ten pokręcony dziad znowu kazał wszystkim siedzieć pół godziny dłużej - gdy tylko Neil przekroczył próg mieszkania, które zajmował z trzema innym studentami, przywitała go opowieść o dniu Mike'a. Nie mógł teraz za bardzo rozmawiać, obiecał Alex, że podwiezie ją przyjaciółki na ''babski wieczór''. Śmieszył go taki pomysł ale co zrobić, nie widział w tym nic złego.
- A tako, bywało gorzej. Podrzuć mi coś na wynos - powiedział, przechodząc szybko przez wspólną kuchnię. W pokoju rzucił tylko na łóżko plecak i wytarł ręcznikiem spoconą twarz. Na szczęście na dworze powiewał przyjemny wiaterek, łagodził upał, którego doświadczaliby gdyby niebo było całkowicie czyste. Postał jeszcze chwilę, spryskał się perfumami i wrócił do kuchni.
- Dzięki stary - powiedział, widząc, że kolega nie ruszył się nawet z miejsca, zaaferowany czytaniem gazety. Podszedł więc i zabrał z jego talerze kanapkę z soczyście prezentującymi się pomidorami na dużych płatach sera.
- Co jest kurde... - zareagował tamten ale wciąż nie ruszył się z krzesła.
Neil przestępując już drzwi rzucił:
- Mówiłem przecież ''dzięki''.
Podszedł do swojego samochodu. Wspaniały, ciemny Volvo S 60 R stał przed małym domkiem studenckim czekając na swego pana. Ludzie nieraz dziwili się czemu właściciel czegoś takiego mieszka właściwie jak zwykły student - niewielu jednak wiedziało.
Neil zdawał sobie sprawę, że jego życie biegnie stosunkowo lekko i że ma dużo rzeczy, których inni nie oglądali na oczy. Koncepcja zamieszkania w zwykłym domku z opłacanym czynszem, wspólną łazienką i kuchnią z innymi studentami miała przybliżyć mu zwykłe życie; chciał dołączyć do innych, normalnych studentów, płacić jak oni, studiować jak oni, no i - mieszkać jak oni. Szło mu jak do tej pory dobrze.
Volvo S 60 R
A stojące oto przed nim 300-konne bydlę przypominało mu o tym, że jednak jest trochę inny. I to przypominało w sposób miły. Wyciągało 250 na godzinę ale oczywiście miało swoją masę - za to jaki luksus, co za warunki! No i mimo wszystko, rzucało się w oczy dużo mniej niż jaskrawy kabriolet jakim to poruszała się masa bogatych dzieciaków.
Usiadł za swoją obitą skórą kierownicą, wciągając zapach ogumienia i samochodowego kurzu. Zapalił, lubując się cichym szumem silnika - wiedział, że jest on gotów zaryczeć, gdy przyjdzie potrzeba. Skręcił w prawo z wyjazdu i posunął się cienką dróżką studenckiego osiedla - małych domków ze słabej jakości materiałów. Za oknami migały kolejne akacje, którymi obsadzono obie strony ulicy, przesuwały się rozmawiające, spacerujące i siedzące na ławkach postacie. Gdy zobaczył bielejący z daleka, obity side'ingiem domek, gdzie mieszkała Alex, zwolnił. Przystanął przy prawym krawężniku i czekał na dziewczynę. Zobaczył jak poruszyły się trącone ręką firanki w oknie i po chwili wyszła Alex - dziewczyna w jego wieku, blondynka o 176 centrymetrach wzrostu. Białe, materiałowe spodnie podkreślały jej świetnie wyrzeźbione kształty a błękitna koszula o krótkich i szerokich rękawach, zapięta oczywiście tylko na tyle by osłaniać przed natarczywym wzrokiem, nadawała jej wyglądowi frywolności i młodzieńczego wdzięku, którym zresztą cała promieniowała. Radośnie podbiegła do samochodu i wskoczyła na przednie siedzenie, rzucając Nei'owi szczęśliwe spojrzenie. Widzieli się przecież ledwie dwie godziny temu a już zdążyła się stęsknić za tym niefrasobliwym chłopakiem, którego miała szczęście spotkać.
