Łukasz Orbitowski - Mnożownik

albo_albo

Pan i Władca
Dołączył
20 Marzec 2009
Posty
2 757
Punkty reakcji
78
Wiek
43
Miasto
SKM Kraków
Pozwoliłem sobie zamieścić opowiadanie p. Łukasza Orbitowskiego, znanego polskiego pisarza, młodego pokolenia, rodem z Krakowa, piszącego horrory, s-f oraz uprawiającego fantastykę ogólnie. Mam nadzieję, że będziecie się bawić równie dobrze jak ja czytając to opowiadanie. Pozdrawiam.

"Mnożownik" - opowiadanie interaktywne
Autor: Łukasz Orbitowski

Sądzę, że oczy kłamią. Ślepi poznają, widzący błądzą. Poznanie to kwestia odwagi. Zacząłem tak myśleć od dnia, w którym sąsiadka przyniosła mi kota.

Prezes i Ropa z Dołu zajmowali przeciwległe miejsca na huśtawce życia. Prezes ucieleśniał spokój, ciepły jak futro, doskonałą obojętność na przypadkowość życia i umiłowanie do wieży HiFi, na której grzał się, niezależnie od natężenia decybeli. Ropa rzucała na wieżę klątwy, ciepła miała tyle co lodowa wyspa, a najdrobniejsze zawirowania w otoczeniu wpędzały biedaczkę w histerię o sile granatu zaczepnego.

Garbiłem się nad komputerową fuchą, kiedy zadzwoniła.

Ropa z Dołu przypomina krzyżówkę goryla z pinczerem. Z wąskiej twarzy wybija się nos, o którym, poza tym, że jest duży, niewiele mogę powiedzieć. Raz wydaje mi się dorodny jak chemiczna śliwka, raz znowu przypomina mi hak na rekiny - tak samo ostry i błyszczący. Usta ginęły w gniewnej masie zmarszczek. Pod główką rozlewał się blady korpus, tego dnia skromnie odziany w różowy szlafrok.

Stała na progu i trzymała Prezesa za fałdę na karku.

- Niech pan go nauczy, że wycieraczka to nie kibel.

Wziąłem kota na ręce. Ziewnął i posłał Ropie znudzone spojrzenie.

- Może być trudno - odpowiedziałem i zamknąłem Ropie drzwi przed nosem. Pogłaskałem Prezesa po głowie.

- Skąd tam się wziąłeś, stary? - powiedziałem. Prezes uciekał rzadko i zawsze wędrował w górę po schodach. Znajdywałem go przy strychu, jak siedział i patrzył spod przymrużonych powiek. Kiedyś kupiłem smycz i próbowałem zejść na dół. Prezes wskoczył mi na plecy i nie chciał zejść. Teraz rozgościł się mi na rękach.

- Co ty wyrabiasz? - zapytałem. Polizał mnie po twarzy.

Niezwykłe, jak na niego. Poszedłem z Prezesem do pokoju. Postawiłem kociaka na ziemi. Przebiegł miękko przez środek podłogi, przystanął, polizał łapkę z wdziękiem właściwym tylko sobie, odbił się, i wylądował na miękkim oparciu. Tuż obok drugiego kota, bliźniaczo podobnego.

Można by pomyśleć, że podłoga zmieniła się w pokład statku miotanego burzą, który za moment rozpęknie się na dwoje. Gorący podmuch owiał mi czoło i spełzł po twarzy, szyi i karku. Położyłem rękę na ustach. Wydałem cichy świst. Oba koty spojrzały na mnie, jakby chciały spytać, co, cholera, wyprawiam.

Prezes był burym dachowcem, któremu kastracja dodała parę kilo, ale nie odebrała uroku. Wyłowiłbym go bez trudu z tysiąca innych burych kotów. Nie miałem wątpliwości, że mam przed sobą dwa identyczne, więcej, te same koty. Oszukiwałem siebie, porównując pręgę z pręgą, patrząc każdemu w oczy, wreszcie biorąc zwierzęta na ręce, jakby ciężar potrafił coś wskazać.

Oba miały identyczne obróżki, z numerem mojej komórki wygrawerowanym na blaszanym krążku.

Odstawiłem Prezesa z Prezesem, wygrzebałem gin z lodówki i wróciłem z pełną szklanką. Piłem bez toniku i cytryny. Patrzyłem na koty. Nim przyszedł czas na dolewkę, zorientowałem się, że nie wiem, który kot mieszkał ze mną, a który dopiero został przyniesiony.

II

Rozmawiałem z bliskimi o zaistniałej sytuacji.

Jarek powiedział, że można by na tym zarobić.

- No, zrozum że stary - tłumaczył, trzymając oba koty na kolanach - masz dwa identyczne koty, tak? Więc bierzesz jednego sukinsyna z drugim i tuptasz zrobić badanie genetyczne. Jeśli lekarz zrobi dziwne oczy, dasz mu w łapę. Jeśli wyniki testu będą identyczne, mamy sensację, na której skrzydłach wylecisz ponad ten grajdół.

- Ja bym jednego gnoja na butach stąd wyniósł - stwierdził kiedyś Pumba. Pumba nie lubi kotów.

Tylko Emilia nie robiła ze sprawy sensacji. Pamiętam, weszła do domu i oba koty podbiegły ją przywitać. Stanęła zdumiona, a potem opadła na kolana i pogłaskała najpierw jeden, a potem drugi bury łebek.

To zaskakujące, jak szybko przyzwyczajamy się do niezwykłości. Po tygodniu trudność skupiła się na zaopatrzeniu, gdyż drugi Prezes odziedziczył po pierwowzorze wybredną bezczelność pożenioną z wyniosłością. Wątróbkę żarły zapamiętale, puszkowe draństwo, jeśli już to z górnej półki, do tego podgrzane mleko, ale pośledniejszy pokarmów nie raczyły tknąć. Biorąc kota, godziłem się, że utopię w sukinsynu dwie stówy miesięcznie. Nikt nie mówił o dwóch kotach.

Dwóch dużych, wrednych kotach.

Znane mi opinie o tych zwierzętach balansują pomiędzy kwietystycznym uwielbieniem puchatej kulki, a szacunkiem dla rzekomego dystansu i niezależności. Kot to sukinsyn, łajdak bez uczuć, związany z miejscem, nigdy z człowiekiem. Obojętne mu, kto go karmi, bierz na ręce, czyści uszy i drapie pod brodą. Mało tego, pogłaskanie bydlaka to zaszczyt w jego oczach.

Gdy Prezes był mniejszy (a przede wszystkim, Chrystusie na wysokościach, jedyny) chciał się bawić. Mocowaliśmy się zawzięcie, kociak gryzł i drapał, wściekły jak sułtan w opustoszałym haremie. W pewnej chwili zrozumiałem, że gdyby był dziesięciokrotnie większy, najpierw odgryzłby mi rękę (tak, tę rękę, która napełnia jego miskę), a potem zgruchotał kark. Moja sympatia do Prezesa powinna się zmniejszyć, ale ostatecznie pogodziłem się z układem - można przecież kochać kogoś, kogo nie obchodzimy.

