O istnieniu YM dowiedziałem się oczywiście z programów Cejrowskiego. Ze spróbowaniem czekałem jednak dobrych kilka lat, aż pewnego dnia stwierdziłem, że niezbyt dobrze wpływa na mój organizm kawa pita w pracy.
Zacząłem od jedynej yerbki, którą udało dorwać mi się w pobliskich sklepach: droga No Name z herbaciarni + najprostszy zestaw początkowy.
Ta YM okazała się być w smaku bardzo podobna do zielonej herbaty (czym się zawiodłem, mimo że mi smakował napar). Zdecydowanie spodobała mi się reakcja organizmu: delikatne, bardzo długotrwałe pobudzenie + wyraźnie pozytywne sygnały od żołądka.
Zamówiłem więc kilka paczek markowych YM.
Zacząłem od Pajarito SE:
Bez zbędnego cackania: zasypałem 60% 350 mnl kubka, przechyliłem lekko na bok tworząc pseudo-kopczyk, wsadziłem rurę i zalałem wodą o nieznanej temperaturze.
Cóż: zachodzę w głowę skąd się biorą opinie typu "megagorzki smak", "jakbym przeżuwał garść mleczu", "zalana popielniczka", "zamulone jakimś pyłem błocko".
Grapefruit jest IMO nieporównanie bardziej gorzki (pewnie nie bez znaczenia jest fakt, że lubię zajadać te owoce).
Petów, ani tytoniów żadnych nie czuję (jakiś tam delikatny dymny posmak głęboko w tle). Pyłu było pełno w paczce, ale nie mam pojęcia jakby miał negatywnie wpływać na sam napar.
Pobudza: tak. Smakuje: tak. Miłe żołądkowi: tak.
A więc - Yerba Mate jest z niezrozumiałych przeze mnie powodów bardzo demonizowana.
Może taką straszną gębę dorobili temu ziółku ci co zwykli sypać cukier do zwykłej herbaty? (ja nie lubię słodzonych, czy smakowych herbat).
Z drugiej strony - smak YM nie jest wcale jakiś wyjątkowy, niespotykany, nie z tej ziemi. Określił bym go wręcz jako dość pospolity.
Nic tylko obmyślać plan logistyczny powiększenia obszaru yerbamatowania o miejsce pracy i pomachanie na pożegnanie "dużej mocnej czarnej".