- Pamiętaj, jak ci się znudzi, daj znać to jakoś cię wyciągnę - zażartował Neil. Wiedział, że Alex nie może odmówić najlepszej przyjaciółce, z którą trzyma się zawsze na imprezach i w szkole, plotkując i śmiejąc się ze wszystkiego.
- Spokojnie kochanie, będziemy grzeczne, obejrzymy film, zjemy wiaderko lodów i pójdziemy spać.
- Gadaj, gadaj, kto wie co tam macie zamiar wyrabiać.
Uśmiechnęła się i lekko klepnęła go w policzek.
- No, jedź już i nie zrzędź.
Posłusznie ruszył i pojechał znaną sobie drogą do mieszkania znajomej - gdzie poznał zresztą kiedyś Alex. Drogę spędzili w milczeniu, dziewczyna szukała czegoś w torebce, szepcząc cicho pod nosem a Neil koncentrował się na kierowaniu, czasem tylko rzucając spojrzenie na swoją jedyną.
Dojechali na miejsce i Neil zjechał na trawę na poboczu, widząc, że nie ma już miejsc na małym parkingu. Wyszedł z Alex i podszedł z nią do drzwi, zastukał. Minęła chwila i drzwi uchyliła niska dziewczyna o pogodnej twarzy i powiązanych w małe warkoczyki ciemnych włosach. Podała rękę Neil'owi i zaprosiła dwójkę do środka. On jednak zgodnie z planem odmówił, wymawiając się tym, że jest już umówiony.
Z powrotem w samochodzie, poprawił lusterko i pojechał do przodu by znaleźć sobie miejsce do zawrócenia. Musiał ujechać dobry kilometr nim znalazł uliczkę - nie miał jednak nic przeciwko małej przejażdżce, jechał rozglądając się, czy ujrzy kogoś znajomego. Tak się jednak nie stało, ludzie pojechali na inną imprezę, comiesięczną balangę nad plażą. Żałował, że nie może tam pojechać z Alex a samemu nie miał bynajmniej chęci.
Wpadł na pomysł. Przyspieszył i wrócił do swojego mieszkania. Szybko, stosując na przemian obietnice dobrej zabawy i besztanie, namówił wszystkich, by jechali z nim. Chłopaki zaraz skoczyli do pokojów i wrócili z narzuconymi kurtkami, jak zawsze trzeba było jednak czekać na Sarę. Stali w kuchni, krzycząc na nią i docinając jej. Kiedy jednak wyszła, stwierdzili, że nie zmarnowała czasu; przebrała się w obowiązkową na plaży spódniczkę i bluzkę, upięła włosy w niepojęty dla każdego faceta sposób i delikatnie podkreśliła tuszem rysy twarzy.
Droga na plażę zajęła im kilkanaście minut a gdy dojechali zobaczyli, że faktycznie, jest tu masa ludzi. Musieli wjechać głębiej by znaleźć miejsce parkingowe. Potem, mijając tłumy nieznanych, bawiących się ludzi, skierowali się do dużego namiotu, pozbawionego trzech ścian, gdzie jak podczas oblężenia, uwijali się ludzie, sprzedając piwo i robiąc drinki. Niektórzy zamówili to i owo, Neil nie był pewien czy powinien, nawet biorąc pod uwagę, że droga powrotna była krótka i nikt jej nie pilnował.
Minęło trochę czasu a ich grupa się rozeszła, został tylko z Mike'm, który sącząc drink przez słomkę, komentował przechodzące dziewczyny.
- Dużo gadania...i tyle - skwitował go Neil.
- Jasne, jak tobie się zdarzyło, że złapałeś ładną i niegłupią laskę na samochód to nie znaczy, że ja mogę tak samo - po wyrzeczeniu czego, uświadomił sobie, że powiedział chyba za dużo i oddalił się, machając do kogoś z daleka.
