Rdzawy krzyk

Status
Zamknięty.

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
Świat jeszcze nigdy nie był tak cudowny.
Jaskrawe światła uderzały swoim blaskiem po oczach. Ludzie wokół, roześmiani i przyjaźni, uśmiechali się, wymieniali pozdrowienia rękoma.
Cuthbert pociągnął solidnego łyka z aluminiowej puszki.
Czuł się wspaniale. Nie wiedział kim oni są, ani jak się tu znalazł.
I wcale go to nie obchodziło.
Muzyka, wylewająca się głośnymi falami z podskakujących głośników, roześmiany gwar oraz otoczka alkoholowa dała mu azyl, w którym nie musiał zadawać sobie tak ważkich pytań.
Co z tego, że wszystko zdaje się uchwytne jak ćma na nocnym niebie, kiedy człowiek dryfuje po oceanie przyjemności? Czy realność tego doświadczenia ma wtedy jakiekolwiek znaczenie?

To nie jest rzeczywistość.

Co to było?
Nieważne.
Baw się.
Jakaś dziewczyna zaprasza do tańca. Cuthbert dopija zwietrzałe piwo i powoli wstaje.

Obudź się. Jesteś w niebezpieczeństwie.

Coś jak głos z głębi świadomości. Samodzielnie uaktywniający się alarm? Może pierwotny instynkt krzyczy na ratunek.
Albo alkoholowy rausz. Co tam.
Młoda niewiasta uśmiecha się perłowo białymi zębami. Chwyta uśmiechającego się młodzieńca

kowboja

za ręce. Razem pląsają swobodnie po parkiecie, kiedy pozostała część towarzystwa wybija rytm piosenki rękami. Zapach jej perfum przyprawia o szaleństwo.

Iluzja.

Bez znaczenia. Nawet jeśli to wszystko stanowi cienką firanę, za którą znajduje się realny obraz – czego tak naprawdę pragniesz teraz doświadczać, Cuthbercie?


Ciemne plamy dawnej autostrady, rozlewały się co kilka metrów, znacząc się ciemnym kolorem na wszystkie strony. Rozgrzane powietrze falowało nad pozostałościami asfaltu. Poprzez rozkołysany widnokrąg pojawił się punkt. Mała, ciemna sylwetka powiększała się, nabierając właściwych konturów oraz detali. Wysoki człowiek. Ubrany w ciemną kurtkę i jeansy. Wyprostowany i dumny, choć zmęczony. Blis Mandown. Dla nielicznych przyjaciół Rock. Przydomek taki, a nie inny, gdyż facet wyrobił sobie renomę silnego i niewzruszonego niczym skała. Z resztą, każdy kto przeżywa tygodniową wędrówkę po spalonym słońcem Teksasie musi taki być.
Blis opuścił rodzinną Hegemonię spory czas temu. Nie przykładał wagi do takich wartości jak dom czy rodzina. Nigdzie nic go nie trzymało. Dlatego wędrował. No i ta cała Hegemonia. Jasne, po burdelu jaki urządziły maszyny, świat to nie cholerna wycieczka do cyrku. Ale tam zwyczajnie jest zwierzyniec. Trudno żyć w miejscu, gdzie nieustannie ktoś może poderżnąć ci gardło bez żadnych konsekwencji. To miejsce daje prawdziwą szkołę życia, to fakt. Ale każdą szkołę się kiedyś przecież kończy.
Wreszcie zwierzęta. W Hegemonii nie było kolorowo. Żarcie się kończyło, toteż ludzie jedli wszystko. Jako treser bestii, Blis nie miał szans na pupila. Jego ostatniego psa zżarł mu sąsiad. Śmiał się jeszcze, że na wzór tego zwierzęcia, obgryzał mu mięso z kości. To Blis mu połamał gnaty. Tyle, że bez zabawnej puenty, ale z przeświadczeniem, że trzeba się wynosić z tego miejsca.
Wędrówka po pustkowiach Teksasu była żmudna. Ale od wczoraj w Mandown'a tchnęły nowe siły za sprawą śladów, które zaczynały się na wschód od głównej drogi. Zwierzę. Nie był w stanie powiedzieć jakie, gdyż wszędobylski pył maskował szczegóły, jednak z pewnością natrafił na trop potencjalnego podpiecznego.

stacjah.jpg
Ślady zdawały się być wyraźniejsze. Stworzenie weszło na wzgórze i zaraz skierowało się do jednego z nielicznych budynków, jakie się tutaj ostały. Stara stacja benzynowa. Rudera z kilka dystrybutorami na zewnątrz. Obok, tam gdzie zapewne kiedyś znajdowała się część parkingu, stała ciężarówka. Już dawno przegrała walkę z rdzą. Odciski tutaj były wręcz świeże. Dało się wyróżnić coś na kształt łapy z nieregularnymi pazurami. Trop zmierzał ku wejściu i tam niknął, w ciemnościach.


Ktoś także błądził w tym czasie po nieprzyjaznych ziemiach, złorzecząc pod nosem na czym świat stoi. Osobnik ten niedawno był postrachem autostrad. Zarówno sporadyczny rzezimieszek jak i drogowa recydywa trzęsła portkami, gdy widzieli jak z daleka, zza tumanu wzbitej kurzawy nadjeżdżał srebrny Plymouth. Jeśli być szczerym, to prócz srebra ,,zdobiły” go liczne nacieki karminu, co z resztą tylko umniejszało odwagi ścierwu na ulicach.
King żył w Detroit, toteż napatrzył się na bestialstwo w ludzkiej skórze. To miasto przypominało pijany sen sadysty. Niekończące się burdy, wyścigi ryczących fur po ulicach miasta i ogromna siatka motocyklowych gangów – tak najkrócej można było scharakteryzować to miejsce. W takim ulu zaprowadzić się porządku już nie da, bo to wręcz biblijna Sodoma – pozostanie plugastwem, chyba żeby przechrzcić je w ogromnej pożodze. Ale King w swoim, jakkolwiek tłumaczonym dążeniu do wycięcia w pień wszelkich łajdaków, wpadł na inny pomysł. Któregoś dnia wyjechał po prostu z miasta i zaczął eliminować tych, którzy kręcili się po autostradach. Aż do czasu. W końcu każdy trafi na silniejszego. Ostatnia grupa była z Hell’s Angels. Wyjątkowo upierdliwe skur.wysyny. Napadali na karawanę przewożącą paliwo i wyrżnęli niemal wszystkich członków. King dotarł na miejsce kiedy oddawali się niecnym zabawom z jakąś młodą najemniczką, góra osiemnaście lat. Zaczęła się strzelanina, ubił dwóch. Ale ci zdążyli go już kilka razy wtedy postrzelić i pozostała grupa niemal uśmierciła niedoszłego wybawcę. Dostał nauczkę, żeby uważać z brawurą - jakoś zwiał, ale auto wojownika nie nadawało się już do niczego, chyba że jako durszlak.
I tak, wycieńczony i coraz bardziej zgorzkniały King przemierzał enty dzień po gorącej pustce, urozmaiconej jedynie czasem pozostałościami po obozach i wrakami pojazdów. Nawet nie wiedział, gdzie jest. I chyba go już to nie obchodziło. Całą świadomość wypełniał głód oraz pragnienie.
Nawet nie zauważył, gdy pochylony ze zmęczenia, uderzył w drewniany, zbutwiały płot. Zmęczony wzrok wymierzył z powrotem na drogę. Za ogrodzeniem znajdowało się niewielkie poletko, gdzie rosły liche parodie niedojrzałej kapusty oraz marchwi. Dalej widniał niewielki dom z drewnianych bali. Komin osaczony metalową osłonką posiadał ślady kopcenia. Za budynkiem stał przechylony wiatrak z trzema skrzydłami. Jako że wiatru nie uświadczyło się tu zbyt wiele, czasem maszyneria mąciła ciszę złowrogim skrzypnięciem.
Nagle drzwi lekko się uchyliły. Najpierw zza futryny wychyliła się lufa rewolweru. Nad nią zamajaczyła ogorzała twarz. Tubalny głos oznajmił:
- Ani się rusz. Czego tu szukasz? Hę? Przyszedłeś po te skromne uprawy włóczęgo? Szybko, odpowiadaj. Nie będę długo czekać.


- Dalej pójdzie pan sam, panie Enzo – oznajmił strażnik, na którego widok nie sposób było uniknąć nieco szyderczego uśmiechu.
Wasyl ewidentnie przesadzał z tym blichtrem. Owszem, rodzina Lucagia także nie stroniła od względnych jak na obecne warunki wygód. Sam Luca posiadał u siebie dębowe stoły, żyrandole i regały nie zżarte przez korniki. Ale żeby ochroniarzy ubierać we fraki? To już przesada. Ale taki był Wasyl. Lucagia oraz Bratva były dwoma najbardziej liczącymi się rodzinami nad Missisipi i jeśli Enzo chciał robić tu interesy musiał znosić pedanterię Wasyla, przy której jego własna elegancja nie robiła specjalnego wrażenia.
Przyboczni Enzo (ubrani odpowiednio tj. w dobrze dopasowane, ciemnostalowe zbroje) odsunęli się niechętnie na bok. Również goryle Wasyla pozostali przy drzwiach, które jeden z nich otworzył. Gość opuścił wąski, wykonany w marmurze korytarz i wszedł powoli do gabinetu. Głośne echo kroków stłumił miękki dywan oraz dźwięki gramofonu. Przed Enzo pysznił się teraz barek z koniakami oraz sekretarzyk. Po lewej stronie, przed kominkiem przyozdobionym w wykrzywiony pysk niedźwiedzia stał sam Wasyl. Oczywiście pachnący, noszący dobrze skrojony garnitur oraz kapelusz przysłaniający wymowny wzrok pod tytułem ,,wiem o tobie wszystko”.

wasyl.jpg
Enzo ruszył wzdłuż mahoniowej ściany, która przybrała przez lata ciemniejszy odcień, opalona dymem z cygar. Teraz Luca musiał się bardzo pilnować. Każdy interes z tym człowiekiem to była gra. Jeśli dobrze ją poprowadził wtedy dwójka robiła zazwyczaj świetny interes. Jeśli źle… cóż, to było najgorsze. Facet nie dawał po sobie poznać, że zaszło jakieś nieporozumienie. Rozstawali się, rzekomo przyjacielsko ściskając dłonie. A następnego dnia Enzo dostawał raport, że dziesiątka jego ludzi zażywa kąpieli w samym Missisipi. Bez głów.
- Zdrastwuj towarzysz Enzo. Dobrze tiebja widzieć w zdarowju – rzekł hybrydą rosyjskiego i angielskiego.
Facet był na swój sposób zabawny. Oczywiście, nikt by mu tego wprost nie powiedział. Jego ojciec pochodził z Rosji, także musiał przybyć tu jeszcze przed wojną. Wasyl, jako jego wychowanek był obecnie jednym z garstki przedstawicieli ogromnego niegdyś państwa. Ale obecnie zgrywał kogoś innego. Te wypracowane gesty, drogie kosmetyki i ogólna otoczka człowieka z klasą. Z drugiej strony ciężko identyfikować się i zachowywać jak człowiek, z którego ojczyzny, ba, nawet rodzinnego kontynentu, nie było sygnału przez kilkadziesiąt lat.
- Hejże, Enzo. Co ty na igrę?
Zatem przeszedł do konkretów. Gość dostał właściwie zaproszenie do domu Wasyla z informacją dotyczącą towarzyskiego spotkania. Ale dobrze wiedział, co się za tym wszystkim kryje. Tacy ludzie nie plotkowali przy herbatce. Głowa rodziny Bratva była znany\a z tego, że zawsze omawiała przyszłe interesy przy stole bilardowym, do którego właśnie podeszli. Rosjanin wyjął bile, niebieską kredę i wreszcie dwa kije.
Skup się Enzo. Jedno faux pax, a może być nieciekawie – zdawała się mówić podświadomość. Tymczasem Wasyl wskazał gestem, aby zacząć grę, czyli rozbić ułożone w trójkąt bile. Sam strzepnął niewidzialny pyłek z garnituru i zagadał.
- Jak interesy? Missisipi balszoj stan. Mnogo się dziać. Ty opowiadaj szto w twoja okolica.
Nawet to niewinne, zdawałoby się zapytanie, miało tutaj sens. Facet zawsze każdego testował, już przy wstępnej rozmowie. Niepisana zasada głosiła, że trzeba było odpowiadać konkretnie, stanowczo, ale jednocześnie dając znać, że jest się cennym sprzymierzeńcem. Znaczy się, posiada cenne karty, ale naiwnie nie odsłoni. Gra się rozpoczęła. Dosłownie i w przenośni.
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
Enzo zanim odpowiedział, pochylił się nad stołem, miarkując obie toczące się przy stole gry. Nauczył się nie okazywać w takich sytuacjach nerwów ale nigdy nie był pewny czy zachowa się odpowiednio, musiał podziwiać niemało starszego Wasyla za umiejętność wykreowania takiego poczucia w swoim rozmówcy. Z drugiej strony, ich siła szła przecież łeb w łeb, ciężko było powiedzieć kto jest na górze. Dzisiaj Lucagia miał do omówienia z Wasylem poważną sprawę, która, jeśli dobrze przeprowadzona, znacząco ukróciłaby ich... trudności we współpracy.
- Don Bratva - tytułował w ten staroświecki sposób tylko ludzi równych mu pozycją i Bratva wiedział o tym - Wszystko idzie w dobrym kierunku mimo, że pojawiły się ostatnio pewne problemy. Wiecie pewnie, że od jakiegoś czasu starałem się na moim terenie wziąć pod kontrolę resztki nielegalnego wyrobu alkoholu - mówił "nielegalnego" mając na myśli wyrób, którego on nie zatwierdził i nie miał pod swoją pieczą - Dzisiaj jeśli ktoś jeszcze coś wyrabia, to tylko na swój użytek, rozprowadzanie jest szybko karane. To też pierwsza sprawa. Wiem z pewnych źródeł, że alkohol jaki serwujecie w waszych lokalach jest średniej jakości, często rekwirowany od nielegalnych wyrobników.
Wasyl zmarszczył brwi ale nic nie powiedział; Enzo wiedział, że szybko musi dać mu znać do czego dąży, zanim źle oceni jego intencje.
- Mogę dostarczać do waszych rąk dużą ilość dobrej jakości alkoholu. Trochę to zajęło ale znalazłem wreszcie usprawnioną procedurę i proces produkcji jest teraz szybszy i wydajniejszy. Nawet ludzie nie ślepną! - mrugnął znad stołu i kontynuował, niby celując w bilę - Oczywiście wy zyskujecie na tym pewne źródło i lepszy towar, umowilibyśmy się na jakąś stawkę co miesiąc. Za taką koncesję ja daje wam możliwość wejścia na mój teren, zupełnie legalnego wejścia, z waszymi panienkami i lokalami.
Rodzina Lucagia nigdy nie zainteresowała się i nie zajmowała prowadzeniem burdeli, klubów i tym podobnych miejsc. Bratva z kolei mieli takich niemało. Problemem były ciągłe napięcia z tej racji, gdy ludzie Bratvy próbowali zarabiać na terenie Luci i nawzajem. Co więc Enzo proponował nie było tylko prostą wymianą zezwoleń na działalność. Tak naprawdę proponował rozejm a nawet - jeśli to możliwe - współpracę.
- To nas sprowadza do spraw ochrony. U mnie i u was - wciąż zwracał się do Wasyla per "wy", wyczytał, że to zwyczaj z jego dawnej oczyzny i miał nadzieję, że zostanie to docenione - od strony rzeki jesteśmy raczej zabezpieczeni. Cholera, musiałem nawet wydzielić grupę ludzi, którzy zajmują się tylko tym, nie sposób robić interesy kiedy wszyscy boją się wychodzić na ulice. Ale oprócz tego mamy też inne problemy. Natknęliśmy się ostatnio na poważnej wielkości gang, który mógłby zadać każdemu z nas poważne straty. Nie ma siedziby ani u mnie ani u was; wierzcie, że wtedy byłbym spokojny, że się tym zajmiecie; ale na zewnątrz. Na tyle blisko, że co jakiś czas jego odłamy wpadają i wywracają nam biznes. :cenzura:e czarne, anarchistyczne małpy - Enzo nie przepadał bynajmniej za Murzynami czy Latynosami, uważał, że to najbardziej bezmyślne stworzenia na świecie - straciłem kilka dostaw i sporo ludzi przez nich. Nie potrzbujemy do tego waśni między nami. Dlatego mówię, w takim zakresie jaki podałem, działajmy u siebie nawzajem spokojnie ale uporajmy się z nimi. Na pewno wpadnie nam tam w ręce sporo sprzętu i ludzi, jestem otwarty na sugestie podziału.
Enzo wyprostował się po uderzeniu kijem i obserwował pochylonego teraz Wasyla, czekając aż rozważy swoją odpowiedź, wiedząc, że teraz ważą się losy: albo nastanie jakiś czas spokoju i wzmożonych zysków albo pójdą na wojnę co już kilka razy się zdarzyło i sprawiło, że ich pozycja tylko spadła wobec innych. Wyciągnął chusteczkę z kieszeni i wytarł nos, mówiąc po chwili:
- Oczywiście handel prochami, znaleziskami i bronią pozostanie taki jak był, nie ma sensu żebyśmy dzielili się wszystkimi sekretami, wystarczy, że poszerzymy nasze główne źródła dochodów. Przecież siła leży w specjalizacji produkcji, prawda? - chociaż wiedział, że nie może przetłumaczyć Wasylowi niczego wbrew jego woli, podsuwał mu stosowne argumenty, na koniec chowając ten, który miał przeważyć szalę: - Mówią mi, że Fontaine znów się pokazał na wschodzie - szepnął. Rodzina Fontaine kiedyś przerastała ich o głowę i nie mogliby pomarzyć o jej obaleniu, nawet połączeni. Ale kilkanaście lat temu mieli szczęście, w jednej z dalszych prowincji wybuchła większa rozróba i tłumy uchodźców, którzy ostatecznie okazali się bandami rabującymi i palącymi wszystko po drodze, przetoczyły się przez dominium pewnych siebie Fontainów. Wtedy uderzyli na nich też sąsiedzi, odkrawając sobie po trochę terenu i nieźle się obławiając, początkując swoje prawdziwe znaczenie. Teraz krążyły pogłoski, że jeden z Fontainów próbuje odebrać swoje tereny, popierany przez nieznane jeszcze siły. Luca już szykował się na to spotkanie i chcąc, nie chcąc, musiał ostrzec też Wasyla, leżącego na drodze tak samo jak i on. Popatrzył więc w oczy drugiego mafioza i grobowym głosem zapytał, jakby zamykając definitywnie sprawę:
- Dogadamy się?
 