Teraz miałem już dwóch drani.

Dzień przed kolejnym rozmnożeniem śnił mi się mój pokój, bury od setek Prezesów. Identyczne koty ułożyły się na podłodze w kosmaty dywan, rozwaliły się na biurku i regałach. Przy miskach kotłowało się. Prezesowie patrzyli na mnie z parapetów, zniszczyli doniczki, pozrzucali książki, zdarli tapicerkę z parapetów i zdemolowali lekturę klozetową w łazience. Sama ubikacja również miała stan co najmniej opłakany, nawet jeśli pominąć trzy koty walczące o dostęp do wody w muszli klozetowej.

Pamiętam, we śnie mogłem iść po kocim dywanie nie wyrządzając zwierzętom żadnej szkody. Prezesowie patrzyli ma mnie obojętnie. Stałem po środku mieszkania, między masywnym biurkiem a łóżkiem i nagle jakby otwarło się niebo. Zasypały mnie dziesiątki kotów, każdy miękki, pozbawiony pazurów. Upadłem, bura masa zakryła mnie zupełnie. Czułem smród przetrawionej wątróbki, sierść właziła mi do ust i nosa. Straciłem oddech, czerń zaszła pod powieki.

Cudem wyrwałem się z kociego uścisku, wypadłem na klatkę schodową. Sierść zeszła mi do gardła. Niczym w narkotycznym widzie, ściany ożyły, napuchły jak ciasto, myślałem, że wystrzela mi w twarz. Upadłem, kolana uderzyły w schody jak w gęstą wodę. Coś rosło w żołądku i nagle podeszło do góry, wepchało się do ust. Zamroczyło mnie. Czułem, że coś wypycha mi oczy, pakuje się do nosa, wylewa uszami.

Z moich ust wystawał pysk Prezesa. Na położonych uszach lśniły wydzieliny. Mój żołądek skurczył się i kot wylądował na schodach przede mną. Zaraz potem siedziałem na łóżku, ale wciąż go widziałem - z mokrym futrem i doskonale obojętnym spojrzeniem.

* * *

Drugie rozmnożenie zaczęło się o świcie, trzy dni przed Bożym Narodzeniem. Leżałem, wybity ze straszliwego snu. W nogach łóżka spały dwa koty, obok, Emilia owinęła się pościelą jak puchową kołdrą. Na dworze rozjaśniało się. Zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu rozpoznałem numer mojej dziewczyny.

- Zgubiłaś komórkę - trąciłem ją, ale tylko mruknęła przez sen.

Odebrałem, licząc, że po drugiej stronie zabrzmi głos uczciwego dinozaura, gotowego oddać znaleziony telefon. W spisie numerów figurowałem jako Żaba.

- Słucham - powiedziałem.

- To ja, żabko - tego głosu nie sposób pomylić z żadnym innym. Moje pijane szczęście, zabłąkane w grudniowym Krakowie o czwartej rano. Ale Emilia spała przecież koło mnie. Spojrzałem na nią z bezbrzeżnym zdumieniem, przeniosłem wzrok na koty.

Wybełkotałem coś do słuchawki i nagi, bez okularów, nerwowo zacząłem przetrząsać torebkę mojej dziewczyny. Jej telefon leżał na samym dnie i był wyłączony.

- Co z tobą, Żabko? - pytał głos w słuchawce.

Wyłączyłem motorolę. Usiadłem na brzegu łóżka i schowałem twarz w dłoniach. Kiedy otworzyłem oczy, nastał dzień.

* * *

Kiedy mam poważny problem, tylko jeden człowiek może mi pomóc. Tomek, zwany również Pumbą, łączy spokojny zawód księgowego z funkcją weekendowego zadymiarza na stadionie Wisły. To jeden z tych gości, którzy jednym ciosem posyła na trawę, albo w piach. Jest tez koroną rozsądku. Zadzwoniłem.

Pumba miał głos, jakby właśnie wyszedł z salonu masażu i patrzył na barek, zastanawiając się, jakiego wybrać drinka.

- To dzieje się dalej - powiedziałem.

- Masz trzy koty?

- Nie. Dwie dziewczyny. Albo wariuje. Stary, jaki miałem sen...

Pumba milczał.

- Po prostu nie wiem, co mam robić.

- Najlepiej, nic nie rób. Będę za pół godziny.

- Oddam ci za taksę.

- Spokojnie. Wrzucę obiad i jestem u ciebie. Zastanowimy się, co zrobić z tym wszystkim.

- Myślisz, ze zwariowałem, co?

Znów, chwila milczenia.

- Widziałem dwa identyczne koty - rzekł powoli - w takim razie, dostajemy szmergla zespołowo.

Rozłączył się. Spojrzałem bezradnie na oba koty, na nieświadomą niczego moją miłości, zanurzoną we śnie. Żaden papieros już mnie nie uspokoi, myślałem, mógłbym wlać w siebie wiadro wódki, wciągnąć kilo prochu i zapić paliwem rakietowym, zawsze będę się bał. Krzesło na którym siedziałem, zdawało się płonąc, podłoga parzyła, jak rozżarzone węgle. Chesterfield zgasł mi w ustach. Chciałem wyć.

Drzwi mieszkania otworzyły się gwałtownie i wparował Pumba, cały pingpongowy, z uśmiechem na okrąglej twarzy.

- Siewka, stary - powiedział - wracałem z siłki i pomyślałem, ze wpadnę na peta do ciebie.

III

Gdyby Mahomet zobaczył Pumbę, uznałby, że to góra przyszła z wizytą. Facet ma równe dwa metry i bicepsy jak kule armatnie. Na kwadratowej szyi kołysał się uśmiech. Zdjął skórzaną kurtkę. Pod spodem miał czarną koszulkę z diabłem, butelką i napisem WE ARE DRUNK AND ANTICHRIST. Usiedliśmy.

- Jak tam koty? - zagadnął Pumba. Pumba pali tylko cudzesy. Wziął Chesterfielda, obrócił w palcach i zapalił, zupełnie jakby miał dwanaście lat i palił po kryjomu w cieniu śmietnika.

- Każdy jest jak prawdziwy - powiedziałem.

- Czytałem trochę o tym - oświadczył - wiesz, że cząstka może być w dwóch miejscach na raz. A ojciec Pio...?

- Ojciec Pio a cząstka to dwie różne sprawy.

- Powiedz to Prezesom - wskazał papierosem na śpiące koty - a Jarek dobrze mówił, można by wyciągnąć z tego jakąś flotę. W gruncie rzeczy, to sensacja na skalę światową. Większa, niż dwugłowa gwiazda rocka, albo dinozaury na Marsie. Pamiętasz jeszcze Skandale?