Nie potrafiąc się odnaleźć bez nikogo do zagadania, Neil usiadł i oparł się o spory kamień, jeden z kilku leżących tu na plaży. Słońce zachodziło pięknie nad morzem, jakby tonęło tam gasnąc i pogrążając ziemię w ciemności. Wyciągnął telefon i poszukał jakiejś muzyki, którą chciałby w tej chwili usłyszeć. Założył słuchawki i siedział, patrząc na piękny widok, gdy nagle ktoś stanął wprost przed nim. Niska dziewczyna, wyraźnie po przedawkowaniu alkoholu, zapytała czy ma ogień.
- Ech, nie szkodzi. Siądę tu sobie, spoko? - nie czekając na zgodę, padła ciężko na ziemię i roześmiała się.
Neil spojrzał na nią ale nie spytał z czego się śmieje, nie chcąc prowokować rozmowy. Ta jednak rozmowę i tak zaczęła.
- A co tu tak w ogóle siedzisz, impreza jest tam? Coś z tobą nie tak? Porzuciła cię jakaś? Nie martw się, znam to - nie dała mu nawet dojść do słowa, zresztą nie miałoby to sensu i tak nie zważałaby na to co by powiedział. Objęła go ręką i przechyliła się, próbując znaleźć ustami jego usta. Odsunął się od niej zirytowany i wtedy zadzwonił telefon. Spojrzał na wyświetlacz - Alex.
"Nareszcie, dzięki Bogu". Wstał i odszedł od dziewczyny, która zaraz osunęła się na ziemię, śmiejąc się cicho.
- No, co tam mała? - początkowo nie słyszał odpowiedzi, zaraz jednak zrozumiał, że Alex szepcze.
- Ktoś tu jest, na dole, chyba zrobił coś Michelle, słyszałam krzyk - zaczęła dławić się łzami i łkać.
Neil'owi uderzyła do głowy nagła fala gorąca i strachu, prawie krzyczał do słuchawki:
- Gdzie jesteś, co się stało?! - Natychmiast skierował się do samochodu.
- Nie wiem, ja.. ja naprawdę nie wiem, chyba ktoś zaatakował Michelle, nie wiem czy mnie widział
- Gdzie jesteś, mów! - teraz liczyło się tylko to gdzie była i jak można się tam najszybciej dostać.
- U niej w domu, weszłam na poddasze po drabince, nie wiem czy mnie widział. Proszę, zrób coś, tu jest tak ciemno, boję się, że mógł widzieć, gdzie jestem.
- Nie rozłączaj się, już jadę! - wysapał jeszcze w biegu.
Trzęsącymi się rękoma sięgnął po klucze i brutalnie wparował do samochodu. Natychmiast wprowadził silnik na wysokie obroty i ruszył z miejsca, każąc Alex milczeć i mówić tylko gdy coś się stanie. Jadąc, słuchał jej ciężkiego oddechu i wiedział, że nie zapomni go prędko.
-----
JEANNE
Przechadzała się oświetlonym dyskretnym światłem korytarzem, oglądając po raz kolejny te same eksponaty; repliki i oryginały broni, obrazy w tle i wymyślne tablice opowiadające historię oglądanych wynalazków. Na nic konkretnego nie zwracała uwagi, omiatając bezmyślnie wzrokiem otoczenie, myślała.
Piętnaście minut do przybycia nowej grupy wycieczkowej, Glenn powinien ich tam trochę przetrzymać przy sztuce baroku. Tyle czasu pozwalało jej skoczyć szybko do automatu z kawą stojącego w pomieszczeniu socjalnym i wzmocnić się - od końca pracy dzieliła ją już tylko godzina, więc czuła się zmęczona.