bati999

Macierz Diagonalna
Dołączył
13 Październik 2008
Posty
2 211
Punkty reakcji
18
Wiek
26
Miasto
Tarnobrzeg
- Blisu-Kun... Blisu-Kun... -
- "Blisu-Kun" - Pomyślał. - Lubię jak się do mnie tak zwracasz. -
- Blisu-Kun, zrób sobie przerwę, bo się zmęczysz. Blis...
Z lekkiej utraty świadomości wyrwały go ślady zwierzęcia. W końcu.
- Cholera. Znowu mi się przypomniała. Czy to koszmar? Czy sen... A może ktoś na prawdę się do mnie tak zwrócił... Mniejsza. Choćby nawet, dzisiaj ten ktoś na pewno nie żyje. -
Kierował się śladem łap. Może mistrzem w tropieniu nie był, jednakże na zwierzętach znał się doskonale. A ten wędrował. I to nie krótko.

- Zniekształcone pazury. Ślad zaniedbania. To wcale nie musi być mutant. -
Na wszelki wypadek wysunął jednak ostrze. Miecz perfekcyjny nie był, lecz ważne, że chociaż był.
Wytężył wzrok oraz słuch. Najcichszy pomruk mógł oznaczać co(kto?) i gdzie. Wyczekiwał tylko tego momentu. Aż nadto spostrzegawczy nie był, więc nikogo by nie zdziwiło gdyby jednak nie udałoby mu się nic zobaczyć ani usłyszeć.
Jednakże - gdyby się udało byłby krok, a nawet dwa, przed bestią. Bo gdyby ta chciała go zaskoczyć to jednak by się jej nie udało.
Gdy ją wyczuł(lub nie) powoli kierował się do wejścia. Tam czekał na niego kompan, lub bestia, albo w najgorszym wypadku zwierze które może unieruchomić i sprzedać.
Póki co nie myślał o tym...
 

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
Majaki Blisa rozmyły się wraz z wprowadzeniem w stan wzmożonej czujności. Treser był blisko jakiegoś zwierzęcia i musiał się teraz pilnować. Zza pleców wyjął ostrożnie miecz. Odczuwalny w dłoniach ciężar broni dodawał pewności siebie. Nadal panowała cisza, jedynie wiatrak czasem dał o sobie znać. Kilka głębszych oddechów i Stone ruszył przed siebie. Wszedł pod wiatę i skierował do wejścia.
Jak tylko wzrok Blisa przyzwykł do mroku panującego w środku, wyszedł na środek pomieszczenia. Znajdował się teraz między zniszczonymi półkami, na których walały się puszki z jedzeniem rozsadzone przez pleśń, foliowe opakowania oraz zaśniedziałe butelki. Po lewej znajdowała się lada z przewieszonym przezeń szkieletem. Plastikowa plakietka obok resztek uchowała się w niezłym stanie. Pracownik nazywał się Bill i niegdyś życzył każdemu miłego dnia.
Zza rogu dało się usłyszeć ciche tąpnięcia. Blis zmierzył tam, do ich źródła. Mały korytarzyk wieńczyło wejście z wytartym napisem: magazyn. Coś poruszało się za drzwiami. Stone poprawił uchwyt miecza, ręce zaczęły mu się pocić. Zbliżał się ostrożnie do drzwi, mając w duchu nadzieję, że pozostaje niezauważony dla czegokolwiek, co ma tuż obok siebie. Ostrożnie wychylił się przez półotwarte drzwi.
Składzik był ledwo widoczny - posiadał małe okienko, które było zabrudzone pyłem do tego stopnia, że przepuszczało jedynie mdły strumień słabego światła. Było go jednak dostatecznie dużo, aby móc ujrzeć zarysy metalowych szafek, a między nimi kształt jakiejś istoty człapiącej na czterech kończynach. Mocny smród oraz nienaturalny, rzężący oddech stworzenia nie świadczył dobrze o sytuacji. Cokolwiek to było, zbliżało się do innego kształtu, opartego o ścianę. Ten nie poruszał się, toteż prawdopodobnie był trupem jakiegoś nieszczęśnika, który tu niedawno zawędrował. Potwierdzałoby to wychudzone, ale wciąż wspominające oznaki życia lico, które Stone ledwo dostrzegał. Na razie samo zwierzę (?) zbliżało się ku celowi, nie zwracając uwagi na tresera.

- Wszystko idzie w dobrym kierunku mimo, że pojawiły się ostatnio pewne problemy. Wiecie pewnie, że od jakiegoś czasu starałem się na moim terenie wziąć pod kontrolę resztki nielegalnego wyrobu alkoholu. Dzisiaj jeśli ktoś jeszcze coś wyrabia, to tylko na swój użytek, rozprowadzanie jest szybko karane. To też pierwsza sprawa. Wiem z pewnych źródeł, że alkohol jaki serwujecie w waszych lokalach jest średniej jakości, często rekwirowany od nielegalnych wyrobników.
Wasyl, zdawałoby się, jakby nie słuchał. Oczywiście, nie ignorował gościa w ujmujący sposób, jednak podczas gry był tak spokojny i opanowany, że zdawałoby się, iż nic nie słyszał z tych słów. Wskazał, że teraz kolej na uderzenie Enzo, a sam w tym czasie podjął:
- To wsjo przez Liga Sędziów. Dumaju cwaniaki, co oni tu sprawować lokalna milicja.
Oczywiście, Enzo doskonale wiedział o tym impasie. Liga Sędziów stanowiła coś na kształt oficjalnej władzy nad Missisipi, choć doskonale wiedzieli oni o świecie przestępczym i zostawiali we względnym spokoju pomimo, że sami stanowili coraz większą siłę. Mieli razem parę układów, przez co jedni przymykali oko na działania rodzin. Ale swobód przy sprzedaży alkoholu nigdy nie udało im się przeforsować.
Wasyl zgasił papierosa i nalał dwie szklanki koniaku z etykietą Ararat Noy. Przerwali na chwilę grę, aby się napić. Chwila milczenia oznaczała, że Luca może kontynuować.
- Mogę dostarczać do waszych rąk dużą ilość dobrej jakości alkoholu. Trochę to zajęło ale znalazłem wreszcie usprawnioną procedurę i proces produkcji jest teraz szybszy i wydajniejszy. Nawet ludzie nie ślepną!
Wrócili do stołu. Alkohol przyjemnie grzał po trzewiach, od razu rozluźniał.
- Oczywiście wy zyskujecie na tym pewne źródło i lepszy towar, umówilibyśmy się na jakąś stawkę co miesiąc. Za taką koncesję ja daje wam możliwość wejścia na mój teren, zupełnie legalnego wejścia, z waszymi panienkami i lokalami.
Rosjanin uśmiechnął się dziwnie. Zapalił kolejnego papierosa ponownie stężając dym unoszący się pod spodem podłużnej lampy przy stole.
- Eta ciekawe. Ty mieć gaława na kark. Widjet, nie tracić forma przez lata.
To musiało napawać dumą, nawet jeśli Enzo nie chciał tego otwarcie przyznać. Rozmowa stała się luźniejsza. Na szybko, choć wciąż logicznie i fachowo opowiedział o reszcie dręczących go ostatnio spraw: pobliskim gangu i powrocie Fontaine. Co ciekawe, choć większość ludzi na sam dźwięk tej nazwy przynajmniej nieznacznie drżała, twarz Wasyla pozostała stężona. On sam przez chwilę wymownie milczał, po czym odwrócił się do stołu i wyjątkowo wyrachowanym gestem uderzył w białą bilę tak, że zbiła trzy pozostałe, a natychmiast przy kolejnym uderzeniu czarną. To oznaczało koniec gry i zwieńczenie rozmowy. Wasyl, ostentacyjnym, mechanicznym wręcz krokiem podszedł ku gościowi. Z bliska zdawał się być co najmniej niepokojący – szczególnie jeśli spojrzało się w jego beznamiętne oczy.
- Ty sje nie bojatsja. Gang mieć na uwaga. A z Fontajn bym sam się ułożyć, kagda oni warci moja uwaga. Ale nie być, takoż ja wybraju tiebja. My mieć wspólny interes i moja ochrana, ja się zgadzaju na warunki towarzysza Enzo. Tolka jedna, moja rzecz.
Wasyl schował na chwilę rękę za połami kamizelki. Ujął coś delikatnie z wewnętrznej kieszeni i wyciągnął przed nos Enzo. To był jakiś chip. Wysokiej klasy urządzenie z mikroprocesorami, rządkami mechanicznych ząbków i skrzyżowanych linii, znaczących miejsce przepływu informacji na urządzeniu.
- My wprowadzić to razem na rynek. Wszczepiać pod skóra. Zwiększa siłu.
A więc tak wyglądały te cudeńka. Enzo jako osoba obyta słyszał plotki o specjalnych modułach, które jacyś popaprańcy montowali pod skórę. Miały one w jakiś sposób zasilać człowieka i zwiększać jego potencjał fizyczny lub psychiczny, zależnie od wersji. Do dziś to był tylko mit, z resztą krzewiony raczej po cichu, gdyż wielu ludzi uważało, że tego typu zabawki są niebezpieczne. I nic dziwnego, w końcu to części maszyn, jakby nie patrzeć.
- To jak, towarzysz? Jak wspomniał, twoje warunki być oł-kej. Tylko towarzysz Enzo pomoże w prodaż, znaczy sje handel. I my być umówieni.
Zatem nastał czas na ostateczny ruch. Wóz albo przewóz. Zgodzi się – wtedy narazi swoje sprawy całej Lidze Sędziów, która ze swoim podejściem do krzewienia sprawiedliwości, nie będzie chciała słyszeć o podobnie niebezpiecznych wybrykach. Odmówi – narazi Wasylowi, a wtedy jedna cholera wie co dalej.
 

