W kwestii przyjaźni mogę się wypowiedzieć.
Mam kolegę, bo aby nazwać kogokolwiek "przyjacielem" raczej nie jestem zbyt skłonny. To człowiek z mojej miejscowości, z którym najczęściej tutaj wychodzę na piwo, gadam na tematy przeróżne. On jest wierzący, ba! Ministrant z długim stażem, wręcz prawa ręka proboszcza, więc chrześcijaństwo jest ważną częścią jego życia. Mimo to nie kłócimy się, nie namawiamy siebie na zmianę poglądów. Czasem po prostu dyskutujemy. Nawet gdy ma jakieś tam chwile zwątpienia w sens religii i dobroć jego Boga, doradzam mu zmianę toku rozumowania, by tej wiary nie stracił. Inny kolega również katolik - również dobry kolega. Więc da się bez problemu z kimś utrzymywać dobre kontakty nawet jeśli poglądy są skrajnie różne. To, czy jest to możliwe w konkretnym przypadku zależy jedynie od charakteru danego człowieka - czy potrafi zaakceptować rozbieżność ideologiczną, czy też przeciwnie.
A odnośnie pytania postawionego w tytule tematu - więcej szkody niż pożytku. Z mojego punktu widzenia wiara jest swego rodzaju przywilejem. Człowiek wierzący żyje nadzieją, nawet jeśli kompletnym kretynem wierzy, że po śmierci czeka go coś dobrego. Jego rozumowanie wykracza zatem poza życie ziemskie. Człowiek niewierzący żyje tym, co jest tutaj i teraz - co w zasadzie jest czymś bardzo dobrym, jeśli wyzbywa się ocen i krytyki kogoś za jego przekonania religijne. Jednak nie żyje nadzieją i nie oczekuje tego, co może, bądź nie może nastąpić po jego śmierci. Wielu jednak wierzących ludzi, jak nie wszyscy (bo tutaj tego nie wiem) jest utwierdzona w błędnym przekonaniu, że brak wiary w życie pozaziemskie unieszczęśliwia tego człowieka i boi się on śmierci, gdyż równoznaczna będzie z końcem jego istnienia. Nie. Tak nie jest.
Ateista żyje rzeczywistością. Tą rzeczywistością, która nas otacza. Zakładając, że mamy do czynienia z dobrym ateistą, będzie on kierował się bezinteresowną pomocą, nie zaś przypochlebianiem się Bogu, który po śmierci będzie go oceniał i sądził. Nie oczekuje zatem, że poprzez dobre uczynki będzie zbawiony. Jedni z nich boją się śmierci faktycznie, jeśli są zbyt przywiązani do tego świata. Inni, bardziej racjonalni, nie obawiają się jej. Bo powinni, skoro ich śmierć będzie się wiązała z końcem doczesności? Przecież będą nieświadomi z tego, że nie żyją. Ich koniec będzie zatem równoznaczny z końcem ich myślenia - z brakiem szczęścia, jak i nieszczęścia. Z brakiem cierpienia i radości.
Agnostyk nie wyklucza ani istnienia Boga, ani życia pozagrobowego. Jest to równie możliwe, jak i niemożliwe, zatem twierdzenie, że nie wierzy, bo to i tamto jest nierealne to solidne nagięcie faktów. Taki człowiek wszakże, podobnie do ateisty, kieruje się tym, co jest tu i teraz, jednak bardzo często też sami poszukują Boga. Szukają odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Pogląd głoszący, że proces ten jest bez sensu, to jedynie jedna z "odmian" agnostycyzmu i nie warto przypisywać go każdemu z nich, więc ci, którzy nie wykluczają racjonalności nie muszą być nieszczęśliwi, choć oczywiście mogą. Brak wiedzy może ich wyniszczać, dołować, wypalać wewnętrznie - jeśli nie potrafią sobie poradzić z wyzwaniem. Z drugiej zaś strony daje jednocześnie tę nadzieję, która tkwi w wierzących. Wszak jest to prawdopodobne.
Buddyści - wierzą w reinkarnację, więc mimo braku zakładania istnienia czy nieistnienia Boga potrafią być szczęśliwi. Kierują się tym, co powinno stać się celem zarówno ateistów, jak i agnostyków oraz wszystkich wierzących na świecie - doskonalenie siebie. Doskonalenie swego umysłu, czy jak kto woli, duszy.
Nawracanie jednak na cokolwiek jest pozbawione sensu. Słowa nic nie dają, a w żaden inny sposób ludzie nie potrafią nawracać, jak mówiąc, bądź kłócąc się. Człowiek musi zatem sam poczuć w sobie dany punkt widzenia, by móc go przyjąć.