Zaraz wróciła i dmuchając na gorący napój w tekturowym kubku, cieszyła się jego aromatem. Przyzwyczaiła się do tej automatowej kawy tak samo jak przyzwyczaiła się do tych zakurzonych obrazów, słabego oświetlenia, wiecznie roztargnionych współpracowników i innych małych elementów składających się na klimat tego miejsca.
Usiadła pod ścianą na plastikowej ławce i odgarnęła z czoła włosy. Przesunęła dłonią po twarzy. Tak, lubiła nawet tą pracę, nie mogła narzekać - dobrze jest opowiadać o tym, czym interesowało się od dawna i jeszcze brać za to pieniądze. Dziś jednak czuła się dziwnie, czy to z powodu ciągłego deszczu na dworze, czy dla jakiejś innej przyczyny, fakt jednak, że bolała ją głowa. Co więcej, nie miała wiele czasu na odpoczynek, po pracy musiała się stawić na lotnisku Dulles gdzie miała zarezerwowany bilet na godzinę 21.30 do Denver.
Czterodniowa konferencja naukowa, na którą nie wiedzieć czemu zdecydowano wysłać właśnie ją. Cieszyła się jednak, że będzie to chociaż miejsce, gdzie jeszcze nie była - miało być dosyć dużo wolnego czasu, który planowała poświęcić na zwiedzanie okolicy.
Była spakowana i gotowa do drogi, po powrocie z pracy mogła więc spokojnie pójść spać, o czym marzyła zresztą większą część dnia.
Niedługo zobaczyła wychodzące zza rogu postacie, rozglądające się i półgłosem komentujące eksponaty. Wstała i poprawiła bluzkę, która i tak leżała równo, wyrzuciła do kosza pusty kubek i odgarnęła włosy za uszy, upewniając się, że wygląda tak jak należy. W zbliżających się ludziach dostrzegła Japończyków, skłoniła się więc z uśmiechem gdy do niej dotarli i zaczęła swoją standardową opowieść.
Po szesnastej wyszła przez główne drzwi budynku. Przystanęła na chwilę, jakby zbierając siły przed zmierzeniem się z padającym deszczem i puściła się biegiem do leżącego niedaleko wejścia do metra. Przejście przez bramkę, sprawdzenie godziny, odczekanie swojego, wejście do wagonu - już jechała do mieszkania. Niewiele minut potem drzwi otworzyły się i skierowała się do wyjścia. Przeprosiła uprzejmie tarasującego przejście człowieka w ciemnym garniturze i ocierając się o wchodzących, wyszła na zewnątrz. Wybiegła po schodach na powierzchnię, wciągając zapach spalin i deszczu - jedynego chyba elementu wciąż naturalnego w tym otoczeniu.
Ujęła mocniej torebkę, i ruszyła w stronę swego mieszkania, tupiąc cicho po chodniku z dużych, granitowych płyt. Przystanęła na chwilę, zastanawiając się, czy powinna wstąpić do swojej ulubionej cukierni, prowadzonej przez znajomego Włocha. Ostatecznie stwierdziła jednak, że to byłoby kuszenie losu po tym, jak od niedawna przeszła na swoje nowe założenia żywieniowe, zakładające posilanie się czymś innym niż warzywa tylko raz na dzień. Ten raz z kolei miała już za sobą. Wiedziała zresztą, że to postanowienie, zupełnie bezcelowe i nic nie dające, nie utrzyma się długo - dlaczego jednak nie powalczyć ze sobą choć dzień dłużej? Odeszła od sklepu i skierowała się dalej wzdłuż ulicy, za której rogiem widziała już swój blok, odbijający się jasną barwą od stalowego, chmurnego nieba.
Stała na przejściu czekając na zielone światło i patrzyła na kierowców przejeżdżających samochodów. Wszyscy zdawali się dziś znudzeni, wszyscy wracali pewnie co szybciej do swoich klitek by zamknąć się tam przed całym zimnym i mokrym światem i poczekać do kolejnego dnia.