bati999

Macierz Diagonalna
Dołączył
13 Październik 2008
Posty
2 211
Punkty reakcji
18
Wiek
26
Miasto
Tarnobrzeg
- Wadafak? - Rzucił tekstem usłyszanym kiedyś tam, gdzieś tam. - Jak się nie ma co się lubi...
Zbliżył się o krok i gwizdnął.
- Malutki, <mlask, mlask>, chodź. Masz - Odkroił mały kawałek swojej porcji jedzenia. Mały. Sam również był głodny. - Chcesz? Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy. - Przykucnął, wystawił lewą rękę z pokarmem, w prawej zaciskając miecz.
Spojrzał na niego. Chciał go wyczuć. Wiedzieć czym to jest.
Znał się na psach, kotach, gryzoniach i innych. Psy wyróżniały się dużym, jak na ich ciało, nosem, zazwyczaj wilgotnym, silną budową oraz długim ogonem. Koty zaś są powolne, łatwo dają się przekupić.
Gryzonie mają bardziej rozwinięty instynkt, małe, zgrabne łapki, potrafią się chować. Żeby je oswoić potrzeba czasu.
To nie przypominało żadnego z nich, jednakże Rock chciał "wyczaić", czy zwierzę nie posiada żadnej cechy która wskazywałaby na trudność w oswajaniu. Bo jak wiadomo - każde zwierzę tresuje i oswaja się inaczej.
- Chodź malutki. Nie musisz jeść tego tam, przy ścianie. Masz, to jest zdrowsze. Taaak. Dobre, hmm... "Coś". Podejdź, nie bój się mnie. - Przyjrzał się jeszcze uważniej, zmrużył oczy, zmysłami odczuwał jego oddech, wzrok oraz człapanie po ziemi. Chciał wiedzieć jak najwięcej o tej istocie.
- No zbliż się... Muszę cię zobaczyć z bliska... - Myślał, starając się rozpoznać zwierzynę.
Dał jej do pyska kawałek żywności. Pogłaskał po łbie.
- Hmm? Pójdziesz ze mną? - Głaskał dalej, uśmiechał się. To coś żyło, mimo tego, że nie przypominało żadnego z bardziej "cywilizowanych" zwierząt.
Spojrzał mu głęboko w oczy. Czuł już więź, która tworzyła się między nimi.
- Tak więc chodź. Zobaczymy, lepiej we dwóch niż samemu, co nie? -

{Jak już masz zamiar testować, to zauważ, że nie posługuję się samą perswazją, acz również spostrzegawczością :p)
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
- To bardzo śmiałe przedsięwzięcie - zaczął Enzo. Zrozumiał, że Wasyl go testuje; mógł przecież rozpocząć rozprowadzanie urządzeń sam, zgarniać kupę kasy. Ale nie chciał narazić się Lidze, samozwańczym siłom nieistniejącego prawa. Z jednej strony, Luca wściekał się w środku, że ktoś chce użyć go w tak ordynarny sposób, wystawiając na odstrzał ale z drugiej - wiedział, że jeśli przejdzie ten test, rozpocznie się dla nich okres prosperity. Dla samych Lucagia byłaby to świetna okazja powiększenia obrotów, może nawet zdystansowania Bratvy. Ale tu musiało być coś więcej.
Przeszedł parę kroków po pomieszczeniu, odkładając kij do stojaka i opierając się potem o brzeg stołu.
- Niebezpieczne ale przyszłościowe. Jeśli mam zacząć firmować handel tym ustrojstwem, pomóż mi zacząć. I to zacząć z wykopem. Nie czekać aż skonfiskują towar, rozwalą trochę interesu i znowu zaostrzą rygory. Kiedy tylko ich psy - nazywali tak służby Sędziów - wejdą na nasz teren, odwiedzą jeden lokal czy przepędzą choć jednego klienta uderzymy- obserwował chwilę, jak odbierane są jego słowa i kontynuował, mając na oku Wasyla - Poślemy naszych najlepszych ludzi z najlepszym sprzętem, przetrącimy kręgosłup Lidze. Nie bawmy się w długie wojny, nie przeganiajmy się z terenów, uderzmy w szczyt. Jednej nocy wywleczmy z łóżek najbardzie opornych Sędziów, paru porwiemy, paru zostawimy jako ostrzeżenie. Z resztą spróbujemy się dogadać. Zapłacimy jeśli zechcą. Ale jeśli odmówią, ruszą swoich ludzi, znowu zaatakujemy. Nie bezmyślny terror i strzelanie do ludzi. Mówię o krótkim ale potężnym ataku na ich instytucje, posterunki, oficerów. Mamy tyle siły, jeśli tylko walki nie potrwają za długo - szukał zdziwienia w oczach Wasyla, chciał zaskoczyć go bezkompromisowością swojego planu - Jeśli pomożesz mi tego dokonać, możemy potem sterować Ligą jak chcemy, myślałem już kiedyś o tym ale sam bym się nie poważył. W takim wypadku, możemy wprowadzić twoje urządzenia i sprzedawać je bez strachu. Inaczej ryzyko jest zbyt duże, ktokolwiek się z tym wychyli, narazi swój interes za bardzo.
Najpierw zdziwiło Enzo, że Wasyl nie przejął się wcale ani gangiem ani Fontainem ale kiedy zobaczył jeszcze te całe chipy, zrozumiał: Bratva mógł mieć wsparcie z zewnątrz. Gdyby tylko wiedział kogo... Dlatego kazał mu teraz wybierać. Jeśli Wasyl nie zgodzi się wspomóc w walce z Sędziami, Enzo będzie wiedział, że Wasyl nie jest jego sojusznikiem w tej wojnie. W takim wypadku, owszem, wziąłby urządzenia i obiecał je sprzedać. Potem przez kilka ogniw podstawionych ludzi, skupił by je sam i użył, żeby u:cenzura:ć Bratvę. Anonim, namiar, podrzucony towar - wkopałby Ruska w handel tymi maszynkami i pozwolił Lidze uderzyć na niego. Przy okazji dowiedziałby się, czy Liga przypadkiem nie pobłaża Bratvie bardziej, gdyby na przykład nie chciała go ruszyć po otrzymaniu takich informacji.
A jeśli Wasyl się zgodzi atakować Ligę? W pełnej zgodzie wykonają plan i faktycznie połamią zęby służbom Sędziów; ludzie uciekną gdy zobaczą, że ich przełożeni są eliminowani a przeciwnik jest lepiej zorganizowany i mądrzejszy. Ale w takim wypadku też musiałby się zabezpieczyć przed Wasylem: gdy będą walczyć z Ligą, zaufany człowiek porozmawia z Fontainem i sprawdzi po pierwsze, jakie są jego plany i po drugie - poinformuje go uprzejmie, że ma świetną okazję uderzyć na Bratvę. Tak czy inaczej, Enzo był gotów użyć jednego z dwóch pozostałych lokalnych graczy przeciwko Wasylowi, gdyby do końca rozmowy ten chociażby drgnieniem oka ujawnił swoją nieszczerość. Liczył na spokojną współpracę z Wasylem przez jakiś czas ale teraz zrozumiał, że musi nawiązać kontakt z Fontainem, oczywiście przez pośredników. Otarł więc twarz, udając poruszenie pokazanym mu przedmiotem i możliwością wielkiego zysku i powiedział:
- Musimy zdominować Sędziów jeśli mamy się rozwijać. Cholera, możemy nawet przejąć ich funkcje i dużo prościej, taniej i szybciej zapewnić ludziom ochronę. Ale o tym pogadamy po fakcie, teraz powiedzcie, czy się zgadzacie?
Zdawało mu się, że przygotował się na wszystkie ewentualności i był gotów od razu po powrocie do siebie powysyłać ludzi w odpowiednie miejsca: gdzie ich wyśle zależało jednak od odpowiedzi Bratvy.
 

wiertarkazudarem

Nowicjusz
Dołączył
29 Styczeń 2011
Posty
58
Punkty reakcji
0
Muzyka.
Dolatywała z głośników. A może z grającej szafy? Czy to ważne. Nieważne. Ciche uderzenia perkusji zdawały się wytyczać rytm kroków wszystkich osób. Wytyczać również rytm w jakim trzęsło się ciało młodej dziewczyny. Jej oczy. Lśniły się w świetle przygasających i rozbłyskających lamp. Miała tak piękną twarz. Czemu piękną? Bo jakby znajomą. Cuthbert wzruszył ramionami i zaśmiał się radośnie łapiąc ją w pasie i kręcąc nią młynka. Złapał jedną ręką kapelusz, który prawie spadał mu z głowy i krzyknął głośno. Coś bez sensu, ale z wielką radością. Dziewczyna zapiszczała i objęła go za szyję, próbował ją pocałować lecz ta zręcznie się wywinęła i już po chwili zniknęła w tłumie. Cuthbert próbował wyciągnąć rękę i złapać ją. Lecz poruszał się za wolno. A tłum, tak jakby był drzwiami a nie zbitą masą ludzi otworzył się wchłaniając piękną dziewczyną (z niebieską wstążką na szyi) a po chwili zamknął się, nie pozostawiając nawet szpary.

Prażące cholerstwo. Cholerne cholerstwo...

Co? Kowboj złapał się za głowę. Nie było na niej kapelusza. Był tu jeszcze przed chwilą. Rozejrzał się na boki. Nie było go też na podłodze. Tłum otoczył go kołem, wszyscy patrzyli na niego. Albo raczej przez niego. Tak jakby nie mogli go dostrzec. Nagle poczuł, że musi się napić. Po prostu musiał. Zaczął przepychać się w stronę baru. Czuł, jakby przebijał się przez smołę. Grzązł w zapachu...

Piasku

... potu. Nie mógł prawie oddychać, wlókł się zbyt powoli jak na taką potańcówką. Zezłoszczony zaczął rozpychać się. Bar majaczył coraz bliżej, zasłaniany twarzami napitych osób, bujających się w takt dogorywającej piosenki.

- Łał, panowie, wiem, że znanym na cały świat, ale spokojnie, każdy będzie mógł się otrzeć o mnie swoim spoconym cielskiem. - rzucił stając przed ladą. Za barem stał barman, chuderlawy, z szczurzym błyskiem w oku. Cuthbert sięgnął po złotą monetę
Złotą monetę?
i rzucił ją na bar.
Piwo.
Powoli delektował się... nie delektował. Piwo nie miało smaku. Nagle wszystko do niego dotarło. Kolejne piwo i brak upojenia. Brak zapachu spoconych kmieci od których chciałoby się rzygać. Piwo, nawet nie rozwodnione, po prostu puste.

Cuthbert otworzył jedno oko, jego kapelusz leżał kawałek od niego, tuż przy nim bukłak z wodą. Leżał w pełnym słońcu pustyni. Widział miejskie zabudowania. Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Skradał się do niego człowiek, prawdziwy szczur, ubrany w łachmany, zarośnięty, z siwymi włosami opadającymi na czoło. Tłustymi jak robaki, zauważył kowboj.
Jęknął, przewracając się na bok. Niepostrzeżenie złapał za nóż. Paskudny człowiek zatrzymał się na chwilę, lecz zaraz znowu ruszył z paskudnym uśmiechem na twarzy. Cuthbert czuł piasek w ustach i potworny ból głowy. Ale nie ruszał się.

Czekał, trzymając nóż w pogotowiu. Był gotowy złapać dziwnego człowieka, gdy tylko ten się zbliży.
- Wybrałeś złego nieprzytomnego kowboja leżącego na pustyni - powiedział w duchu Cuthbert - Najgorszego jakiego tylko mogłeś.
Czaszka, Strażnik, leżała tuż obok, ona też wiedziała, że Szczur nie wybrał najlepiej.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
Słońce. Upał. Żywy żar z nieba, który odbijał się od piachu by zawisnąć w powietrzu. Gęsty jak smar, śmiercionośny. Wszystko przyozdobione resztkami cywilizacji, której większość żyjących nie miało okazji zobaczyć. Jednym słowem - pustynia.
-"I Was Going Nowhere Stuck In This Place
No Ones Really Moving I Can't Stand The Pace
I Look To Left Of Me I Look To The Right
There's Nothing Here Around Me No Exit In Sight"

Mimowolnie zaczął nucić słowa piosenki. Już od kilku dni szedł i mruczał coś pod nosem. Namiastka muzyki pozwalała mu jakoś zapomnieć, oderwać się od spiekoty. Mógł skupić się na czymś innym i nie myśleć o głodzie i bolących nogach. Monotonnie wędrówki przerywał wspomnieniami o czasach gdy pierwszy raz usłyszał ten kawałek. Detroit, blisko 15 lat temu, jego pierwszy wyścig. Siedział w zardzewiałym Mustangu ściskając kierownicę jakby była jakimś kołem ratunkowym. Bał się jak cholera. Nie miał żadnych dodatkowych blach, wzmocnionych zderzaków, silnik czasami zdychał z niewyjaśnionych przyczyn, ale przemógł się. Stanął w szranki ze starymi wyjadaczami i jakoś poszło.
-"I Was Going Nowhere Nowhere Fast
Someones Got To Help Me
I'm Going Nowhere Fast"

Wyścig trwał prawie dwie godziny. Dziesięciu kierowców straciło życie. Ostatecznie został on i King. Starszy facet, który przed zagładą był podobno zawodowym kierowcą. 1/4 mili do mety. Wskazówka na liczniku wariuje koło 120 mil na godzinę. Flaga. Wygrał. Od tego czasu on stał się Kingiem. Gówniarz, który jeszcze nie miał kobiety, wygrał wyścig w Mustangu z wielkim krzyżem wymalowanym na masce. Stąd Bishop. Jakieś imię i nazwisko dostał po rodzicach, ale ch*uj z nim. "King Bishop..." - westchnął delikatnie poruszając spierzchłymi ustami.
-"Chaos On The Highway I'ts A Parking Lot
I Can't See The Problem We Sit Here And Rot
There Blocked To The Front Of Me There Blocked To The Rear
I've Got A Hundred Things To Do Instead Of Sitting Right Here"

Potem... potem wyruszył na południe. Nigdy nie był jakimś wielkim wojownikiem o sprawiedliwość, ale potrafił rozróżnić cienką różnicę między dobrem a złem. Szkoda, że tego drugiego było zbyt wiele. Pojechał nie na krucjatę, lecz po adrenalinę. Wyścigi nie dawały już tego kopa jakiego dostarczały wcześniej. Chaos pustkowia, ciągłe pościgi, ucieczki i strzelaniny. To było to. Przy okazji robił coś względnie przyzwoitego - zabijał gangerów. Wjeżdżał w ich grupy rozpędzony do granic możliwości bryki. Zaostrzone pręty wystające ze wzmocnionego zderzaka rozrywały ciała na strzępy. Trupy odbijały się od siatki na szybach. Gwoździe wbite w felgi niszczyły opony. Krew, spaliny, zapach prochu. To lubił. Dla ludzi jego pokroju były tylko dwie drogi, on wybrał tą, którą jakoś mógł tam sobie we własnym sumieniu usprawiedliwić. Niestety każdy czasami ma pecha.
-"No Signal On The Mobile I Talk To Myself
I Think I'm Going Crazy I've Got To Get Some Help
I Look To Left Of Me I Look To The Right
There's Nothing Here Around Me No Exit In Sight"

Nagle coś go uderzyło (dosłownie). Stary płot i jakaś rudera. Pod drzwi zaszedł sam nie wiedział jak... po prostu nogi podstawiły go na odpowiednie miejsce. No i to gościnne powitanie z lufą wycelowaną w czoło.
-Zrób mi kolo przysługę - rzekł przełykając resztki śliny - Strzelaj w łeb żeby szybko poszło albo daj mi trochę jedzenia i wody... C'mon... Spust albo... - znowu westchnął - albo żarcie żebym mógł dokończyć :cenzura:i z Hell's Angels...
 