- No, pamiętam....

- Więc w Skandalach były same takie historie - nie dał sobie przerwać - kupowałem w podstawówce, była kupa śmiechu, no i gołe baby. Wtedy, zdjęcie gołej suni to było coś, nie? I nagle pomyślałem sobie, że może był to głos prawdy.

- Gołe baby. Na pewno.

Pumba zgasił papierosa i skrzyżował ręce za głową.

- Na Twoim miejscu byłbym trochę poważniejszy - powiedział - wszyscy mieliśmy Skandale za brukowiec, prawda? Ja nawet chciałem tam robić. Siedziałbym i spisywał największe bzdury, jakie przyszły mi do głowy. A teraz pomyślałem, że może było inaczej, że byli apostołami prawdy. Nikt im nie wierzył. Wyobraź sobie, że na pierwszej stronie pojawia się nagłówek: PISARZ Z KRAKOWA MA DWA IDENTYCZNE KOTY. Uwierzyłbyś? Ni cholery.

- Nikt by nie uwierzył. Próbuję powiedzieć ci coś innego.

- Mogę zrobić sobie koktail?

Skinąłem głową. Pumba podniósł się, wygrzebał z torby puszkę z odżywką i podreptał do kuchni. Przez ramię widziałem, jak morduje się z mikserem - zapełnia go mlekiem, bananami, białym proszkiem i truskawkami z mrożonki. Upchnął to wszystko i zaczął mieszać.

- Zaraz mi wszystko opowiesz - przekrzykiwał warkot - a ja powiem ci tyle, że wszystko będzie dobrze. Oddasz jednego kota, jakby co. Przecież nie będą tęsknić. Widziałeś kiedyś, aby ktoś tęsknił za sobą samym?

- Tomek. Chryste - podniosłem się ciężko - czy ty nie rozumiesz, ze to dzieje się dalej...? Wczoraj w nocy dzwoniła do mnie Emilia. Słyszałem jej głos. A ona spała przy mnie, rozumiesz, facet. A potem....

Pumba przelał koktail do kubka i zaczął sączyć. Położył mi rękę na ramieniu.

- To zmienia postać rzeczy. Wiem, ile kosztuje kobieta.

- Nie koniec na tym - westchnąłem. Pumba odgadł chyba, że nie pora na żarty, odstawił koktail i podrapał się po łysej czaszce. Otworzył usta, ale w tej chwili do kuchni wparował Pumba, rozchełstany w domowym dresiku i koszulce PANTERY z obciętymi rękawami. Stanął przed nami, rozdziawił usta. Zaraz odzyskał równowagę, podał rękę najpierw mnie, potem sobie samemu.

- Teraz rozumiem - powiedział Pumba - Z - Koktajlem - sprawa nabiera pędu.

- Może usiądziemy? - zaproponował Pumba - W - Dresie.

Przeszliśmy do pokoju, każdy wziął fajkę, zapaliliśmy. Czułem się jak przed plutonem egzekucyjnym.

- Pomyślałem nagle, że to może być kwestia miejsca - rzekł Pumba - Z - Koktailem - długo tu mieszkasz?

- Pół roku.

- Wcześniej nic się nie mnożyło, prawda? - uzupełnił Pumba - W - Dresie - więc nazwijmy to, roboczo, klątwą. Cały czas myślisz, że to przez ciebie, że to z tobą coś jest nie tak. Ja myślę, że to kwestia tego mieszkania. Stare kamienice mają swoją magię... Może kiedyś, w tych murach - zastukał w ścianę - stało się coś szczególnego?

- Urodziły się czworaczki - uzupełnił Pumba - Z - Koktailem.

- Na ten przykład - ciągnął tamten - ktoś kogoś zabił, albo co? Na twoim miejscu spróbowałbym dowiedzieć się czegoś o tym miejscu.

- Nie zaniedbałbym twojej własnej przeszłości - rzekł Pumba - Z - Koktailem - może twój ojciec zrobił coś bardzo złego, hmmm? Albo ty umawiałeś się z dwoma dziewczynami na raz. Wybrałeś Emilię a tamta umarła ze zgryzoty. Miałeś taką babkę w Warszawie, prawda? Wiesz w ogóle co u niej?

Tą droga nie dojdziemy do niczego, pomyślałem.

- Pumba - podniosłem się - pozwolisz na stronę?

Wstali jednocześnie. Ręce mi opadły.

- Ty - wskazałem na Pumbę - Z - Koktajlem - na moment. Chcę pogadać z tobą w cztery oczy.

- Jasne, rozumiem - Pumba - W - Dresie - był wyraźnie niezadowolony. Bawił się zapalniczką. Popatrzył na mnie, na drugiego Pumbę i powiedział:

- Zostawisz mi koktajl? - zapytał.

Pumba - Z - Koktailem podał mu kubek w milczeniu.
Przeszliśmy do drugiego pokoju, graciarni z wielkim łóżkiem przy ścianie. Tu z Emilią mieliśmy uwić nasze gniazdko, ale zabrakło nam sił. Zaciągnąłem Pumbę pod okno.

- Czyś ty chłopie zwariował? - zagadnąłem - ten tam... ten drugi facet... Chryste, nie wiem który z was jest prawdziwy.

- Ja jestem prawdziwy - rzekł Pumba - ale sadzę, że tamten myśli podobnie.

- I podchodzisz do tego tak spokojnie?

- A co mam zrobić - wzruszył ramionami - pamiętasz, jak podałem mu rękę? Myślałem, że to będzie jak zderzenie materii z antymaterią? Wiesz co by się stało, gdyby taka materia zderzyła się z taka antymaterią? - poklepał się po klatce piersiowej. Pokręciłem głową.

- Byłoby cholernie wielkie bum. Być może, cała planeta poszłaby w cholerę. Do rzeczy - spojrzał w okno - wiem, że to może być dziwne dla Ciebie, ale nie ma czym się martwić. No, chyba, że rzeczywiście pojawią się dwie Emilie.

- Albo dwa Orbitoszczaki - uzupełniłem.

- Na ten przykład. Ale zupełnie nie wiem, co świat może mieć przeciwko dwóm Tomkom - uśmiechnął się - powiem ci więcej, mi ten pomysł się podoba. Na przykład, zarząd firmy w którym zasiadają same Pumby. Powiem Ci lepiej, parlament. A w nim ja razy czterysta z hakiem. Nie byłoby lepiej?

Stałem z otwartymi ustami, nie wierząc własnym uszom.

- No, popatrz.; Jan Maria Pumba z Platformy. Józef Pumba - Gąsienica z Podhala. Helmut Pumba z mniejszości niemieckiej. Byłby spokój, niskie podatki, bandytów byśmy przegonili. Wszystkie decyzje jednomyślne. No, muszę spadać. Przemyśl to, stary.