Ona zresztą podobnie, wracała do swojego pustego 3-pokojowego mieszkania. Jakoś nie miała szczęścia tu, w Ameryce do spotkania mężczyzny, którego mogłaby zaakceptować. Co innego jeszcze we Francji, tam był taki jeden... "Był", niestety, teraz zaś mija już rok jak jest sama w Waszyngtonie, nie mogąc jakoś wyjść do ludzi a jednocześnie - dopuścić ich do siebie.
Wstrząsnęła głową, jakby chcąc odrzucić myśli i uniosła czoło wysoko, pozwalając kroplom padać na twarz i włosy. Do wejścia dotarła co prawda mokra ale ożywiona. Jak dziecko, czuła się zmieszana widząc, jak zostawia mokre ślady na czystej podłodze korytarza. Poszła nim aż do drugich schodów, którymi stąpając ciężko, dotarła na trzecie piętro, gdzie mieszkała.
Jeszcze parę kroków w przeciwną stronę i stała przed swoimi brązowymi drzwiami z pozłacanymi brzegami - sam ich widok obiecywał przytulność i bezpieczeństwo. Przekręciła klucz, weszła do ciepłego wnętrza i zamknęła za sobą drzwi. Zasunęła zasuwkę i zadowolona z powrotu, oparła się o ścianę, zdejmując buty. Ustawiła je równo na odpowiednim miejscu i zawiesiła na wieszaku czarną, sztruksową kurtkę. Chodziła boso po domu, nastawiła herbatę i włączyła radio. Z głośnika sączyła się częściowo zapomniana muzyka lat trzydziestych, przyjemna i spokojna
Radio
Stała przy kuchence, drygając lekko aż wreszcie czajnik zaczął gwizdać, czekając na zdjęcie go z gazu. Zalała herbatę i usiadła przy stoliku. Nie spiesząc się, wypiła herbatę w kilka minut i wstała, chcąc jeszcze raz przejrzeć, czy nie zapomniała niczego spakować.
Jak u każdej kobiety, w walizce Jeanne dominowały ubrania, wszystkie stonowane i eleganckie a zarazem wygodne. Miała ze sobą chyba wszystko, nie zapomniała też o książce ani tym bardziej - bilecie i zaproszeniu na konferencję, bez którego miałaby na miejscu, w Denver, trudności.
Widząc, że ma wszystko, czego potrzebuje, rzuciła się plecami na łóżko i zamknęła oczy, licząc, że podświadomość jeśli zechce, sama podpowie co jeszcze trzeba sprawdzić.
O dwudziestej już krzątała się po mieszkaniu, podlewając na zapas kwiatki i odkładając wszystko na swoje miejsce. Zamówiła taksówkę i godzinę przed odlotem, znalazła się już na lotnisku. Obawiała się, że kontrola może zająć długo, dziś jednak o dziwo odprawiono ją szybko. Przeszła tunelem do wejścia do samolotu i zajęła swoje miejsce, rozglądając się. Było jeszcze trochę wolnych miejsc, z przodu matka kołysała na rękach śpiące dziecko, dalej dwóch mężczyzn rozmawiało grubymi acz ściszonymi głosami, z tyłu jakiś człowiek ciągle kaszlał i wycierał zroszone potem czoło - jak zawsze, można było spotkać różnych ludzi. Wyciągnęłą książkę i zadowolona, że tak sprawnie przebiegł proces ładowania się do samolotu, wciągnęła się w opowieść. Kiedy startowali, uniosła głowę i kilka minut patrzyła za okno na oddalające się i malejące światła miasta, potem jeszcze raz, gdy stewardessa zapytała ją czy zechce się czegoś napić. Odmówiła i wróciła do książki nie zauważając, jak zasnęła.
Przebudziła się, wyrwana ze snu odgłosami szarpaniny i zdenerwowanych głosów. Obejrzała się i zobaczyła, że to dwie stewardessy uspokajają majaczącego mężczyznę, tłumacząc mu, że ma gorączkę i że już niedługo lądują.