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
Cuthbert przedzierał się przez odmęty swojej świadomości. Czasem obraz wokół był zmieniony, gdy odsłaniał inny, jednak zbyt niewyraźny, aby można było stwierdzić co przedstawia. Po tańcu mężczyzna skierował się lekkim krokiem ku barowi. Rozmowa z chudym typem stojącym za tymże, przypominała senną scenę. A może faktycznie to był sen? Cuthbert maksymalnie wytężył zmysły. Fala ludzi ponownie zafalowała, zlepiła w jedność. Zamknął oczy i zaraz znowu je otworzył, próbując wyjść poza przedziwne ramy, w których się znajdował. Wreszcie jego powieki podniosły się naprawdę. W prawdziwym świecie. Tego był już pewien, bo realia w jakich dotychczas żył, były zbyt bolesne, aby można było je pomylić z innym stanem. Brzuch jak zwykle domagał się jedzenia, ciało było obolałe, a we wnętrzu czaszki uderzały mocne impulsy – uboczny efekt spożywania Tornada, narkotyku, który w jakiś przedziwny sposób zsyłał zażywającemu wizję przeszłości.
Nadal jeszcze miał majaki. Wydawało mu się, że jest na pustyni i zbliża się do niego jakiś szczur, jednak gdy mocno potrząsnął głową, zmysły wreszcie wróciły na swoje miejsce, co prawda potykając się o siebie i szemrząc w głowie chaotyczne myśli. W miejscu domniemanej pustyni pojawiło się ciemne wnętrze jakiegoś pomieszczenia. Teraz wszystko pamiętał. Uciekał przed jakąś dziwną chmurą pyłu, która pojawiła się na zachodniej części stoku, po którym podróżował. Formowała się zbyt nienaturalnie, aby ją zignorować. Miał szczęście, że znalazł starą stację benzynową i tam też się schował. Aby ukrócić czekanie na przejście enigmatycznej burzy, zażył resztki Tornada jakie mu pozostały. A Strażnik miał go pilnować. Tak mówił. W każdym razie kościany kumpel skrewił i niech go cholera weźmie. Kowboj ledwo oprzytomniał, a przed jego twarzą wyrósł pysk dzikiego zwierzęcia. Wygłodniały kojot przyszedł tu jego tropem i wyraźnie obrał sobie za cel dzisiejszej kolacji. To nie było zabawne stworzenie występujące w starych kreskówkach, gdzie nieporadnie próbowało dorwać pewnego strusia. Ten kojot, choć wychudzony, miał w oczach szał, spotęgowany przez głód. Oczy świeciły się niespokojnie, a spomiędzy ostrych kłów spływała płatami żółta ślina. Zwierzę nosiło ślady mutacji, choć nie było przesadnie odmienione.

kojotk.jpg
W tym momencie Cuthbert był na straconej pozycji. Nawet z bardzo szybkim refleksem nie zdążyłby sięgnąć do broni.
- Malutki, <mlask, mlask>, chodź – odezwał się głos z głębi pomieszczenia - Masz. Chcesz? Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy.
Jakiś mężczyzna podszedł do zwierzęcia i podał mu trochę mięsa z konserwy. Skądś go znał… Spojrzenia obu spotkały się. W półcieniu przybysz musiał wziąć Cuthbera za trupa, jednak teraz sytuacja stała się jasna. Dzieli tą sytuację, byli tutaj obydwaj z dzikim zwierzęciem. Kojot nie był głupim stworzeniem, dobrze wiedział, że lepiej jest zjeść mniej, ale bez ewentualnej walki. Szybko odwrócił się i pożarł mięso.
- Pójdziesz ze mną? – zapytał wprost do psowatego.
Dla postronnego obserwatora mogłoby to być dziwne, ale Cuthbert zaczął rozumieć z kim miał do czynienia. To był treser bestii, z resztą mgliście mu znajomy. Znali się z widzenia, jeszcze za czasów życia w Południowej Hegemonii. Wspólna cecha posiadania niespokojnego charakteru kazała obydwóm opuścić rodzinne strony, a teraz w intrygujący sposób ścieżki dwójki zbiegły się.

Test perswazji (+1 za opis, +1 łatwy test)

Blis wygrywa test.
Zwierzę przekrzywiło łeb, jakby faktycznie rozumiało co się do niego mówi. I na jasne słońce Teksasu, faktycznie tak było, bowiem potulnie podeszło bliżej i położyło się przed nowym panem. W tym momencie Cuthbert mógł już pozbierać rzeczy i wstać.

Blis zyskuje nowe zwierzę: statystyki w KP. PS Spostrzegawczość nie działa w ten sposób, to sytuacje dotyczące refleksu.

Podczas podróży Kinga jedyną rozrywką były snucie wspomnień. Chociaż mężczyzna był wykończony, nie tracił nadziei, że trafi na jakiś dom lub obóz. Daleko mu było od typu faceta, który zaraz oddaje się we władanie bezlitosnej pustyni. Nie tylko pozostawał świadomy, ale szedł wyprostowany i nucił coś pod nosem. Jeszcze mu zapłacą. Jeszcze kiedyś znajdzie niezłą furę i znów da popalić szumowinom. Bo człowiek, taki jak on nie umiera jak byle śmieć na pustkowiu. Człowiek, jeszcze jako smarkacz nie bał się wyjść naprzeciwko doświadczonym zawodnikom zawodów w derby, ba wygrać te zawody. Takie osoby jak on, są drapieżnikami. Umierają w walce, nie kiedy słońce mocniej przyświeci w główkę.
Kiedy natrafił na farmę, początkowo mógł się ucieszyć. Nie został jednak miło przywitany. Właściwie wyglądało na to, że farmer nie tyle jest niebezpieczny, co ostrożny. Nic dziwnego w tych okolicach.
- Zrób mi kolo przysługę. Strzelaj w łeb żeby szybko poszło albo daj mi trochę jedzenia i wody... C'mon... Spust albo... albo żarcie żebym mógł dokończyć :cenzura:i z Hell's Angels...
King dobrze wiedział, że warto odnieść się do nienawiści wobec członków gangu. Ludzie z Teksasu posiadali swoistą mentalność. Podkreślali znaczenie ciężkiej pracy, natomiast gardzili bandytami. Ponadto mieli wręcz hyzia na punkcie wartości rodzinnych i ojczyzny, jaka by nie była. Na ogół byli solidnymi ludźmi, choć wszędzie zdarzali się popaprańcy. W każdym razie farmer w końcu opuścił lufę rewolweru, dając znać, że przybysz może podejść. Bishop ostrożnie minął poletka i wkroczył na skrzypiącą pod ciężkimi butami werandę. Gospodarz także wyszedł z cienia przedpokoju i stanął przed nim.

rancher.jpg
Miał ogorzałą twarz pokrytą bruzdami i wspomnieniami po bliznach. Ubranie robocze nosiło ślady wielu plam i rozdarć. Na głowie widniał sfatygowany kapelusz, o którego rondo coraz uderzał kłąb dymu z tytoniowego skręta.
- Taaa… wejdź. Tylko nie próbuj żadnych numerów, jasne?
Oszczędził sobie uścisku dłoni czy nawet przedstawiania się. Odprowadził tylko gościa wzrokiem i wszedł za nim.
Pierwszym pokój był niewielki. Oświetlała go lampa oliwna umieszczona na ścianie. Znajdował się tu niewielki wieszak z zarzuconymi łachami oraz rysunek całej rodziny farmera narysowany niedbale ołówkiem – spora familia jak na trudne warunki: mąż, żona, dwójka dzieciaków oraz jakaś starowinka.
Dwójka weszła do właściwego pomieszczenia. Meble jak długi stół, proste krzesła czy chybotliwe łóżka zbite zostały z belek tego samego, przeżartego drewna. W kącie pomieszczenia za prowizorycznym przepierzeniem znajdował się blaszany cerber z wodą. Prawdziwy gwarant intymności w łazience, nie ma co. Obok niego, na wyciosanym fragmencie kamienia, King dojrzał kilka zaśniedziałych talerzy i sztućców oraz kuchenkę gazową, także kąt pełnił również funkcję minimalistycznej kuchni. Większość dobytku Teksańczycy umieścili w kartonach i skrzynkach, co było częstą praktyką ludzi żyjących na tego typu zadu.piach, gdzie w każdym momencie mogła zaistnieć sytuacja wymagająca szybkiej ucieczki. Rodzina spoglądała niespokojnie na przybysza. Starsza kobieta o przeciągłej twarzy rzucała niespokojnie okiem to na niego, to na dzieciaki, jakby obawiając się intencji nieznajomego. Same maluchy nie miały nawet dziesięciu lat – ot dwa wystraszone szkraby, dziewczynka i chłopiec.
DUM DUM DUM
Coś zabębniło pod podłogą. Nikt nie zdawał się na to zwracać uwagi. Tymczasem farmer podsunął jedno z krzeseł, wskazując aby King usiadł.
- Moja żona zaraz ci coś przygotuje. Saro, możesz? – zwrócił się do swojej kobiety tylko na chwilę, gdyż zaraz znów wrócił do taksowania przybysza wzrokiem - A ty…
DUM DUM DUM
Znów ten sam, złowieszczy dźwięk. Mężczyzna pozostał głuchy na te tony.
- Ty w zamian powiesz nam, co dzieje się w okolicy. Widziałeś jakichś ludzi, wędrowców? Skąd przybywasz i gdzie idziesz? – zwyczajnie nie silił się na grzeczność czy konwenanse w dyskusji. Chciał informacji.
Żona ranczera przyniosła parującą misę wypełnioną mętną papką z warzywami, które rosły przed domem. Zapach nie był porywający, ale ogromny głód czynił takie rzeczy drobnostkami.
TRACH
Znowu dźwięk z dołu. Przez chwilę King wsłuchiwał się jakiejś czynności, jakby sunięciu czegoś po ziemi. Ponownie nastała cisza i także tym razem, nikt nie zareagował. Rodzina spoglądała tylko niespokojnie na Kinga, oczekując jego relacji.

Enzo miał mieszane uczucia. Z jednej strony interes mógłby być dochodowy, a takie przedsięwzięcie zmuszałoby do ścisłej współpracy z rodziną Bratva. To by natomiast oznaczało bliskie stosunki z grupą, która wiele znaczyła nad Missisipi. Z drugiej strony obawiał się Ligi. Wasyl był jak maszyna, na pewno doskonale wszystko sobie opracował i cała ta propozycja mogła być sprytną pułapką. Być może facet chciał tylko wykorzystać Lucagia i potem się ich pozbyć. Dlatego też Luca postanowił zabezpieczyć swoje interesy w tej operacji. Krótko mówiąc, zgodził się na tyle, na ile będzie wspomagany przez Bratvę. Wasyl wysłuchał go ze stoickim spokojem, po czym odpowiedział natychmiast, jakby w ogóle nie myślał nad ripostą, co w przypadku tego człowieka było raczej niemożliwe.
- Charaszo. Ty się nie boi o Liga. Paru dupków z przerośnięta ambicju. Dać ci dodatkowa ochrana i obserwować ich ruchy. Ty się zanimać jeno współpraca w handel. Enzo wierić mi, że Bratva ma sposob na sobackich strażników.
Obydwaj uścisnęli sobie dłonie. Dopiero teraz Enzo zdał sobie sprawę jak zimną rękę ma jego nowy wspólnik. Ten człowiek miał w sobie coś demonicznego i zwyczajnie lepiej było stać po jego stronie. Wkrótce wracał już ze swoimi przybocznymi długim korytarzem. Czasem zerkał na tutejszych strażników, z których część miała być oddelegowana do niego właśnie. Z jednej strony postawni, silni mężczyźni w co prawda, dość śmiesznych frakach, z drugiej – w ich oczach czaił się przestrach, jakby za tymi spojrzeniami tkwiła myśl, która chce wyjść na zewnątrz, ale jej nie wolno.
Siedziba Bratvy znajdowała się na wysepce tkwiącej po środku Missisipi. Dostać się tutaj było można jedynie dzięki kolejce liniowej, z fantastycznym z resztą widokiem na toksyczną rzekę, przesuwającą się teraz pod nogami Enzo i jego ludzi. W takich chwilach człowiekiem targały przemyślenia o tym miejscu: jak było intrygujące i przerażające jednocześnie. Ogromne pole wzburzonej, ale mętnej wody z pływającymi w jej toni dziwnymi kształtami. I ci szaleni ludzie, jeśli jeszcze można było tak ich nazwać, którzy przechadzali się wzdłuż brzegu i jakby nigdy nic wyciągali z mielizny znalezione przedmioty. Organizm Enzo, jak prawie każdego mieszkańca tych okolic stał się co prawda niezwykle odporny na toksyny kosztem drobnych zaburzeń psychicznych (Dziadku! Wyjdź wreszcie z mojej głowy!). Ale nikt, kto zachował resztki normalności nie zbliżał się do wody, jeśli nie musiał.
Minęło kilka dni. Handel zaczął ruszać. Jak z każdym, nowym produktem, na razie nie było dużego popytu. Ludzie byli ostrożni, jednak jakiś dochód zaczął przychodzić (+50 gambli). Teraz przydawał się każdy pieniądz, od czasu jak rodzina Lucagia wykorzystała prawie cały majątek na dodatkowe zabezpieczenia wokół domu. A propo, właśnie przed tą budowlą, stylizowaną na stary dworek przechadzał się z obstawą Luca, kiedy miał zdać sobie sprawę, że cena za decyzję, którą niedawno podjął, zaczyna rosnąć. Było z nim dwóch strażników osobistych oraz trefnisie od Wasyla w takiej samej liczbie. Ludzie Enzo to byli jego zaufani podkomendni: Marco oraz Davide, otwarci ludzie, z takim stażem, że niemal zwracali się do szefa na ty. Ci od Wasyla też dobrze spełniali swoje obowiązki, ale byli mrukami, niewiele mówili, a właściwie wtedy, kiedy naprawdę musieli. Podobnie jak to Luca zauważył u innych, w siedzibie Rosjanina, wydawali się być czymś nieustannie przejęci w złym tego słowa znaczeniu.
Enzo sprawdzał czy prawidłowo wykonano zasieki i jak postawiono drut kolczasty. Tą czynność można było nawet polubić, szczególnie, że do samego domu przylegał spory ogród z alejkami, żywopłotami i powykręcanumi drzewami. Roślinność zaskakiwała dziwnymi, nietypowymi kształtami, ale co tu się dziwić, mieszkając na silnie skażonej ziemi. Nagle, gdy Enzo doglądał wschodniej części swojego dystryktu, jeden ze strażników, Marco, delikatnie ujął szefa za ramię.
- Senior Enzo. Tam.
Wskazał na sylwetkę przemieszczającą się za najbliższym żywopłotem. Ten właśnie był częścią niewielkiego labiryntu, jaki dla kaprysu Enzo kazał sobie kiedyś zbudować. Nikt nie kręcił się tu bez przyzwolenia, toteż jasnym było, że mają do czynienia z intruzem.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
Rodzinka nie była najdziwniejszą menażerią jaką spotkał w swoim życiu, ale dźwięki spod podłogi nie mogły nie alarmować. Jednak Bishop nie należał do typu panikarza. Skoro oni nie reagowali on na razie też ignorował odgłosy włączając jednocześnie tryb zdwojonej czujności. Co by nie mówić o prowadzeniu aut to umiejętność ta rozwija wiele cech. Pewność siebie, spokój, opanowanie, koncentracje i coś na kształt takiego szóstego zmysłu...
King wziął się za strawę najpierw powoli smakując pokarm udając, że niby jest bardzo gorący. Kiedy nie wyczuł nic podejrzanego zaczął śmielej dobierać się do jedzenia. Pytania go nie zdziwiły, lecz postanowił minąć się trochę z prawdą:
-Jestem najemnikiem. Wynajęli nas Sędziowie żeby pomóc rozwalić okolicznych bandziorów. Dużo ich ubiliśmy, ale mój oddział został rozbity parę dni drogi stąd. Pruli do nas czym popadło i musiałem sp***rzać w głąb pustyni. Tak pocinam parę dni z buta aż tu patrzę wasza chata. To pomyślałem, że podbije bo w sumie co mam robić? Mam taki nadajnik to pewnie mnie niedługo znajdą. W ogóle od kiedy tutaj wpadliśmy z gangami powoli robi się zadyma niezła. Co raz nas więcej a gangerzy sr**ą pod siebie. Nie słyszeliście o nas? W sumie... Może do was tutaj jeszcze nie dotarły te wieści. Nie znowu tak dawno to robimy - przetarł usta rękawem, przełknął i dalej mówił z na wpół zapchanymi ustami - No w każdym razie powinni mnie znaleźć w ciągu najbliższych godzin, ale kuźwa dzięki stary za pomoc bo moi kumple pewnie znaleźli by trupa. No i tutaj nadajnik działa dobrze bo jak pociskałem na piechotę to tam dalej jakieś zakłócenia. Teraz jak sprawdzałem to sygnał jest zaje... tzn. dobry. Jeszcze raz dzięks za pomocną dłoń... (blef)
Historyjka nie należała możne do szczególnie wymyślnych, lecz była prosta a przez to w miarę wiarygodna i ciężka do podważenia. W końcu facet nie wybiegnie teraz szukać jakiś najemników na pustyni. Sprawa z nadajnikiem byłą trudniejsza do wyjaśnienia i udowodnienia, ale jeśli ktoś by się pytał to powie, że urządzenie jest wszyte w ubrania a więc niedostępne. Sprawą dziwnych dźwięków nie chciał się zajmować, nie teraz bynajmniej. Skończył jeść dalej bardziej zajęty ostrożnym lustrowaniem wszystkiego niż czymkolwiek innym. Odsunął talerz, podziękował pani domu i spytał wprost:
-W sumie to nie będę tutaj czekać bo im bliżej jakiejś "cywilizacji" to tym szybciej mnie chłopaki znajdą. Możesz mi podać namiary na jakieś miasteczko, obóz czy coś w tym stylu? Wiesz jakieś w miarę przyjazne wędrowcom miejsce? A tak przy okazji to coś wam chyba w rurach napierdziela, chodzi o to stukanie pod podłogą, hehehe...
 