Poklepał mnie po ramieniu, zabrał torbę i poszedł. Pumba - W - Dresie posiedział jeszcze pół godziny, opowiadając o nowym pomyśle na polską reprezentację w rugby. Z ulgą zamknąłem za nim drzwi. Zostałem sam, z dwoma kotami i głową ciężką jak kowadło. Nie wiedziałem, co robić.

IV

Cała moja rodzina zmieściłaby się w windzie. Wypruliby sobie flaki przed dobiciem na ostatnie piętro. Pomysł grzebania w meandrach własnej, jadowitej genealogii wydawał się więc niedorzeczny. Postanowiłem zgłębić historię miejsca, w którym mieszkałem. Był tylko jeden człowiek, który mógł mi pomóc. Z lodówki wyjąłem pół litra wyborowej (butelki nie miały zamiaru się mnożyć), wygrzebałem ramkę fajek i poszedłem na dół, do Najstarszego Pijaka w Kamienicy. Gdy otwierałem drzwi, oba koty jednocześnie otarły mi się o nogi. Poczułem chłód, jakbym nagle stanął po kostki w górskim strumieniu. Nie mogę powiedzieć, że wyszedłem z mieszkania. Ja z niego uciekłem.

Najstarszy Pijak w Kamienicy zajmował klitkę naprzeciwko mnie. Okna były tak nisko, że trawa kładła się na szybach. W mieszkaniu zawsze paliło się światło i czasem widziałem nalaną twarz, przyciśniętą do brązowego szkła. Oblicze Najstarszego Pijaka w Kamienicy składało się wyłącznie z policzków, nabiegłych krwią, zaciśniętych na wargach i gniecących oczy.

Przed drzwiami stał kot z oczami jak monety pięciozłotowe.

Najstarszy Pijak w Kamienicy otworzył mi, ubrany w krótkie spodnie i koszulę, rozpiętą aż do pępka. Na wychudłej klatce piersiowej wiły się grube białe włosy. Facet był niesłychanie stary. Mówił mi kiedyś, że pamięta jeszcze jak marszałek Piłsudski przejeżdżał ulicami Krakowa. Stałem wtedy koło Stefka Kisielewskiego, Kisiela, no. A potem poszliśmy na banię. No oczywiście, z Kisielem a nie z Dziadkiem.

Najstarszy Pijak w Kamienicy zajmował maciupka klitkę, ciemną i ciasną, o ścianach tak zdartych, że czarnych i podłodze tak wytartej, że białej. Sypiał na kupie szmat, jadał na pustym pudle po farbie, a na popielniczkę wyznaczył kwadrat w rogu pokoiku. Nie chciałem myśleć, gdzie sika.

- Mam interes - powiedziałem i podetknąłem Pijakowi butelkę pod nos. Odkręcił, powąchał i uśmiechnął się szeroko. Miał tylko dwa zęby i czarny język. Usiedliśmy, powiedziałem z czym przychodzę. Najstarszy Pijak w Kamienicy pokiwał głową ze zrozumieniem i rozlał całą wódkę do dwóch kubków.

- Takie rzeczy działy się tutaj, odkąd pamiętam - powiedział - ale z tego, co mówisz, masz wyjątkowe szczęście. Pamiętam, jak za Gomuły chłopu żona się powiesiła. I już ją łapiduchy wzięły, już facet otworzył co trzeba i wył tak, że go na rynku słyszeli, a tutaj nagle żona podchodzi, zdrowa i cała, jakby nic się nie stało. Chłopina tak się ucieszył, że na serce zszedł. Innym znów razem, cieć co tu sprzątał, chciał urodziny zrobić, miał jakąś norę obok i nagle mu poprzychodzili znajomi, czwórkami, tuzinami, wszyscy tacy sami. I chłopa heja w kaftan, odwieźli gdzie trzeba. Mówię ci, takie tu są historie.

- Czemu nikt o tym nie mówi?

- A co miałem Ci powiedzieć? Że tutaj rzeczy się mnożą?

- Powiedz mi, jak mam z tym walczyć.

- A może powalcz ze słońcem, że w zimie, kurde, świeci na pół gwizdka? To kwestia wyporności, chcesz się pobawić, to zostań. Ja bym podwijał kitę - energicznie opróżnił szklankę i z żalem spojrzał na pustą butelkę. Odlałem mu trochę.

- Jak myślisz, dlaczego tak się dzieje?

- Tego nie wiem - uśmiechnął się szeroko - ale jak byłem młody, w kamienicy mieszkał taki dziwny facet. Pochodził z Węgier i nazywał się Bruk. Joachim Bruk. Ludzie mówili o nim dziwne rzeczy, że przez niego nad domem wirują czasem czarne chmury, nawet w słoneczny dzień. Niektórzy słyszeli niezwykłe głosy, inni znów twierdzili, że to przez Bruka giną zwierzęta wokoło. Coś stary cap kombinował i nawet się dokombinował, bo koniec końców, każdy w całym Krakowie wszelkie nieszczęścia wiązał właśnie z Brukiem. Więc poszła wiara kupą do niego i zatłukła w progu. Powiem ci jeszcze, że Bruka widywano dalej. Sam widziałem jego cień w oknie i głos, niepodobny do niczego innego - Najstarszy Pijak w Kamienicy - wyrzucił ręce w górę i zaskrzeczał - Yog - Sotohoth! Yog - Sotohoth! To było coś takiego, i coś jeszcze o miastach i bluźnierstwie z kosmosu.

Wyjął mi szklankę z ręki i opróżnił.

- Mniej więcej tyle pamiętam i tyle mogę powiedzieć. Myślę, że powinieneś pójść do Najstarszego Pijaka na Całej Ulicy. On jest dużo starszy i więcej ci powie. Pamiętam, jak ja byłem szczylem, on już zdążył i dziecko machnąć, i rozwieźć się radośnie. Poszukaj go w piwnicach kamienicy na rogu. Tam mieszka, jeśli jeszcze żyje.

Podziękowałem Najstarszemu Pijakowi w Kamienicy i wstałem z mocnym postanowieniem podążenia za wskazanym tropem. Już przy drzwiach tknęła mnie dziwna myśl.

- A tobie coś się rozmnożyło? - zapytałem.

Najstarszy Pijak w Kamienicy pokręcił smutno głową.

- Niestety nie - powiedział powoli - nie ma nikogo, kto mógłby to zrobić.



Kamienica na rogu mojej ulicy przypomina zasklepiony wrzód nad rozjątrzoną raną. Pod brudnoczerwoną skorupą cegieł budynek napina ścięgna, stalowe żyły tłoczą krew, smutne rzędy oczu nabiegają brudem. Brudny deszcz spada z parapetów jak ołowiane łzy. Wszedłem do bramy i słońce zamknęło się za mną. W wewnętrznej kieszeni miałem litr wódki dla Najstarszego Pijaka na Całej Ulicy.