- Kyle'a! Przynieś tu aspirynę - jedna krzyknęła, wychylając się za kotarę oddzielającą pomieszczeniu obsługi.
- Proszę się nie denerwować, już jesteśmy blisko, pojedzie pan do domu - mówiła czarnowłosa kobieta z obslugi, podając mężczyźnie szklankę. Wypił ją łapczywie i zaczął mówić nieskładnie:
- Ale, tak gorąco... Prawda, że jest gorąco? Uch, moja głowa, boli. I to gorąco. Nie, ja nie dożyję do domu, ja chcę już...
- To nic takiego, strach przed lataniem nałożył się na grypę - przed Jeanne stanęła nagle inna stewardessa, chcąc zapobiec rozchodzeniu się paniki - lądujemy za 5 minut, już lecimy nad miastem.
Zaskoczona Jeanne, odwróciła twarz ku kobiecie i uśmiechnęła się wymuszenie:
- Oczywiście, dziękuję.
Ledwo jednak kobieta zniknęła za ścianką działową a z tyłu samolotu podniósł się krzyk.
- On.. on jest martwy ! - Czarnowłosa stała nad owiniętym w koc mężczyzną, zaraz dała się objąć koleżance, która podjęła też szybko działanie. Zawołała do pomocy innych ludzi z obsługi i zaraz mężczyznę ujęto za nogi i ręce i niesiono na zaplecze. Zaraz jednak otworzył on oczy i wyrwał się zaskoczonym niosącym go. Rzucił się na najbliższego i wbijając mu paznokcie w policzek, ugryzł go w ramię. Zaraz na podłogę polała się krew a siedzący najbliżej pasażerowie porwali się z miejsc i odskoczyli od zamieszania.
Drugi mężczyzna próbował obezwładnić agresora i początkowo mu się udało, zaraz jednak tamten zaczął go drapać boleśnie po splecionych dłoniach tak, że wreszcie zwolnił uścisk. Wtedy atak się powtórzył i znowu gorąca krew polała się na podłogę. Ludzie jak spłoszone zwierzęta rzucili się ku ścianom samolotu, ktoś zaczął walić w zamknięte drzwi kabiny pilotów, inni to gaz pieprzowy to latarkę by bronić się gdy zajdzie potrzeba.
Jeanne zaczęła przeszukiwać torebkę, nie było tam jednak nic pomocnego w takim momencie, natychmiast więc porzuciła to przedsięwzięcie i wyjrzała przez okno. Samolot już podchodził do kołowania i po paru minutach byli już połączeni z tunelem do wyjścia. Gorszą sprawą było jednak to, że wyjście z samolotu znajdowało się z tyłu - trzeba było przejść obok pomieszczenia gdzie przed chwilą zniknął zakrwawiony krwią swoich ofiar mężczyzna. Dlatego też nikt nie ruszał się z miejsca, mimo że na lotnisku wyczytano już lot z Waszyngtonu jako przybyły.
Jeanne mogła próbować pójść przodem lub po prostu poczekać aż ktoś przetrze drogę czy aż piloci wezwą pomoc z lądu. Jeden z nich uchylił właśnie drzwi i gdy powiedziano mu, że na pokładzie jest psychopata, wycofał się z powrotem by zakomunikować wypadki. Z kolei jeśli władze powezmą podejrzenie, że chodzi tu o porwanie samolotu, będzie trzeba zapewne poczekać na przybycie drużyny antyterrorystycznej.
OKOLICA
-----
STEVEN
Uwieranie w lewy bok kazało mu otworzyć oczy. Nie można było z pewnością stwierdzić jak ale faktem było, że położył się spać na kawałku drewnianej belki, teraz działającej lepiej od budzika. Otworzył oczy po raz kolejny witając obrzydły świat. Był głodny. Noc niedawno się zaczęła, czas był dobry by wyjść na ulicę i pogrzebać trochę po okolicy. Potrząsnął głową, zrzucając z siebie kurz i obsypujący go stopniowo podczas snu tynk. Wstał, kląc szpetnie i przemierzył pomieszczenie, stawiając kroki jak starzec. Potknął się o pozostałości starej wykładziny, zrywając ją kompletnie. Przeszedł do pomieszczenia obok, gdzie na podziurawionej kanapie stojącej przy tlącym się ogniu, spało kilka opartych o siebie osób.