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
Ciepła zupa, bo do tej potrawy było najbliżej substancji w misce, mile wypełniała żołądek. W smaku była taka sobie, w konsystencji wodnista, ale suma sumarum, nie ma nic lepszego dla strudzonego wędrowca niż jakakolwiek strawa. W przerwach między kolejnymi łyżkami Bishop opowiadał zmyśloną historię. Stawiając się w niej po stronie sędziów mógł zwiększyć zaufanie wobec siebie. W końcu w samym Teksasie sędziów było wielu. Słyszało się historie, że z dnia na dzień w małych społecznościach pojawiał się ktoś, kto wyciągał z piwnicy starego Colta i kazał się tytułować władzą. W sumie jego profesja i tych ludzi miały ze sobą wiele wspólnego. Najtrudniej było wytłumaczyć sprawę nadajnika, sam Bishop z resztą zauważył jak farmer na dźwięk tej nazwy marszczy brwi.

Test blefu

Remis.
King całkiem znał się na ludziach. Można uzyskać sporo informacji wiele o ludzkiej psychice, kiedy ofiarę rozbiera się z pewności siebie i napełnia strachem. Gdy upokorzony przeciwnik, wije się pod twoimi stopami i błaga o litość, której rzecz jasna nie zazna, to jakby spojrzeć w głąb jego duszy. Czasem z resztą wystarczył jeden rzut oka, aby zrozumieć z jakiej gliny jest taki gość ulepiony. Ale ten tutaj był farmerem, jak na te czasy nieźle sobie radzącym człowiekiem, który nie rozbijał się po starych autostradach wyjącym motocyklem. Zachował swój kamienny wyraz twarzy i w sumie ciężko było powiedzieć na ile daje wiarę w opowiedzianą historię. Z resztą jego beznamiętność świadczyła, jakby nie był tym specjalnie zainteresowany. Zatem dlaczego w ogóle pytał?
Rozmyślania przerwały kolejny raz donośne tony. Tym razem o wiele bardziej intensywne. Coś lub ktoś szamotało się pod spodem, dosłownie metr pod Bishopem. W pewnym momencie uderzyło bezpośrednio w strop, aż ten podskoczył. Deski podłogi ściśle do siebie przylegały, więc nie dało się spod spodu nic dojrzeć, a mimo to mieszkaniec piwnicy usilnie zaczął drapać i walić właśnie w tym punkcie. Zaraz uspokoił się.
- Jeśli idzie o strawę, to nie ma sprawy chłopcze – głos farmera stał się mniej surowy - Dobrze wiemy jakim problemem jest głód, bo i u nas ziemia wydaje coraz mniej plonów.
King jeszcze raz podziękował za pomoc i miał już wstawać, gdy ciężka dłoń gospodarza spoczęła na jego ręce i stanowczo, choć bez agresji, pociągnęła go z powrotem w dół.
- Ależ zostań. Skoro twoi ziomkowie cię znajdą, to po co się spieszyć i narażać na dodatkowe niebezpieczeństwa? Bądź naszym gościem, choćby jeszcze przez chwilę…

Test spostrzegawczości

Test wygrany.
To już było podejrzane. Raz są co najmniej zdystansowani, a teraz nagle robi się nienaturalnie miło i gościnnie. Bishop wychylił lekko głwoę zza ramienia mężczyzny. Smutna dotychczas kobieta, stojąca przy cebrze, uśmiechnęła się drapieżnie. Wyraźnie dojrzał, że się z czegoś cieszy i ten wyraz twarzy mu się nie spodobał. Kiedy jego wzrok spoczął z powrotem na farmerze, widział go już nieco rozmytego. Nogi zaczęły robić się coraz cięższe, a każdy ruch wymagał wzmożonego wysiłku.
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
- :cenzura:y - uśmiechnął się Enzo, wyglądając dalej na zewnątrz - Wy panowie - zwrócił się do ludzi Wasyla, nie chciał mieć ich za sobą w razie zamieszania - idzćie do głównego wejścia, pomóżcie strażnikom jeśli będzie trzeba ale nie wpuszczajcie nikogo do środka. Nie zabijajcie go też.
Gdy ciemne typy odeszły, odetchnął i zwrócił się do jednego ze swoich zaufanych szeptem:
- Zeskocz na dół i spróbuj go zajść od tyłu, będziemy cię widzieć i osłaniać z góry.
Czekał na rozwój wydarzeń, zły mimo dobrej miny: jakiś czas już nie nachodził go nikt w jego domu więc albo był to ktoś głupi czy przypadkowy albo miał coś ciekawego do powiedzenia. Ludzie przypadkowi rzadko wymijają straże i mury, żeby wejść na strzeżony teren - więc Enzo chciał dorwać tego kogoś żywcem. Nie wierzył, żeby Bratva lub ktoś inny planował pozbyć się w ten sposób. Nie tak oczywiście, nie tak ordynarnie. Cenił swoich przeciwników na tyle, że spodziewałby się po nich co najmniej bomby w samochodzie, trucizny, może podstawionej kobiety-zabójczyni ale nie takiej dziecinady. Wycofał się z widoku, i kazał tylko swojemu drugiemu ochroniarzowi przyczaić się i obserwować gościa oraz działanie drugiego z ludzi. Oparł się o chłodną ścianę i z reyzgnacją wyjął swój rewolwer: naprawdę rzadko musiał kogoś zabijać osobiście. Wydał niejedno zlecenie i parę osób zatłukł gdy na to zasłużyły swoimi postępkami ale nie lubił strzelać do kogoś ot tak. Skierował broń lufą ku ziemi w stronę wyjścia i czekał, co jakiś czas zapytując swojego ochroniarza o sytuację. Polecił mu, by próbował postrzelić intruza, najlepiej w nogę ale ostatecznie i inne części ciała. Co jak co ale spodziewał się, że ma na tyle dużo ludzi pod ręką, że uda im się unieruchomić i pojmać jednego, który był tak głupi by w świetle dnia podejść pod jego oczy. "Gdyby miał dobry karabin, jużbym leżał tu w kałuży krwi" pomyślał Luca, w ten sposób tłumacząc sobie, że człowiek nie przyszedł tu go zabić ale po coś innego. Emisariusz? Szpieg? Wtedy dotarliby do niego inaczej, nie narażając się na zabicie przez straż. Minęło może dziesięć sekund ale był juz poirytowany sytuacją więc cofnął się wgłąb budynku i przywołał jednego ze swoich, każąc mu wziąć dwu ludzi i przeczasać cały labirynt oraz przylegającą do niego granicę posiadłości. Wieczorem i tak ustali winnych tego niedopatrzenia i z nimi pogada odpowiednio a dla reszty zwiększy robotę, zlecając całościowe obchody co pół godziny. Muszą trzymać formę, on o to zadba. Ale ktoś zapłaci za tego intruza, nie może puścić takiej głupoty płazem.
- Ech, pośmieją się - powiedział cicho do siebie, widząc już oczyma wyobraźni jak goście jego cowieczornej herbaty robią żarty z wiecznie dbającego o bezpieczeństwo Enzo. To byli jedyni ludzie, którzy mogli się z niego śmiać tak otwarcie; dzisiaj miał być wśród nich jego wuj, dawna dziewczyna z młodych lat i jego najlepszy przyjaciel, Sonny. Były najlepszy przyjaciel, dopóki nie zwrócił się przeciwko Enzo, nie zabrał sprzed nosa jego wspomnianej dziewczyny, Leigh i chciał go wydać Fontainowi. Oczywiście dzisiaj to już stare dzieje, Sonny odpokutował; Enzo zjawił się ze swoją gwardią w jego domu rodzinnym. Zastał na gorącym uczynku go i Leigh, gdy oddawali się namiętności. Ona początkowo nawet nie zauważyła wchodzących mężczyzn, zanim nie oblała jej krew tryskająca z głowy Sonny'ego. Enzo planował go zastrzelić jak psa ale gdy zobaczył to co zobaczył, stracił kontrolę i zatłukł go łomem, który znalazł przy wejściu. Leigh spoliczkował, wywlekł za włosy na zewnątrz, zwołał sąsiadów i rzuciwszy ją na ziemię, kazał zastrzelić swojemu człowiekowi. Wykonał polecenie, był równie zły za obrazę swego szefa jak on sam. Ten człowiek to Davide, był jego prawą ręką do dzisiaj, chociaż wciąż pełnił tylko rolę ochroniarza. Enzo czasem zapraszał też jego na herbatę z innymi ale widział, że prosty umysł tego dobrego człowieka nie mógł się odnaleźć w takim towarzystwie. Ba, twierdził kiedyś nawet, że przy stole nikogo nie ma, że widzi ich tylko Enzo. Śmieszny człowiek, doprawdy, nie wiedział, że były to specjalne chwile i ci ludzie byli tam obecni. Ale nie było sensu go zrażać, Luca pozwalał mu szybko odejść i zostawał sam ze swoimi gośćmi, rozmawiając, słuchając i śmiejąc się czasem długie godziny. Zastanawiał się jak ubierze się dziś Leigh - zawsze przychodziła ubrana tak samo ale miał nadzieję, że w końcu się przełamie - była taką ładną młodą dziewczyną. Dziś już prawie dziesięć lat młodszą niż on sam ale nie przeszkadzało mu to, wciąż potrafili porozmawiać, mimo ich...różnic.
"No rusz się"- poganiał w myśli intruza i spytał znów o sytuację. Gdyby człowiek zniknął z widoku, Enzo musiałby iść z ochroną do swego gabinetu i tam czekać na wieści, żeby nie wpaść na niego przypadkowo. A w gabinecie nie lubił siedzieć w ciągu dnia; zbyt duża rzeczy niosących wspomnienia. Wystarczyłoby żeby go widzieli, postrzelili, obezwładnili, cokolwiek, musieli go przecież wybadać, nieważne kim był.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
Kiedy zupka okazała się jakąś szemraną strawą i gdy poczuł jak jego tyłek podskakuje podbijany przez coś/kogoś skrywającego się pod podłogą czas na żarty się skończył. Na razie jakoś się jeszcze trzymał. Czuł wprawdzie, że ruchy jego są jakby skrępowane, ale to oznaczało jedynie, że trzeba korzystać z okazji. Życie w Detroit i ostatnie parę lat życia w drodze nauczyły go jednego. Czasami trzeba wszystko postawić na jedną kartę. Albo wygrasz albo kopniesz w kalendarz, takie życie. Bishop uśmiechnął się pod nosem. Jego zwichrowany umysł ryzykanta podświadomie odebrał tę sytuację jako kolejne wyzwanie i mimo ewidentnego zagrożenia w duchu cieszył się z tego co się stało. Jeśli pójdzie dobrze rozwali im wszystkim łby, jeśli nie to zginie w walce... przecież to i tak jest mu pisane.
Ocena sytuacji zabrała mu tylko ułamek sekundy. Cały czas był czujny, więc wiedział gdzie kto stoi, zapamiętał rozkład pomieszczenia i mebli. Jako że siedział przy stole zaparł się rękoma i błyskawicznie odepchnął się. Zwyczajnie runął na podłogę odsuwając się od farmera i miejsca, na którym siedział. W locie wydobył broń i strzelił do faceta. Kolejna kula przeznaczona była dla gospodyni. Przysunął się do drzwi i jeśli miał okazję wybiegł. Poruszał się tyłem nie odrywając lufy od kierunku drzwi. Kiedy oddalił się parę metrów od domu szybko wepchnął dwa palce do gardła. Rzygał jak kot, ale nie odrywał gnata i wzroku od domu. Musiał jak najszybciej pozbyć się tego co miał w żołądku.