W drzwiach piwnicy powitał mnie kot z oczyma jak spodki.

Zszedłem po stromych schodach, depcząc papiery i szkło, głębiej i głębiej, w smród i ciemność. Wędrowałem po omacku przez kręte korytarze, przez wilgoć, z pająkami na oczach, coraz bardziej przerażony i pewny, że nigdy nie znajdę drogi z powrotem. Nie wiem ile czasu błądziłem, nim zobaczyłem snop światła, sączący się spod drzwi. Zastukałem. Odpowiedziała mi cisza, więc wszedłem do środka.

Najstarszy Pijak na Całej Ulicy spał w kartonowych pudłach. Wkoło śmierdziało kocim gównem. Światło spływało z gołej żarówki. Nie było żadnego okna, żadnych mebli, tylko dziesiątki kartonów, poukładanych w rzędach pod sam sufit. Widziałem stosy ubrań podobne kopcom termitów, buty nie do pary i workowate spodnie zawieszone na słupku z letniego ogródka. Najstarszy Pijak na Całej Ulicy podniósł się z godnością, jakby miał na sobie płaszcz królewski, a nie podkoszulek na ramiączkach, brązowe majty, klapki na bosych nogach i koronę ze zlepionych z brudu włosów.

- Znowu ty - powiedział.

Miał chyba tysiąc lat i wyglądał na obrośniętego pleśnią.

- Przyszedłem zapytać o Joachima Bruka. Przyniosłem to w podarunku.

Wcisnąłem mu flaszkę w dłonie. Odkręcił i wypił duszkiem ze dwie setki. Spojrzał na mnie, na butelkę, znowu na mnie i postawił flaszkę przed sobą.

- Kiedy poznałem Bruka, miałem dwadzieścia cztery lata. Kręciłam się tu i tam, mało robiłem, wiele słuchałem. Bruk należał do ludzi, przy których milkniesz, jak powiedzą pierwsze zdanie. Człowieku drogi, on wyglądał jak szaman, jak wcielenie diabła. Diabłem chyba nie był, ale z diabłem rozmawiał.

Najstarszy Pijak Na Całej Ulicy mówił, jakby język miał przybity do podniebienia.

- Raz byłem u niego w domu, wnosiliśmy jakieś skrzynie. Bruk poszedł na chwilę i zostawił mnie samego z biblioteką i myślę sobie, że zrobił to specjalnie. Żebym nigdy nie próbował podnieść na niego ręki. Widziałem pradawne, zbutwiałe tomy, pełne bluźnierczego zła, od którego zimno spada na kark z przeklętym i plugawym Necronomiconem na czele. Widziałem też rysunki Bruka, rozsypane jakby specjalnie dla mnie na mahoniowym stole. Nigdy wcześniej nie widziałem takich kształtów, takich stworów nakreślonych szybką kreską, takich maszyn stworzonych chyba w samym piekle. Gdzie zrodził się umysł, zdolny do stworzenia takiej geometrii? Jaka ręka była zdolna do stworzenia tej symetrii?

Schował twarz w dłoniach.

- Co się stało z Brukiem?

- Bruk - parsknął. Pił wódkę jak wodę - Bruk spłonął. Przynajmniej tak mówili. Ale ja wiem swoje. Wiem bo widziałem go na własne oczy, jak wyglądał ze swojego okna, tydzień po pożarze. Wolałbym spojrzeć w oczy diabła.

- Za dużo tego diabła - zwróciłem uwagę.

- Za dużo jest go tylko w tej historii - ciągnął Najstarszy Pijak na Całej Ulicy - niestety, nie wiem dokładnie, na czym polegała praca Bruka. Kombinował z przestrzenią. Mówił mi, że tworzy miejsce, do którego będzie mógł uciec w razie kłopotów. A kłopoty zbliżały się wielkimi krokami, to wiem na pewno. Bruk sprzymierzył się ze straszliwym złem, w zamian za prawdę, życie wieczne, nie wiem za co jeszcze. Ale jest człowiek, który wie więcej ode mnie.

Przygryzłem wargę. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mój rozmówca mnie zbywa.

- Pójdziesz na Kazimierz, na róg Krakowskiej i Węgłowej. Tam, zejdziesz do piwnic. Są gorsze niż tutaj. Nie zatrzymuj się nigdzie, idź cały czas w lewo, aż dojdziesz do ściany. Powinna być dziura w podłodze, przykryta drewnianą klapą. Zejdziesz tam z latarką i poczęstunkiem. Znów powędrujesz w lewo i poszukasz Najstarszego Pijaka w Śródmieściu. On znał dobrze Bruka i na pewno zdoła ci pomóc.

Podziękowałem pięknie Najstarszemu Pijakowi na Całej Ulicy i pojechałem na Kazimierz, szukać rozwiązania dręczącej mnie tajemnicy.


Kazimierz to dziwne pomieszania starego z nowym, przeterminowana dziwka przystrojona w pióra, brutalny bandzior w ciuchach Arkadiusa. Tylko parę kroków dzieli knajpy, gdzie artyści tłoczą się jak śledzie w puszce, od zrujnowanych kamienic z deskami w oknach. Można tu spotkać Kilara z Hoffmanem, Maleńczuka ze Świetlickim, tabuny pospolitych żuli, przejętych sobą studenciaków złączonych we wspólnej przypadłości - nikt tu nie jest trzeźwy po osiemnastej.

Nie rozumiem mitu tego miejsca, myślałem, podciągając się do okna (drzwi zastałem zabite). Nigdy nie pojmę, czym zachwyca się warszawka, waląca tu tuzinami w weekendy, przeszło mi przez głowę, gdy zeskoczyłem z parapetu, w puszki i szkło. Przecież nawet nic zeżreć nie można na całym :cenzura:ym Kazimierzu, szeptałem w duchu, schodząc po szynach, które zostały w miejscu schodów.

Do piwnic prowadziła dziura w murze. Światło latarki z trudem przebijało się przez ciemności. Spodziewałem się smrodu i pijaków, wyłożonych pokotem wzdłuż ścian. Ale nie. Tylko cisza rodem z celi śmierci, tylko zimno, tylko powietrze ostre jak nóż. Dziwaczne cienie rozstępowały się przede mną, mknęły po ścianach i opadały bezgłośnie za plecami. Czułem złowrogie spojrzenia, czekające, aż potknę się i upadnę, aż zgaśnie latarka, ale szedłem niestrudzenie, ciągle na lewo.

Klapa, o której mówił Najstarszy Pijak na Całej Ulicy zniknęła i upadłem boleśnie między gruz i szmaty. Latarka poleciała w głąb korytarza, przez moment leżałem w ciemności, przerażony, czy kości są całe. Nade mną gęstniał cień. Poderwałem się na nogi i pobiegłem przed siebie, do światła. Coś, mogę przysiąc, cmoknęło za mną, jakby z ukontentowaniem.