Rozejrzał się dookoła - oczywiście, tak jak się spodziewał, nie znalazł tu resztek jedzenia ani czegokolwiek przydatnego. Kopnął pordzewiałą puszkę po konserwie i odepchnął nogą ze swej drogi puste butelki. Dźwięki przebudziły kogoś leżącego na kanapie do góry nogami - poruszył się ale zaraz znowu zachrapał. Przeszedł dalej, do ich rupieciarni. Nie chciało mu się jednak grzebać w stosie różnych przyniesionych z bliższej i dalszej okolicy rzeczy, postanowił po prostu wyjść.
Rupieciarnia
Przemierzył kilka pustych pomieszczeń; pustych, jeśli nie liczyć walających się po betonie małych śmieci i potłuczonego szkła. Zimny, nocny wiatr przelatywał szybko między pustymi otworami okien, potęgując uczucie drętwoty jakie wciąż ściskało Stevena niczym założona na ciało żelazna obręcz. Wyszedł na zewnątrz, kręcąc głową i ruszając rękoma by przywrócić sobie trochę sił. Stąpając mocno, zszedł z górki na jakiej stała ich siedziba.
Siedziba
Przebywali tu od niedawna, kilka dzieciaków z tak zwanych dobrych domów, przeżywających okres buntu, kilku innych potępieńców. Byli podobni do niego lecz nie tacy sami, wciąż żywili jakieś złudne nadzieje, wbrew swoim słowom liczyli, że jednak życie się do nich uśmiechnie w jakiś zaskakujący sposób. :cenzura: prawda. Życie ich zabije tak samo jak zabija wszystkich innych - z tym, że oni będą dodatkowo jeszcze to czuć i o tym myśleć.
"I niech giną wszyscy, nie umieją podjąć decyzji nawet". Chcąc nie chcąc, gardził tymi co to chcieliby w imię wydumanych ideałów zmienić swoje życie, zostawić wszystko i być kim innym. On nie był taki. On się nie stał inny. Jemu nie dano wyboru innego jak tylko stać się tym, kim się stał.
Miał wyrzuty do całego świata, a im ten świat był mu bliższy, tym zarzuty były większe. Nic więc dziwnego, że nie znosił także samego siebie, podobnie jak rodziny, która uczyniła z niego psa. Czuł jednak, że nie będzie tak jak inni narzekać i wołać wszem i wobec o swojej krzywdzie. Wiedział, że każdy ma swoje problemy i tak jak jego nie interesowały cudze, tak samo wiedział, że nikogo nie interesują jego własne. Dlatego szedł ze spokojną rezygnacją ulicą, kierując się do pierwszego zaułka by zakręcić się w pobliżu stojących tam dużych koszy na śmieci.
Minął śpiącego pod gazetami bezdomnego, zarośniętego i czerwonego na twarzy. Czy on też taki będzie? Nie, pewnie nie dożyje. A nawet jeśli będzie, nie zrobi mu to różnicy, w głębi i tak wie, że ci siedzący teraz w swoich ciepłych domach i samochodach ludzie są tacy sami jak on. Mieli po prostu mniej pecha. Nie więcej szczęścia - mniej pecha.