*Jeśli nie mógł się oderwać od stołu lub trafić porządnie. Broń skierował w stronę jednego z dzieci. Huk. Mózg dzieciaka na ścianie powinien na trochę zająć rodziców.
 

wiertarkazudarem

Nowicjusz
Dołączył
29 Styczeń 2011
Posty
58
Punkty reakcji
0
Cuthbert czuł się nie tyle co źle, tylko nieopisanie potwornie. Patrzył na dziwnego człowieka, który w dość nietypowy sposób uratował mu życie. Zamrugał oczami. I jeszcze raz. Nie, teraz już na pewno nie śnił. Wisielce tańczące na szubienicach, pustynie, spadanie z wielkich wysokości a nawet bar w którym piwo nie ma smaku, Cuthbertowi śniło się wiele dziwnych rzeczy, ale nie sądził, żeby jego wyobraźnia potrafiła stworzyć wizję tego rodzaju.

Nagle poczuł, że jedyne czego teraz potrzebuje, to porządnie się wyrzygać. Spróbował, ale okazało się, że nie ma nawet czym.

- Parszywy czas nastał, skoro nawet rzygać nie ma za co - przymknął oczy i podpierając się rękami jakimś cudem ustawił się w pozycji siedzący, opierając się o zbutwiałą ścianę.

Stacja beznzynowa była stara. Czego się spodziewać, grup wesołych robotników, wędrujących po pustkowiach i budujących nowe stacje benzynowe specjalnie dla przejeżdżających band grabieżców albo jeszcze dziwniejszych świrów? Ha, może stacje obsługi molocha, tego jeszcze nie było. Spojrzał na strażnika. Pozwolił sobie na jeszcze malutką chwilę zanim będzie musiał się rozejrzeć na około, walcząc z ostatnimi objawami narkotykowego oszołomienia, wirującym otoczeniem, dźwiękami dochodzącymi jak spod wody i powietrzem... ech, powietrzem, które chyba na tym za:cenzura:u śmierdzi tak zawsze. Mówiąc o narkotykowych objawach, Cuthbert spojrzał na Strażnika i przez chwilę był pewien, że ten się uśmiechał. Po pierwsze krowie czaszki się nie uśmiechają a po drugie nie miała ku temu powodu.

Stacjabyła stara. Nie spodziewał się zobaczyć światła elektrycznego, pustka nie podepnie sobie przecież kabli. Nie zobaczył go, nie zobaczył też światła słonecznego. Brudne szyby, zabite okna, przejście chmury sprawiały razem, że równie dobrze mogło być południe jak i środek nocy. Mogło tez być po południu lub nawet z rana. Nie można też zapomnieć o wieczornych porach... Cuthbert potrząsnął głową, dość tego dobrego, jego mózg zdawał się podróżować w krainy, których nie zamierzał dzisiaj odwiedzać.

- To twój... - Cuthbert podniósł się na nogi i wskazał na dziwne zwierzę, lekko zmutowanego kojota. - twoje coś? Jeżeli tak kolego, miałbym prośbę, żebyś trzymał go, to lub jak to zwał w bezpiecznej odległości od mojej osoby. Najlepiej byłoby to dwa kilometry stąd... -mruknął pod nosem.

- Wiem, że to najgłupsze pytanie jakie można zadać budząc się w takim miejscu, na środku cholernego pustkowia, widząc człowieka karmiącego coś, co inni zabiliby gdyby tylko pojawiło się na horyzoncie. Ale... - Cuthbert zawahał się. - Czy my się przypadkiem nie znamy?
 

bati999

Macierz Diagonalna
Dołączył
13 Październik 2008
Posty
2 211
Punkty reakcji
18
Wiek
26
Miasto
Tarnobrzeg
W końcu, po długim okresie, Blis znalazł swojego przyjaciela który nigdy go nie opuści. Mało nie posiadał się ze szczęścia. Ale - nie okazywał tego, jak miał w zwyczaju. Był skałą, bez emocji, które są tylko niepotrzebne.
Miał już zamlaskać, wstać z kolan, gdy usłyszał:
- To twój... twoje coś? Jeżeli tak kolego, miałbym prośbę, żebyś trzymał go, to lub jak to zwał w bezpiecznej odległości od mojej osoby. Najlepiej byłoby to dwa kilometry stąd... -
- Taki mam właśnie zamiar. Żegnam. -
Wstał, pogłaskał kojota. Głowił się chwilę nad nazwą, ale nic nie wymyślił. Człowiek pod ścianą go nie obchodził, mimo że jakimś cudem, w odmętach swojej pamięci widział go przez mgłę.
- Wiem, że to najgłupsze pytanie jakie można zadać budząc się w takim miejscu, na środku cholernego pustkowia, widząc człowieka karmiącego coś, co inni zabiliby gdyby tylko pojawiło się na horyzoncie. Ale... - Usłyszał gdy już wychodził z magazynu, wprost do pomieszczenia, w którym Bill życzyłby mu miłego dnia. - Czy my się przypadkiem nie znamy?
Mandown uśmiechnął się krzywo stojąc tyłem.
- Może.-

Postanowił jeszcze splądrować to co zostało na miejscu. Wiadomo, było tu setki, albo tysiące innych, przez wiele lat. Mimo wszystko to stacja paliw, gdzie tytułowy przedmiot mógłby się znajdować.
Albo coś innego. Wątpił, że gdy powie "Szukaj", kojot zacznie to robić, gdyż nie był szkolony, ale skulił się i zaczął mówić.
- Słuchaj, chcesz mi pomóc? Jesteś mądry, fajny, pieseczku. Poszukaj czegoś. Wiem, że umiesz, bo na kogoś kogo przez całe życie karmiła mama nie wyglądasz, ha? -
 

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
Cuthbert miał małe problemy z przywróceniem się do pionu. Ostatecznie jednak kowboj dał radę stanąć na drżących nogach. Jego wzrok spoczął na nowym kompanie tresera. Zwierzę nadal był głodne i nie podobał mu się sposób, w jaki na niego patrzyło. Ostrzegł przybysza, aby trzymał go z dala, a sam spojrzał z powrotem na niego:
- Czy my się przypadkiem nie znamy?
- Może – odrzekł tylko tamten, po czym bez słowa wyszedł z pomieszczenia.
Obydwaj zostali jeszcze chwilę, przeszukując stację, ale nie wchodząc sobie w drogę. Treser znalazł w sumie 1 medpack i 2 naboje 9mm. Cuthbert zainteresował się najpierw jakimś zardzewiałym, drucianym stoiskiem ze starymi gazetami. Chociaż większość z nich rozpadała się w dłoniach, na kilku dojrzał informacje o tajemniczych awariach fabryk kilkadziesiąt lat temu. Najnowsza lektura, jaką udało mu się znaleźć, zdawała relację z rzekomego ataku terrorystycznego na wielką skalę i utraty kontaktu z resztą kontynentów. Kowboj przeszedł do szukania bardziej przydatnych rzeczy. Pozostałości po radiu dało się wykorzystać w formie waluty (5 gambli). Poza tym, pozostał już tylko gruz i dawno nieżyjący delikwent na ladzie.
Wyszli na zewnątrz, nadal się ignorując. Dopiero opuszczając mrok Algood mógł stwierdzić, że powoli zachodzi słońce. Spojrzał jeszcze tęsknie na cysternę stojącą obok wejścia. Niestety, nawet nie posiadając specjalistycznej wiedzy technicznej, mógł stwierdzić, że ten złom jest zbyt zdezelowany, aby ruszyć.

Test Orientacji w terenie – oddzielnie dla kojota i Cuthberta

Cuthbert przegrywa test.
Kojot wygrywa test.
Dawni mieszkańcy Hegemonii nie zdawali się przesadnie sobie ufać, czemu trudno było się dziwić. Nie oglądając się na siebie ruszyli w inne strony, gdy nagle kojot szarpnął się w miejscu i gwałtownie zawrócił. Stone, choćby się upierał i poganiał zwierzę, te co chwila cofało się i kręciło łbem. Stone spróbował nakierować je na ścieżkę, którą szedł Cuthbert. W tym momencie dosłownie miotnęło ciałem, wyraźnie przerażone tą perspektywą. Kojot przestał oponować dopiero, gdy obydwaj nakierowali się na zachód, czyli w zupełnie inną stronę od wybranej przez Cuthberta, jaka to napawała podopiecznego Blisa przestrachem.

Bishop wyraźnie już czuł, że dostał niemiły gratis do zupy. Momentalnie wykonał wygibas i walnął o podłogę, chwilowo wprawiając Teksańczyków w zakłopotanie. Jeszcze podczas tej akrobacji wyszarpnął Glocka.

Test Strzelectwa Bishopa i Spostrzegawczości farmera (Bishop: -1 za trudny test, +1 za zaskoczenie wroga)

Remis.
King grzmotnął o deski, po której coś pod spodem przejechało równocześnie czasie pazurami. Jego ruchy były wyćwiczone i nawet w takim stanie radził sobie dobrze. Pocisk bowiem wystrzelił dokładnie tam, gdzie planował – jednak przez sekundę jaka dzieliła wymierzenie i strzał, ranczer zdążył się już przemieścić. Ostatecznie trafił w okno, rozbijając je donośnie na małe kawałki. Farmer zasłonił głowę rękoma, chowając się przed deszczem szkła. W tym czasie kobieta wyciągnęła drewnianą lagę. Była wątła, ale bardzo zdeterminowana, aby spacyfikować Bishop’a. Zamachnęła się z wściekłą miną.

Test Walki bronią Sary i Spostrzegawczości Bishopa (Bishop: -1 za trudny test) (Sara: +1 za zaskoczenie wroga)

Test wygrywa Bishop.
King odturlał się na bok. Przedmiot gruchnął o podłogę, tylko podjudzając istotę, która teraz zakrzyknęła ponuro. Niefortunny gość miał wykupioną sekundę lub dwie. Natychmiast wpakował sobie w usta dwa palce i wywołał odruch wymiotny. Zaraz pożywienie uszło z niego, a on sam, skulony i dyszący wreszcie dochodził do siebie. Znów widział i poruszał się normalnie, ale był na straconej pozycji – gdy doznawał torsji, farmer namierzył go rewolwerem.
- Nie rusz się, nawet nie drgnij.
Palec lekko zadrżał na spuście. Tamten walczył ze sobą, widocznie niechętny strzelać. King dobrze znał ten gest i rozpoznał go nawet u tego surowego, z pewnością mężnego człowieka. Jakaś sytuacja zmuszała go do takich zachowań.
- To nic osobistego, synu. Chciałbym, żebyś to wiedział. Gdyby Martha słuchała moich rad, nie chodziłaby po okolicy samotnie. Ale co się stało, to się nie odstanie. Wszystko zostaje w rodzinie, której nadal jest członkiem, jakby nie wyglądała... I musi jeść.
Bishop nie wiedział o czym ten człowiek mówi, ale z pewnością nie świadczyło to dobrze o jego sytuacji. Nadal trzymał rękę na kolbie, lekko skulony, jednak fałszywy ruch wystarczyłby, aby jego głowa, do której mierzył oponent, rozbryzgała się jak arbuz.
Nastała grobowa cisza. W każdym momencie mógł nastąpić wystrzał. Tak długich sekund się nie zapomina nigdy. A wtem Sara odchrząknęła.
- Williamie. Ekhm… Williamie!
Farmer nadal stał jak zahipnotyzowany, gdy wreszcie oderwał wzrok od swojego celu. Żona skarciła go nerwowym skinieniem głowy.
- Załatw to na zewnątrz, dopiero zmywałam podłogę.
Teksańczycy.
- Ah. Tak. Masz rację. Wędrowcze, teraz położysz swoją broń na ziemi i powoli wstaniesz. Wyjdziemy na zewnątrz, a ja… – tu znów chwila wewnętrznej walki - Strzelę ci w głowę. Umrzesz szybko i bezboleśnie, a wierz mi, że to o wiele lepsze od trafienia do Marthy żywym.
Kulisz się przed Williamem, który zagradza drogę do drzwi i mierzy w ciebie. Broń trzymasz w ręku, jednak opartą o deski podłogi. Sara stoi za tobą, gotowa uderzyć pałką. Dzieci skuliły się gdzieś w rogu, chcąc być jak najdalej zajścia.

Strażnik Enzo natychmiast spełnił rozkaz. Okrążył nieznacznie teren labiryntu, wspiął się po żywopłocie i skoczył do środka. Nawet jeśli intruz był profesjonalistą, a jak słusznie Luca zakładał – był, nie mógł tak znać okolicy domu, jak jego własna gwardia. Sam po jakimś czasie wycofał się do wnętrza dworu. Kilku pozostałych ludzi dostało rozkaz, aby przeczesać roślinność. Bez mrugnięcia okiem ruszyli w tamtym kierunku, zostawiając szefa z dużą liczbą kotłujących się w głowie przemyśleń. Gdyby ktoś teraz wszedł do jego głowy i ujrzał o czym rozważa mafiozo: jak z zimną krwią każe zabić Leigh, dla której Sonny stracił głowę i to dosłownie, dwa razy przemyślałby, zanim by się tu zjawił.
Luca stał w pobliżu głównego wyjścia, nieco schowany w hallu, okryty cieniem. Oczywiście parę osób ze straży także mu towarzyszyło i tutaj. Wtem, mężczyzna ujrzał niepokojący ruch w gęstwinie. Powoli, pewny siebie, acz ostrożnie wyszedł nieproszony gość. Ależ to… Lucy?!