Boże, jak bardzo się bałem. Wiedziałem, że mam skręcać w lewo, ale korytarz szedł prosto, a sufit opadał, tak że po kilkudziesięciu metrach musiałem iść zgarbiony. Śmietnik, właściwy takim miejscom ustąpił drobnym kamieniom, patykom, zardzewiałemu żelastwu, wreszcie, szedłem po gołych cegłach. Zrobiło się wilgotno. Czułem zapach stęchłej wody. Nie wiem, kto zbudował ten korytarz, boję się nawet o tym myśleć. Wyszedłbym, ale wiem, że żałowałbym tego do końca życia. Bo nigdy nie odważyłbym się na powrót w to miejsce. Co więc miałem robić? Przyspieszyłem.

Przede mną wyrósł kot z oczyma jak koła młyńskie.

Miauknął przeciągle i pobiegł w lewo.

Nie umiem określić wielkości pomieszczenia, w którym się znalazłem. Mogło być wielkie jak boisko. Szedłem ostrożnie po gołej ziemi. Czułem podmuch na twarzy, zimny i lekki, a kiedy pomyślałem, że jeśli mam zawracać, to właśnie przyszedł ostatni moment, coś wyrosło przede mną. Coś, co nie chciało być zobaczone.

- Opuść latarkę - wyszeptał Najstarszy Pijak w Śródmieściu.

Posłuchałem go, nie bez oporów. Świeciłem sobie w buty. Wydaje mi się, że obszedł mnie dookoła. Słyszałem jak wącha i ciamka. Wysunąłem butelkę przed siebie. Delikatne szarpnięcie uwolniło moją rękę od ciężaru.

- Masz drugą, prawda?

Skinąłem głową. Sukinsyn, musiał widzieć w ciemności.

- Daj mi ją. I pamiętaj, że nie wolno ci patrzeć.

Wydobyłem drugą flaszkę. Najstarszy Pijak w Śródmieściu bardzo się spieszył. Poczułem jego rękę na swojej. Była gorąca, szorstka i lepka. Zupełnie jak język dużego zwierzęcia. Owiał mnie trupi oddech. Usłyszałem trzask szkła. Najstarszym Pijak w Śródmieściu odgryzł szyjkę litrowej butelki.

- Joachim Bruk zgłębił tajemnice cywilizacji starszych niż człowiek i poznał światy, z których się wywodzą. Jest wiele światów, niektóre większe i bardziej wiekowe od naszego. Są przejścia między nimi, dobrze ukryte. Bramy, które można otworzyć i okna, przez które możesz patrzyć. Bruk zbudował taką bramę w twojej kamienicy. Za nią mieści się druga kamienica, jej brat bliźniak. Bruk stworzył ją, opętany wizją drugiego życia. Prawdopodobnie pomylił się, albo dał zaskoczyć przez swoich prześladowców. Zaklęcia, które nałożył, po jego śmierci osłabły i teraz przejście między dwoma światami przestaje być szczelne. W skrócie to chyba wszystko. Mam nadzieję, że odejdziesz stąd zadowolony.

- Powiedz mi jeszcze, co mogę zrobić.

- To zależy tylko od twojej determinacji. Jeśli chcesz mieć więcej i więcej, musisz się dzielić. Jeśli zaś pragniesz ocalić swój świat, powinieneś przelać krew. Mówię ci to samo, co powiedziałem wcześniej temu pierwszemu.

Pod koszulą, z dołu pleców, powędrował chłód.

- Jakiemu pierwszemu - zapytałem - kto tu jeszcze był?

Najstarszy Pijak w Śródmieściu raczył zamilknąć, ale ja znałem odpowiedź. Pomysł, by złapać Pijaka w snop światła, jeszcze moment temu niezwykle pociągający, nagle stracił swój blask. Kiedy wracałem na górę, nie mogłem wygonić z głowy człowieka, który był tu przede mną i zadawał te same pytania. Człowieka, którego widział też Najstarszy Pijak na Całej Ulicy, o co bałem się nawet zapytać. Człowieka, który już czekał w moim domu. Moim? To był także jego dom.

V

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić.

Najstarszy Pijak w Śródmieściu, choć niewątpliwie mądry i wiekowy, nie miał żadnego powodu, by obdarzyć mnie życzliwością. Prawdę powiedziawszy, nie sądze, żeby obdarzył nią kogokolwiek. Krążyłem po ulicach i barach, paliłem papierosy i chowałem się przed prawdą na dno kieliszka. Podzielić się, czy rozlać krew. Dobre pytanie. Prawie jak to, czy wolałbym ogłuchnąć, czy stracić oczy.

Dwie bramy od mojej mieści się klub "Atut", ponura nora z bilardem, cycatymi barmankami i bandą facetów nieokreślonej profesji, ich kobiet, przemieszanych i gwarnych jak rodzina na pogrzebie nielubianej ciotki. To ostatnia przystań przed nieuchronnym powrotem. Zaszyłem się w kącie, piłem wiśniówkę, a gdy wędrowałem po kolejną, bałem się, że barmanka da mi odczuć, że byłem tu dziś wcześniej.

Podzielić się, czy rozlać krew? Czy zabijając takiego Pumbe, popełniłbym morderstwo? Przecież Pumba zarazem będzie i zniknie. Skąd mam wiedzieć, który Pumba jest właściwy i czy jakiś właściwy istnieje? Albo obaj są właściwi? Czy zabijając kopię, zabiłbym przyjaciela, czy KOPIĘ przyjaciela? Takie myśli kotłowały mi się w głowie. A potem wyobraziłem sobie prawne konsekwencje swojego czynu. Oto policja znajduje poszlachtowane zwłoki pewnego Tomasza i wpada na trop sprawcy - mnie. Zaaresztowany, przyparty do muru przywołuje na świadka tegoż Tomasza, aby udowodnić swoją niewinność. Tomasz leży sobie w grobie i zeznaje w sądzie. To ci dopiero...

Mógłbym się podzielić. Być może to byłoby sprawiedliwe. Mój sobowtór (zacząłem godzić się z myślą, że ON istnieje) wziąłby sobie Emilie - bis, wraz z bis - Prezesem, a drugi Pumba ganiałby z nimi na piwo. Ale powróciły stare pytania - skąd mam wiedzieć, kto jest właściwy, a kto tylko kopią? I jakim prawem, ktoś wymaga, abym podzielił się moim światem?

Dwie możliwości, tylko dwie, jak piersi dziewczyny za barem, ale nieskończenie mniej ponętne.

Dopiłem wiśniówkę i wtedy przyszło olśnienie.

Wparowałem do domu. Dochodziła jedenasta w nocy.