Szczęściem można nazwać za to było jego znalezisko. W pudełku na ziemi leżały brzeżki pizzy, ogryzione ale wciąż mogące nasycić go na tą noc. Wszedł na pudło zamkniętego kosza i usiadł nań, spuszczając nogi. Nie miał wiele do zjedzenia więc nie zajęło mu to długo. W międzyczasie udało mu się wyszperać w otwartej połowie kontenera zapalniczkę, wciąż wypełnioną do połowy gazem. Dalsze przerzucanie śmieci nie przyniosło już efektów - a to ramka na zdjęcie, a to stara antena od telewizora - nic potrzebnego. Wiedział, że jak nie dziś w nocy to jutro będzie musiał postarać się o kolejną działkę. Wiedział, że Clash - dzieciak spiący teraz na kanapie - miał jakiś mały zapas akurat w sam raz. Z nim pogada jak wróci ale z ulicy też przydałoby się coś wycisnąć. Wiedział gdzie znaleźć towar w mieście, zresztą każdy chętny wiedział. Chciwe dranie żądały teraz wyższej ceny tłumacząc, że mają mniejsze dostawy z powodu utrudnień. Steven mógł albo zdobyć w jakiś sposób kasę albo jakoś załatwić sprawę z samym handlarzem. Chociaż jeszcze nigdy nikogo nie musiał zabić to nie zrobił tego tylko dlatego, że nie znalazł się w takiej sytuacji. Wiedział jednak, że potrafiłby to rozegrać po swojej myśli. Tyle, że po takiej akcji musiałby zniknąć szybko z miasta, odcinając się od w miarę spokojnego życia jakie od niecałego miesiąca tu wiódł. Przyszedł tu z północy - w Edmonton, gdzie mieszkał od dzieciństwa nie miał już po co się pokazywać, dokonał tam kilku napadów i kradzieży. Sam się dziwił, że nie policji nie udało się go złapać. Wiedział jednak, że musi się poruszać, jeśli chce pozostać incognito - w końcu dzieliło go niecałe sto kilometrów od dawnego domu. Docelowo wybierał się do Calgary, gdzie jak kiedyś mu powiedziano - znajdzie się miejsce w większej komunie hodującej nawet własne roślinki. Lepsze to niż nic.
Droga do Calgary
Tymczasem musiał jednak zatroszczyć się o dzień dzisiejszy. Skoro i tak miał się stąd zmywać mógłby zarówno obrobić dealera jak i zdobyć w jakiś lewy sposób pieniądze. Ciągnąca się obok ulica obfitowała w bary i małe całodobowe sklepiki - w końcu nie było to centrum. Gdyby się zdecydował, musiał znaleźć cokolwiek co doda mu powagi - wiedział, że spokojny ludek tutaj potrzebuje tylko być wystraszonym by wyskoczyć z kasy. To nie dalsza północ z wiecznie wędrującymi po mieście współczesnymi traperami i innymi dziwakami, tutaj nie spodziewałby się znaleźć nawet kilku sztuk broni na całe miasto. Zeskoczył z kontenera, rozglądnął się - tu leżało połamane krzesło, tam kupka popiołu z domu leniwego sąsiada. Nie mógł w tym śmieciu nie znaleźć czegoś co mogło mu pomóc - po kilku minutach, jego chłodna dłoń zacisnęła się na stalowej rurze, pozostałości po remoncie domowej hydrauliki. Machnął nią kilka razy i mimo, że w walkach ulicznych nigdy nie starał się udzielać, to czuł teraz, że jest gotowy do swego występu pożegnalnego w Red Deer. Wychylając się z ciemnego zaułka i lustrując ulicę, zobaczył, że na jej odległym końcu przebiegają dwie postacie. Nic nie słyszał z tej odległości, uznał, że to ktoś podobnie jak on, próbuje zarobić na życie. Chodniki były puste a mgła wszystkiemu nadawała typowy, ciężki klimat tych terenów. Przebijające przez mgłę w równych odstępach żółte światła latarni, wskazywały mu jego potencjalne możliwości
OKOLICA
Zawsze mógł też po prostu wrócić do swojego "pokoju", oprzeć się o ścianę i po prostu czekać. To jednak zostawiłoby go w takiej samej sytuacji, musiał działać by pójść choć trochę dalej i opuścić Red Deer.