lucyai.jpg
Jeszcze jedna persona z jego burzliwej przeszłości. Kiedyś Lucy pracowała dla niego jako zabójca, zrealizowała niejedno zadanie i zawsze dokonywało egzekucji z niepokojącym zapałem. W ogóle miała kręćka na punkcie śmierci. Ofiarom lubiła cytować Apokalipsę, a sama w jakiś sposób stała się właścicielką starego odtwarzacza muzyki, zwanego walkmanem, na którym odtwarzała non-stop donośną muzykę o piekielnych mocach. Nawet teraz para słuchawek spływała z jej łabędziej szyi i niknęła w części ciała, która pozwalała jej dość swobodnie oddychać. Między kablami widniał duży, czarny krzyż.
Niegdyś między nimi coś iskrzyło i mógłby ją bez problemu mieć, ale… ale w tej dziewczynie było coś nieokiełznanego. Coś, co raz już stłamszone choćby jednym śladem fizycznego związku, sprawiłoby, że nie byłaby tak niezwykła. Dlatego wtedy nie robił jej propozycji, choć ona czasem mówiła i zachowywała się dwuznacznie, lecz jako podwładna nie mogła uczynić pierwszego kroku. Z resztą on sam, miał już wtedy Leigh. Co prawda dość niemrawą i prześwitującą, ale jemu to nie przeszkadzało. W każdym razie, Lucy pewnego dnia wyszła z prośbą: chciała pracować na własną rękę i udać się gdzieś indziej, prawdopodobnie do Miami. Tutaj Sędziowie robili jej za bardzo koło pióra. Miał do niej słabość i zgodził się. A teraz wróciła…
- Witaj Enzo. Sporo lat minęło od naszego ostatniego spotkania.
Strażnicy naprężyli się. Kilku złapało za rękojeści rapierów, parę trzymało w pogotowiu broń maszynową. Sama zabójczyni nie eksponowała broni, ale Enzo mógł się założyć, że jej garderoba skrywa wiele niewidocznych kieszeni.
- Jeśli chodzi o twoich strażników w ogrodzie, to śpią. Mam strzałki ze środkami usypiającymi, sam mnie kiedyś uczyłeś, aby wykorzystywać je do bardziej delikatnej roboty. Nie chcę rozlewu krwi. Tak, przysłali mnie Sędziowie – Lucy, Lucy. Jak zawsze konkretna. Ale żeby pracowała teraz dla ludzi, którzy ją stąd wykurzyli?
Kobieta nieco kokieteryjnie przekręciła głowę i spojrzała wprost na Enzo.
- Czy twoi goryle mogą nas zostawić na chwilę w spokoju? To delikatna sprawa, zarezerwowana tylko dla twoich uszu – słowa Lucy były spokojne, ale czaiła się w nich jadowita nuta.
Być może była dyktowana nutą diabolicznego planu, a może zwyczajnie, jej nieskrępowanym obyciem.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
Cała sytuacja zakończyła się patowym impasem. Wprawdzie King zdążył chociaż wyrzygać co zjadł i dzięki temu powracał do normalnego stanu, ale to była jedyna dobra wiadomość. Stracił jeden nabój nie ubijając żadnego z wrogów. Kiedy farmer zaczął mówić coś o Marthcie Bishop dopowiedział sobie resztę sam.
-Przeklęta córeczka zmutowała i rodzinka bawi się teraz w kanibali naganiaczy -
pomyślał nie szczędząc złorzeczeń.
Nie lubił takich ludzi. Byli zbyt słabi żeby skrócić cierpienie własnej córki, ale za to jeśli chodziło o dostarczanie tej zmutowanej maszkarze pokarmu wykazywali się wyjątkową zajadłością i przebiegłością. W tym wszystkim byli jednak podszyci jakimś wyrzutem. Szczególnie było to widać po facecie. Kobieta jak to matka, pewnie sprzedała by duszę diabłu gdyby mogła w ten sposób pomóc dziecku, tutaj nie widział szans na negocjacje, lecz odrobinę nadziei trącił w niego wahający się Teksańczyk. King nie ruszał się, teraz byli w jakimś dziwnym układzie, z którego nie było dobrego wyjścia dla żadnej ze stron i to trzymało wszystkich w jakiejś "harmonii" i równowadze. Bishop skoncentrował się i skupił na dwóch postaciach, Sarze i Williamie. Z tym pierwszym nie miał większych szans bo kuli nie prześcignie, ale kobie to już inna bajka. King nasłuchiwał intensywnie jej ruchów i przyglądał się delikatnemu cieniowi jaki rzucała. Dzięki temu widział jak stoi za nim gotowa użyć drewnianej lagi, jeśli tylko wykonała by jakiś niepokojący ruch wojownik miał zamiar wcielić w życie plan B. Tymczasem jednak...

Plan A "Rozmowa"

Mając cały czas na uwadze ruchy obojga szanownych małżonków zaczął:
-:cenzura: mać... tfu... Rozumiem wszystko, ale to zwykłe zezwierzęcenie... Przyszedłem tutaj bo wydawaliście się przyzwoitymi ludźmi, takimi jakich wielu w Teksasie spotkałem. Uprawiacie swoją ziemię i wychowujecie dzieci... ale to... nie spodziewałbym się tego... Ehh... Z jednej strony was rozumiem, znam takie sytuacje z doświadczenia, ale kuźwa, wybaczcie łacinę, to inaczej :cenzura: wygląda jak się na to patrzy z tej perspektywy... Ja pier**lę... Słuchaj William, wiesz kim jestem? Nazywam się King Bishop, w Detroit moje imię wymawiają z szacunkiem (zależy kto - dopowiedział w myślach), moje życie to rozwalanie gangerów, :cenzura: nie mam domu, nie mam rodziny, nie mam nawet auta (tymczasowo - znów sam sobie dopowiedział) a to wszystko bo od lat eliminuję szumowiny z tego świata żeby te twoje dzieci - skinął głową na dwójkę najmłodszych - może mogły żyć w jakimś w miarę "normalnym" otoczeniu.. I mam tak skończyć? Zjedzony przez waszą córkę? Ty rozumiesz co ty do mnie mówisz? Przetłumacz to sobie powoli... Powtórzcie sami do siebie, że to co chcecie do cholery zrobić to nakarmić swoją córkę człowiekiem... Rozumiesz to co mówisz? Co chcesz :cenzura: zrobić? Nie przyszło wam do głowy, że kiedyś jakaś rodzinka nakarmi swoją Marthę waszym synem albo drugą córką? Co? Fajna myśl? Idzie sobie William junior przez pustynię, prosi o pomoc a oni go karmą trucizną i wrzucają pod podłogę żeby nakarmić jakąś Samanthę, Jasona, czy innego Freddiego Krugera? Nie czujesz tego wyjątkowego ch*jstwa w tym wszystkim?
Po delikatnym podkoloryzowaniu siebie na chwilę przerwał zostawiając farmerów z własnymi myślami. Przez chwilę odniósł wrażenie, że to tacy skołowani, lekko zdziczeli ludzie jakich pełno na pustkowiach. Może to co robili było cholernie zwyrodniałe, ale mieli jakieś tam swoje powody do tego, lecz mieli też moralnego kaca. Nikt, chociaż odrobinę normalny, nie może przejść nad czymś takim do porządku dziennego i na to liczył Bishop. Po krótkiej chwili dokończył:
-Proponuje mały deal, co? Posłuchajcie. Jedno co umiem robić to rozwalać gangerów a to zwykłe autostradowe śmieci... Idealnie by się tutaj przydali. Można powiedzieć "Martha syta, King cały". Chyba nie nie trzeba wam tłumaczyć, że w ten sposób moglibyście swoją córkę utrzymać przy życiu w jakiś ciut bardziej moralny sposób... co nie?

Plan B "Bullet in the Head"

Jeśli Sara wykonała jakiś "krzywy" ruch lub jeśli rozmowa nie pomogła Bishop przeszedł do czynów. Czy wygra czy przegra, chociaż ta farsa się skończy... Postarał się wyczuć moment, taką jedną chwilę kiedy farmer stracił na chwilę skupienie, kiedy King mógł znów runąć na podłogę oddalając się od linii strzału i drewnianej deski Sary. Huk. Huk. Pierwsza kula dla gospodarza, druga dla gospodyni.
 

kdVer

Nowicjusz
Dołączył
5 Kwiecień 2008
Posty
1 609
Punkty reakcji
27
Wiek
35
- Mam nadzieję, że z tej trawy nie wyszła żmija - powiedział, odsyłając swoich ludzi ręką. Gdyby przyslali ją tu by go zabić, nie musiałaby się zbliżać, nie musiałaby nawet go widzieć. Zanim zostawili ich samych w pomieszczeniu, polecił Marco by zmienili śpiących ludzi i potem przysłali ich oraz nadzorcę dzisiejszej zmiany do niego. Polecenia wydawał zimnym głosem, nie patrząc na rozmówcę; chciał pokazać Lucy, że nie toleruje niepowodzeń u swoich ludzi, wywołać wrażenie, że rządzi żelazną ręką - w razie gdyby potem zdawała komuś sprawę z tego, co zobaczyła.
Poprosił ją żeby usiadła i wtedy sam również zajął miejsce, oddzielony od niej stołem. Broń, którą trzymał do tej pory w ręce w pogotowiu, położył przed sobą, nie ukrywając jej. Zachęcił ją by również pochwaliła się tym, co ma w zanadrzu.
- Jak wszyscy zabójcy-łamane-szpiedzy, nie zostaniesz pewnie na obiad? - zapytał beztrosko, nie ciągnąc jej za język co do jej posłannictwa. Nie miałby nic przeciwko, gdyby mógł porozmawiać z nią dłużej bo, musiał przyznać, zachowała podobny urok jaki miała zawsze w przeszłości. Teraz też zauważył z rozczarowaniem, że jej blade ciało odcinające się ostro od czarnych elementów fantazyjnego stroju, z powodzeniem przykuwa uwagę, każąc się zastanawiać, co jest dalej. Właśnie dlatego po niej zatrudniał kobiety tak rzadko jak mógł. Zbyt go rozpraszały, odwracały uwagę od szczegółów i w efekcie - łatwo było zapomnieć, że moga być równie niebezpieczne jak każdy inny. Równie a może nawet bardziej. Z Lucy tego problemu jednak nie miał, był w tym samym czasie świadom zarówno jej niebezpieczeństwa jak rozbrojony nagłym pojawieniem się takiej, jaką zapamiętał.
- Po co więc przychodzisz Lucy? Powiedz proszę, że to dobre wieści. Chociaż nie przypomninam sobie byś przynosiła takie... - zakończył, oddając jej głos i po raz kolejny omiótł ją z góry na dół wzrokiem, raz jeszcze kontastując dobry wygląd. Nie, piękno nie - jego ideał piękna był inny, bardziej prosta, opalona kobieta jakich dziesiątki chodziły po okolicy, jaka była właśnie Leigh. Porównywał je w myśli kiedyś i uznawał, że trafione było podsumowanie, które zrobił kiedyś Marco: jedna była jak rzeka płynąca w słońcu a druga jak skryte w cieniu drzew meandry bagien Florydy. Patrząc na nią, nie miał wątpliowści, że rzucona na takie bagna Lucy, mogłaby żyć tam długie lata i czuć się jak w domu. "Ogarnij się" zrugał sam siebie: ten dzień był dziwny, zanadto refleksyjny. Czuł, że gdy kobieta sobie pójdzie a on uporządkuje to co musi, wybierze się wieczorem do czegoś co oderwie go od trochę od tej atmosfery. Może objedzie trochę swojego biznesu, może przejdzie się po mieście i sprawdzi znienacka czy jego ludzie robią to co do nich należy. Może wreszcie zwizytuje swoje "więzienie"; od kilku dni przypominano mu, że nie wydał żadnych dyspozycji co do kilkunastu przetrzymywanych osób więc siedziały tam, w ciemności i zimnie, karmione tylko na tyle by przeżyć. Nawet nie wiedział kto tam siedzi i za co, strasznie oddalił się od zarządzania swoim imperium a kiedyś przecież lubił bawić się w sędziego, mozolnie budować sobie szacunek ludzi i starać się nie być tyranem wobec społeczności, która przecież była jego głównym źródłem dochodów. Ale, ze wzrostem interesów, porzucał mniej ważne rzeczy, przekazując je komuś. Byćmoże teraz był czas zrobić generalne porządki w jego królestwie.
"Ale najpierw ona..."- znowu podniósł na nią wzrok. Nie próbował wywierać na niej strachu ani wrażenia małymi gestami, spojrzeniami czy sposobem mowy; wiedział, że teraz to nie było ważne. Nagle też uznał, że i biznes z jakim przyszła nie jest aż tak ważny żeby nie mógł poczekać:
- Najpierw jednak opowiedz mi o twoim życiu gdy poszłaś w świat po sławę i pieniądze-uśmiechnął się, zapalając papierosa i zza dymu zerkając najpierw na jej stroj, który, teraz uznał, śmieszył go i jej słuchawki intrygująco zmierzające do wyeksponowanych przez tenże strój piersi. Wreszcie aby nie przekraczać czasu, w którym przyglądanie się byłoby niekulturalne, spojrzał jej w oczy, podsuwając papierosa i czekając na odpowiedź.
 

wiertarkazudarem

Nowicjusz
Dołączył
29 Styczeń 2011
Posty
58
Punkty reakcji
0
Mimo tego, że zbliżał się wieczór, słońce wciąż świeciło mocno, tłukąc się do zmęczonych powiek kowboja.
- Jak nie potrzeba, to goni mnie po świecie wielka radioaktywna chmura, ale jak jest taki nieziemski skwar, to nawet sęp nie przeleci, żeby zasłonić mnie choćby na tyle, ile czasu zajmie mi wydłubanie oczu. - Potrząsnął głową, odpiął bukłak i pociągnął solidnego łyka. Ponarkotykowe objawy przechodziły. Może i Tornado było prawdziwym zabójcą, ale Cuthbert nie był jakąś panienką, i co by nie mówić, nie takie rzeczy już przeżył. [Kondycja próba zniwelowania efektów narkotyku].
Kowboj wyciągnął z kieszeni jedną z gazet, które zabrał ze stacji. Sprawdził, czy nie było żadnych rozkładówek. Nic. Ekonomia, polityka, wiadomości. Z westchnieniem wyrzucił kartki za siebie, zostawiając jedną, a nóż znajdzie się jaki tytoń, będzie co skręcić.

Nie potrzebował towarzystwa. Przeszedł w życiu dostatecznie wiele mil z Strażnikiem za jedynego kompana. Ale twarz obcego, który z taką łatwością przygadał sobie zmutowane zwierzę nie dawała mu spokoju. Znał ją. Teraz był tego pewien. Tylko skąd. Cóż, wzruszył ramionami, teraz i tak nie będę za nim gonił, jeszcze okazałoby się, że w dalekiej przeszłości winny byłem mu kupę szmalu.
Kierował swoje kroki ciągle na zachód. Starał trzymać się bliżej skał, lecz wciąż rozglądał się ostrożnie na wypadek gdyby usłyszał denerwujący grzechot węża. Ostatnimi czasy te pełzające bydlaki zrobiły się jeszcze bardziej cwane i oślizgłe. Spadały z drzew, wyskakiwały z dziur i człowiek bał się posadzić gdzieś tyłek na parę minuty, żeby potem nie wytrząsać ich z kieszeni.
Zamierzał trafić do najbliższych zabudowań, gdzie będą obozowali ludzie. Tam miał nadzieję dołączyć do większej grupy, znaleźć jakąś pracę lub chociażby miejsce do spędzenia nocy. Dalszych planów nie miał.

Cuthbert szedł przez pustynię, nie wiedząc, czy nikt nie podąża za nim.
 