Prezes rozmnożył się do sztuk sześciu. Dwa egzemplarze gniotły się na DVD, jeden spał na skórze pod piecem, dwa następne podbiegły mnie przywitać, a ostatni, przemknął mi między nogami i czmychnął po schodach na strych. Pumba w czterech odsłonach oglądał Krwawy sport na komputerze. Dwie Emilie spały w pokoju obok, trzecia sączyła drinka i przyglądała się, jak Jean-Claude Van Damme demoluje buzie kolejnemu nieszczęśnikowi.

- Cześć, żabko - powiedziała obojętnie. Odetchnąłem z ulgą. DRUGI Orbitowski jeszcze się nie pojawił. Spojrzałem ponownie po całym towarzystwie i odniosłem wrażenie, że cała sytuacja jest niecodzienna tylko dla mnie.

Zapaliłem światło. Pumby zmróżyli oczy. Emilia nie podniosła głowy.

- Mamy dużo roboty - powiedziałem.

- Piwo jest w lodowce - odparł środkowy Pumba.

- Jest poważna sprawa - oznajmiłem. Po tonie głosu wyczuli, że nie żartuję - musimy wywrócić mieszkanie do góry nogami. Dosłownie.

Zdecydowanym ruchem odsunąłem szafę (ciemnobrązową i wielką. Niebieskie plamy stanowiły pamiątkę nieudanego malowania), pobiegłem po młotek i uderzyłem z rozmachem w ścianę.

- Czyś ty powariował - Emilie podniosły się z łóżka, jedna przekrzykiwała drugą - zaraz policja przyjedzie!

- Bierzcie się za inną ścianę! - Huknąłem - Pumba, dasz radę zerwać podłogę?

Pumby wstały. Czwóreczka.

- Trochę to durne, stary - powiedział - ale jak tam sobie chcesz.

Zabraliśmy się do pracy. Pumba w trzech osobach zgodnie zrywał klepki w pokoju z komputerem, Emilie ospale drapały ściany, ja waliłem młotkiem. Sąsiad zapewne wyjechał, gdyż nikt nie przyszedł. Co chwilę zerkałem w okno, oczekując na gościa.

Sześciu Prezesów usiadło w rządku, obserwując, co wyrabiamy.

Na skrytkę Bruka natrafiliśmy przed pierwszą. Odnalazł ją Pumba (nieważne który, nie znalazłem sposobu na ich rozróżnianie), pod podłogą, tuż koło okna. Zabrudzony i szczerze znudzony swym zajęciem, zawołał mnie, że jeśli chciałem znaleźć coś starego i po:cenzura:ego, to mogę już się nie trudzić. Podał mi zeszyt, zawinięty w kupę zbutwiałych szmat. Dałem znak, że nastał koniec pracy. Towarzystwo natychmiast rozsiadło się na krzesłach, kanapie, podłodze. Trzy odsłony Pumby przyniosło piwo i odniosłem wrażenie, że ono także uległo rozmnożeniu.

- Co tam masz? - chciała wiedzieć Emilia.

Nie odpowiedziałem. Zerknąłem w okno. On mógł nadejść w każdej chwili.

Jedynym wolnym miejscem, gdzie mogłem się skupić była kuchnia. Kuchnie mam duża, pomalowana na niebiesko przez poprzednich lokatorów. Jest wylewka na podłodze, na której można się poślizgnąć i belka nad zlewem, na której można się powiesić. Usiadłem na krześle, otworzyłem piwo i rozwinąłem szmaty.

Moim oczom ukazał się zeszyt.

Przewróciłem stronę.

Im dalej czytałem, tym rozumiałem coraz mniej. Zbrązowiałe, cuchnące kartki pokrywało pismo w nieznanym języku. Nigdy wcześniej nie widziałem takich liter, pozakręcanych i dziwacznie eleganckich, tak, że z trudem rozpoznawałem ich przynależność do alfabetu łacińskiego. Rysunki na marginesach były jeszcze dziwniejsze. Część wyglądała jak archaiczny atlas. Znalazłem mapę planety podobnej do Ziemi, ale kształt Antarktydy był inny (zupełnie, jakby nie skuwał jej lód, przeszło mi przez głowę), a na Pacyfiku wykwitł nowy kontynent, niezgrabny w stosunku do pozostałych, podobny trochę do plamy, jaka tworzy się, gdy upuścimy jogurt na podłogę.

Inne obrazy były jeszcze dziwniejsze, jak wklejona mapa kosmosu, gdzie znane mi gwiazdozbiory mieszały się z widzianymi po raz pierwszy. Joachim Bruk odkrył i zagospodarował najbardziej plugawą część ludzkiego umysłu. Żadne słowa nie oddadzą mrocznych, bluźnierczych i przepełnionych złem obrazów, którymi ozdobił margines swych notatek.

Nie wiedziałem, od czego zacząć, więc otworzyłem na dowolnej stronie i powiedziałem na tyle cicho, żeby nikt mnie nie usłyszał:

- Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagl fhtan.

Nic się nie działo, więc powtórzyłem głośniej.

- Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagl fhtan.

Do dziś nie wiem, jak nie połamałem sobie na tym języka.

- Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagl fhtan - ryknąłem. Pumba zainteresował się natychmiast, czy popieprzyło mnie do reszty, ale ja miałem głowę zaprzątniętą czym innym. Otóż, w rogu kuchni, mniej więcej na wysokości oczu, pojawiła się chmurka, a z chmurki spadł stworek. Stworek paskudny był niemożebnie - miał ze dwie setki macek, z macek składał się również pysk tego czegoś. Niezdarnie unosił się na kolczastych skrzydłach, wywijał ogonem, a co gorsza zaczął rosnąć, więc, chcąc nie chcąc, utłukłem gada kijem od mopa.

Znów byłem w kropce.

Przewróciłem stronę i zawołałem tak:

- Ia! Ia! Cthulhu fhtagn! Ia! Ia! Cthulhu fhtagn!

Ku mojej radości, efekt okazał się bardziej niż pozytywny. Na ścianie, między szafą, a biurkiem, (na którym, stał komputer Emilii, zanim nie poszedł z dymem), zapłonął fosforyzujący portal, lub coś, co przynajmniej na portal wyglądało. Dookoła widniało pięć matowych pieczęci.

- Cthulhu! - powiedziałem na próbę i jedna zapłonęła. Powtórzyłem zawołanie, ale nic się nie stało.

Tymczasem na podwórku zapaliło się światło, niechybny znak, że ktoś wraca do domu. Wyjrzałem przez balkon i serce podeszło mi do gardła. Patrzyłem na samego siebie, żwawo idącego w kierunku mojej klatki schodowej. Miał sukinsyn, ten sam dresik co ja, polar Adidasa i czapeczkę z daszkiem do tyłu. W dłoni trzymał nóż. Dokonał wyboru. Z alternatywy Najstarszego Pijaka w Śródmieściu wybrał rozlew krwi.