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
Działanie Tornada ustało. To, co jeszcze niedawno krążyło po ciele kowboja, kompletnie wypocił on w wieczornym, ale wciąż gorącym słońcu. Był samotnikiem, nie spoufalał się, ani nie rozmawiał z treserem. Mało obchodził go ten człowiek, zatem bez słowa udał się na zachód, choć jeszcze czasem przez głowę Cuthbert’a przebiegła myśl: skąd ja go znam?
Trwało jakąś godzinę, jak zaczęło poważnie się ochładzać i zmierzchać. Cuthbert dotarł na niewielkie wzniesienie naniesione zbitą ziemią poprzecinaną zygzakowatymi śladami powstałymi na wskutek upału. Dziwny pomruk, który śledził go od jakiegoś czasu natężył się. Z tego punktu mógł dojrzeć, co było jego źródłem – po drugiej stronie masywu kłębiła się ciemnozielona chmura toksyn, identyczna do tej, przed jaką uciekł na stację. Szybko rozejrzał się po okolicy, bowiem musiał działać natychmiastowo. Trująca burza przemieszczała się szybko, porównywalnie do galopu konia, rozprzestrzeniając zachłannie po okolicy swoje pyliste zakusy.
Na lewo od kowboja, około dwieście metrów, wznosiły się grupy skał. Wiatr wydrążył w nich przez lata płytkie nisze i takież jaskinie. Nie było to satysfakcjonujące schronienie, ale stanowiły najbliższy obiektem wystającym z morza piasku, jednak istniało duże prawdopodobieństwo, iż pył dopadnie tam Cuthberta jak psa, bezbronnego i duszącego się między rozgrzanymi skałami. Dalej, jakieś półkilometra (tyle samo dzieliło Cuthbert’a od samej nawałnicy) przed nim widniała wizja innej opcji – niewielki, preriowy domek. Ktoś go zamieszkiwał, gdyż nawet stąd Allgood mógł dostrzec główki jakichś warzyw, rosnących przed werandą na poletkach. Dostanie się tam przed burzą oznaczało zabójczy sprint i niemal wyplucie płuc, jednak mieszkanie na pewno było bardziej szczelne od niewielkich jam i stanowiłoby pewniejszy azyl. Musiał podjąć jakąś decyzję: za nim, z kłębów wywijały szaleńczo dzikie, fantasmagoryczne kształty, targane wieczornym wiatrem.

Tymczasem Blis podążał już innymi stronami, choć krajobraz niewiele różnił się od zachodnich wydm. Tu także grunt stanowiła spękana ziemia i piasek. Stone’owi zdarzyło się po drodze natrafić na pozostałości po radiostacji. Niczego przydatnego w blaszanej konstrukcji nie znalazł, była zbyt na widoku, aby szabrownicy ją ominęli. Udało mu się jednak wspiąć po maszcie i dojrzeć przed czym tak boczył się jego kojot – tam gdzie skierował swoje korki nieznajomy w kapeluszu, szalały teraz ciemne, enigmatyczne chmury. Cóż, prawdopodobnie jest po człowieku, ale takie życie. Teksas nie pieści. Z tego miejsca Blis ujrzał także zabudowania niedaleko od obecnego punktu wędrówki. Nadchodziła noc i robiło się coraz chłodniej. Miał szczęście, że zdążył wypatrzeć takie miejsce – na pustyni, po zmierzchu pojawiało się wiele zwierząt, dla których śpiący człowiek był idealnym celem. Z resztą, nowo zdobyte zwierzę tylko potwierdzało tą teorię. Kojot odnalazł przecież kowboja, ukrytego w budynku, także Rock musiał tym bardziej się pilnować.

martwemiasto.jpg
Do miasteczka trafił tu przed zachodem słońca, toteż mógł obejrzeć je jeszcze dość dobrze, skąpane w bursztynowej poświacie. Nawet miękka barwa światła nie odjęła grozie tego miejsca, w którym jedynym ruchem były przewalające się po ziemi kłęby suchej trawy*. Drewniane domy ustawione były dwoma rzędami, przejście między nimi stanowiła główna ulica. Na niej dało się rozpoznać ślady jednośladów – ktoś odwiedzał te rejony. W całej otoczce nie byłoby nic upiornego, gdyby nie swoiste obrazy na ścianach. Blis słyszał kiedyś, że podczas zagłady, całkiem niedaleko stąd wybuchła jedna z bomb, która wyniszczała jedynie biologiczne cele. Stąd też konstrukcje się uchowały, w przeciwieństwie do jej mieszkańców, których wypalone obrysy pozostały na drewnianych frontach, uwiecznione w agonalnych pozycjach.
Robiło się coraz ciemniej. Blis mógł iść dalej ze swoim zwierzakiem lub zadomowić się na razie tutaj. Z budynków, które się jeszcze trzymały pozostawał obiekt z połamanym napisem SALOON, niewielki zakład pogrzebowy, który Blis rozpoznał po symbolu czarnej trumny na szyldzie, także większy, dwupiętrowy dom z zagrodami dla bydła oraz dwa bliźniacze budynki – najmniejsze.

[sup]* W takich miejscach zawsze przetaczają się kłęby suchej trawy. Nikt nie wie dlaczego.[/sup]

King nie stracił głowy. Odwagi dodawała mu złość, dyktowana tym, jak został potraktowany. Człowiek myśli sobie, że wreszcie na tym popie.przonym świecie znajduje się ktoś normalny, skory do pomocy, a tu taki numer. Zaczął robić wyrzuty i przedstawiać się właściwym imieniem i nazwiskiem. Zauważył, że farmer lekko drgnął na dźwięk jego miana, więc musiał co nieco słyszeć. Gdy skończył mówić, ranczer miał już gotową odpowiedź, choć w jego głosie było czuć sporę dozę żalu, za to, co chce zrobić.
- Mówisz o mojej matce, nie córce. Wiem o tobie i tak się żem właśnie zastanawiał co to za twarz, jak tylko pojawiłeś się przed domem. Przykro mi, mówię szczerze. Pewnie dobrze wykonywałeś swoją robotę. Ale dla mnie rodzina jest najważniejsza.
King zaczął się pocić. No tak. Obraz w przedpokoju. Dwójka dzieciaków, małżeństwo… w pokoju brakowało staruchy.
- Proponuje mały deal, co? Posłuchajcie. Jedno co umiem robić to rozwalać gangerów a to zwykłe autostradowe śmieci... Idealnie by się tutaj przydali. Można powiedzieć "Martha syta, King cały". Chyba nie nie trzeba wam tłumaczyć, że w ten sposób moglibyście swoją córkę (teraz właściwie seniorkę) utrzymać przy życiu w jakiś ciut bardziej moralny sposób... co nie?
William wzruszył ramionami, pokazując tym samym, że zdania nie zmieni. Niestety potencjalni gangerzy byli zapewne kawałek stąd, a on, jako ewidentny cel, klęczał tuż przed farmerem. Człowiek ten myślał prostymi kategoriami i był zbyt stanowczy, aby zmieniać swoje plany.
King spodziewał się, że Sara będzie chciała go spacyfikować, wiedząc że wojownik bez walki się nie podda. Dlatego też, gdy nastał moment krytyczny, gdy wprost wiedział, że dwójka nie będzie już dłużej ani czekać, ani rozmawiać, wykonał przewrót na bok. Ruch był błyskawiczny. Kolejny pocisk został wymierzony ku celowi, który także pociągnął za spust ułamek sekundy później.

Test Strzelectwa Bishopa i Williama (Bishop +1 za opis)

Bishop wygrywa test i zadaje 2 obrażeń.
King tym razem dosięgnął celu. William oberwał w kolano, sycząc z bólu i wymachując rewolwerem, którym ostatecznie trafił gdzieś w sufit. W tym czasie Bishop powstał z klęczek, odwrócony teraz do żony napastnika. Ona zaś, nieprzyzwyczajona do rozlewu krwi, zaczęła panikować, wywijając lagą niezręcznie nad głową.

Test Strzelectwa Bishopa i Walki Bronią Sary (Bishop +1 za opis)

Bishop wygrywa test i zadaje 2 obrażeń.
Sara odskoczyła do tyłu, jej ciało wygiął spazm moment po tym, jak King wystrzelił. Dostała w brzuch. Karminowa struga wypłynęła strumieniem spod jej sukni, znacząc czerwoną ścieżkę na podłodze. Była w zbytnim szoku, aby walczyć, ale nie William. Widząc jak zostaje raniona żona, rzucił się ku Kingowi mozolnie, bo kuśtykając, ale w sposób bardzo zdeterminowany. Broń celowała na boki, co chwilę plując ogniem na różne strony. Złość mężczyzny działała na korzyść Bishopa, ale w tak małym pomieszczeniu mógł niechybnie dostać kulkę nawet przy ostrzale na ślepo.

Kobieta poczęstowała się papierosem, mocno zaciągając tenże. Zmrużyła przy tym w dość sympatyczny (jakże ten epitet dziwnie przystaje przy imieniu Lucy) sposób oczy, jednak zaraz jej zwykły, drapieżny wyraz twarzy wrócił na swoje miejsce.
Enzo chciał pierwej wiedzieć co robiła jego dawna podopieczna przez te kilka lat, kiedy zrezygnowała ze służby. Jej historie zawsze były ciekawe. Kiedyś na przykład wymusił od niej, aby wyjawiła gdzie i jak się wychowała, co przez długi czas skrzętnie ukrywała. Ale że Lucy zwyczajnie lubiła szefa, wreszcie zdradziła interesującą opowieść. Okazało się, że gdzieś w stanie, który obecnie jest już zajęty przez Molocha żyło niewielkie, hermetyczne społeczeństwo, które prowadziło swój byt pod ziemią. Wychowywało w swojej niewielkiej, acz w miarę bezpiecznej enklawie kolejne pokolenie – jedyne starsi mieszkańcy czasem wychodzili na powierzchnię w celu zdobycia pożywienia, wody i oliwy do lamp. Poza tym sami nie utrzymywali kontaktu z innymi ludźmi, co było wyrazem buntu wobec zastanej rzeczywistości, jakiej nie chcieli przyjąć do wiadomości. Samym dziatwom, dla ich rzekomego dobra mówili, że ludzie normalnie żyją w takich warunkach, a poza ich domem jest tylko lita skała i nic więcej. I tak Lucy spędziła swoje dzieciństwo, jako spokojna dziewczynka w bardzo kuriozalnym, podziemnym środowisku. Ale któregoś dnia ciekawość wygrała i uciekła z rozbudowanego systemu tuneli, w jakich mieszkali. Szybko zrozumiała co naprawdę się stało i gdzie jest właściwa rzeczywistość. Mogła wrócić na dół i udawać, że nic się nie stało. Jak masa innych dzieciaków i ich, bądź co bądź, dziwni rodzice żyliby sobie w ciemnych grotach, bawiąc się w skalny raj. Ale tak się już nie dało. Gdy człowiek raz zrozumie jak ponurym miejscem jest Ziemia, nosi jej skazę w sercu i musi to zaakceptować. Dorosły może się jeszcze oszukiwać, ale nie dziecko, które takiej umiejętności nie posiada. Lucy uciekła z domu, zła na rodaków, że ją oszukali, ale i na świat sam w sobie, iż stał się tak wstrętnym miejscem. Mimo wszystko zamieszkała na powierzchni. Od pory wyjścia na nią, coś się w dziewczynie przełamało. Skończyła z owczą naturą, sama stała się drapieżnikiem i odnalazła nowe przyjemności, głównie związane z zabijaniem.
- Kręciłam się trochę obok Neodżungli. Z tej dziczy wychodzą gorsze stwory niż z Missisipi i dają się we znaki okolicznym mieszkańcom. Notabene. Dasz wiarę, że niektórzy mówią o sygnałach radiowych zza tego miejsca?
Nikt nie wiedział co jest poza tym głuszą. Neodżungla odcinała Stany od południa i stawiała stan Ameryki Południowej pod znakiem zapytania. Jednak nie było czasu rozmawiać o tych rzeczach teraz.
- Po co więc przychodzisz Lucy? Powiedz proszę, że to dobre wieści. Chociaż nie przypominam sobie byś przynosiła takie... – przeszedł do konkretów, bez ogródek ani strachu w głosie.
Właściwie czuł się zbyt potężny, aby realnie obawiać kobiety, nawet tej, która faktycznie, na jego podobieństwo wyłożyła dostępne bronie na w sporej liczbie, a wachlarzem obejmujące asortyment od rozkładanych noży, po zaostrzone bumerangi, na beretach utkwionych w pończochach kończąc. Jak się zaraz okazało, dobrze rozumiał intencje gościa – nie przyszła tu w niecnych celach, ale żeby go ostrzec.
- Twoja współpraca z Wasylem szybko rozeszła się, początkowo jako plotka, później potwierdzona u lepszych źródeł. Sędziowie obwieścili środowisku ludzi od mokrej roboty, że sporo płacą za twoją głowę. Gdy tylko się o tym dowiedziałam, przyjechałam na stare śmieci i powiedziałam im wprost, że jestem zainteresowana. Oczywiście sytuacja nie była łatwo, bo to oni sami mnie stąd wykurzyli, a nawet początkowo chcieli aresztować. Z drugiej strony dobrze wiedzieli o moich umiejętnościach. Zaproponowałam, żeby dali mi wyłączność, gdyż niejako skrzywdziłeś mnie i to miało być realnym powodem mojej ucieczki stąd, lata temu. Co jak co, większość Sędziów to faceci, a samce już dobrze wiedzą, jak to jest spotkać się z zezłoszczoną kobitą. Powiedzieli, że mnie oczyszczą nad całym Missisipi, jeśli zajmę się twoją osobą.
Na surowym obliczu Lucy znów pojawił się uśmiech.
- Oczywiście, to co im naopowiadałam, to stek bzdur. Przyszłam ci powiedzieć, abyś odpuścił. Ten Wasyl to jakiś psychol. Wraz z braćmi rosną w siłę w wielu stanach i szykują coś naprawdę brudnego. Sędziowie słusznie obawiają się jego potęgi, a ty ją tylko zwiększasz wspólną komitywą. Dlatego na celowniku najpierw jesteś ty, a potem on, jak starczy sił. Tyle wiem. Nie pakuj się w to. I uciekaj. Sędziowie zaatakują jeszcze dziś, jak tylko dowiedzą się, że wiesz jawnie o ich planach, co wynika z tego, że ja znowu im spiep.przam, co mam zamiar uczynić już teraz. Ta rzeka spłynie nie tylko toksynami, ale litrami ludzkiej, świeżej krwi. Niebawem. Lubię jak coś się dzieje, ale tu nie zostanę – skwitowała zbierając z powrotem swoją broń - Mam nadzieję, że zabezpieczyłeś się uprzednio i wiesz jak opuścić te okolice, nie będąc zauważonym. Załatw jak najszybciej, co masz załatwić i… – nagle ton głosu Lucy zmienił się na taki, którym jeszcze dotąd nie operowała - …proszę, daj tej sprawie spokój. Uciekaj.
 
Status
Zamknięty.
Do góry