Gorączkowo przerzuciłem zeszyt. Co opowiadał mi Najstarszy Pijak na Całej Ulicy? Czekajcie, jak to szło?

- Yog - Sototh! - wrzasnąłem i druga pieczęć zapłonęła.

Przerzuciłem w zeszycie trzy kartki i jechałem dalej.

- Astartot!

Trzecia pieczęć.

- Co się tak drzesz? - Pumba stanął w drzwiach kuchni. Zobaczył, że dzieje się coś ciekawego i zamknął mordę.

Schody trzeszczały pod ciężarem stop. Zabrzmiało pukanie.

- Nie otwierajcie! - krzyknąłem.

- Dlaczego? - zabrzmiał głos Emilii - to napewno ktoś do nas.

- To policja! - jęknąłem - Shub - Niggurath!

- Pewnie, że policja, skoro tak się drzesz - stwierdził Pumba. Już tylko jedna pieczęć pozostała zamknięta. W zamku obracał się klucz. Jak na złość, nic nie przychodziło mi do głowy. Litery w zeszycie Bruka zlały się w pradawną i złowieszczą jak cholera, plamę, z której nic nie mogłem wywnioskować.

- Ryleh - krzyknąłem na rybkę. Nic.

- Cthulthu fragtan! Noż :cenzura:a mać! Wisła - Legia cztery do ula, Jezus Maria, Józef Święty, Aniele Boży stróżu mój, Shub Niggurath, żeszby cię!

ON wszedł już do kuchni. Patrzył na mnie wzrokiem pełnym chłodnej pogardy. Nigdy nie przypuszczałem, że moja twarz może przybrać taki wyraz. Uniósł nóż, ruszył w moim kierunku. Jak to, chciałem mu powiedzieć, jak możesz zamordować SIEBIE? No, brachu, jesteśmy jak bracia z jednego jajeczka, więc nie wygłupiaj się proszę... ale nie mogłem wykrztusić ani słowa. Bezradnie zerknąłem na portal, już chciałem się salwować ucieczka przez balkon, (co ciekawe, Pumby i Emilie patrzyły spokojnie, czekając jak sytuacja się rozwinie), gdy wyjęczałem przez zaciśnięte gardło:

- Lelum polelum, srutututu.... Clostelkeller.

Pieczęć zaczęła lśnić.

- Closterkeller! Closterkeller! - wrzasnąłem, pieczęć zapłonęła, o tak, płonęła cała piątka i brama stanęła otworem. Porwałem piwo, pokazałem sobowtórowi środkowy palec i, niewiele myśląc, zabrałem cztery litery z tego niegościnnego wymiaru.

VI

Ocknąłem się w miejscu podobnym do swojego mieszkania. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że było identyczne. Ale na podłodze i ścianach nie dostrzegłem śladów demolki, nigdzie nie walały się butelki po wczorajszej, dość karkołomnej zabawie, wreszcie, nie natrafiłem na żadne ślady portalu. Poszedłem z papierosem na balkon (ogródek także wyglądał znajomo) i zastanawiałem się, co dalej.

Wyglądało na to, że wszystko się poukładało. Prezes spał spokojnie na słońcu i nigdzie nie mogłem wypatrzyć jego sobowtóra. Postanowiłem wyjść na miasto i sprawdzić, czy nic się nie zmieniło. W drzwiach natknąłem się na Emilię i szczęka uderzyła mi z dźwiękiem o podłogę.

Gdybym miał bliźniaczą siostrę, ta, przy wyjątkowo nieszczęśliwym wyniku genetycznej loterii, mogłaby wyglądać jak Emilia w świecie, do którego trafiłem. Miała wielki nochal, trochę tylko subtelniejszy od mojego, szerokie bary, a miedzy wargami (podobnymi do kawała surowego mięsa) mieniła się szczerbata klawiatura.

- No, co tak się gapisz? - zapytała.

Zbiegłem po schodach.

Nim dobiegłem do najbliższej przecznicy, minąłem sześciu orbitowskich: młodą mamę, berbecia w wózku, dwóch policjantów, studenciaka i księdza. Wszyscy obdarzeni moją posturą i zaszczyceni moją, średnio szlachetną fizjonomią. Dalej było tylko gorzej. Najpierw natrafiłem na plakat Władcy Pierścieni.

Role główne grali Viggo Orbitowski, Ian McOrbitowski, Christopher Orbitowski, i last but not least, Liv Orbitowski.

Próbowałem go zdzierać, w końcu pognałem przed siebie. Potrącałem kolejne mutacje własnej osoby, przekonując się, że nie ma tutaj innych ludzi. Na glinianych nogach, ze łzami w oczach zatrzymałem się przed wystawą księgarni.

Odkąd uroiłem sobie bycie pisarzem, marzyłem tylko o tym, by trafić do wszystkich księgarń. Teraz wiedziałem - zamiast pisać, należało bawić się czarną magią i otworzyć właściwe drzwi. Łzy pociekły mi na całego. Jeszcze nigdy nie czułem się tak zrozpaczony.

Przez całą wystawę ciągnęły się rzędy kolorowych książek. Czego tam nie było! I Miasteczko Salem Stephena Orbitowskiego, i Opowieści z Narnii Clive S. Orbitowskiego, dalej Wojna Polsko - Ruska pod flagą biało czerwoną Doroty Orbitowskiej, Achaja Andrzeja Orbitowskiego i tak dalej, bez końca. Moje nazwisko zdobiło katolickie broszurki i Vademecum bezbożnika, wypuszczone przez Dom Wydawniczy "Popołudnie Fauna". Widniałem na podręcznikach do marketingu, niezwykle kształcącej serii o hitlerowcach, słowniku wyrazów obscenicznych, powieściach dla kobiet, powieściach dla dzieci, dla zboczeńców, dla właścicieli psów i tych, co psów nie znoszą. Wstrząsnęły mną torsje. Płacząc i przeklinając swój los, popędziłem do domu.

Emilia robiła obiad. Wykrztusiłem, że źle się czuję, usiadłem na balkonie, chciałem wyć. Co mam teraz zrobić? Jestem w świecie, gdzie nie ma Joachima Bruka, ale za to sześć miliardów Orbitowskich. Odtąd, na piwo będę chodził sam ze sobą, podobnie, jak będę podrywał samą siebie, jakkolwiek by to dziwnie nie brzmiało.

Zapaliłem. Papieros na szczęście smakował normalnie.

Prezes otarł mi się o nogi. Podniosłem go delikatnie, pogłaskałem i powiedziałem, głosem drżącym od płaczu.

- I co ja mam teraz zrobić, stary, dobry kocie?

Prezes zrobił mądrą minę. Taką, jaką tylko on umie.

- Jeszcze nie wiem - odpowiedział - spal fajka w spokoju. Potem coś wymyślimy.
 
Do góry