Legenda, jak zresztą inne tego typu przekazy odbiega znacznie od rzeczywistości. Jeszcze w roku 2000, a więc przy okazji 80-tej rocznicy, ukazało się nowe i rozszerzone wydanie znakomitej pracy Mieczysława Pruszyńskiego „Wojna 1920”. Autor we wspomnianym dokumentowanym przewodzie wolnym od ideologiczno-religijnego etosu przypomina oczywiste fakty. Józef Piłsudski bitwą warszawską nie dowodził. 12 sierpnia wieczorem wyjechał z Warszawy, odwiedził konkubinę i córkę Wandę (urodzona w lutym 1918) i wrócił do Puław gdzie dokonał przeglądu wojsk, tak zwanej grupy uderzeniowej. Do Warszawy przyjechał 18 sierpnia, gdy bitwa była już rozstrzygnięta i wojska sowieckie od dwóch dni pozostawały w wycofywaniu. Dużo trudniejsze zadanie w dniach 13-17 sierpnia przypadło dowódcom armii krwawiących pod Radzyminem i Modlinem, aniżeli Piłsudskiemu... Jego grupa uderzeniowa znad Wieprza nacierała w kierunku północno-wschodnim prawie nie napotykając oporu, gdyż główne siły przeciwnika zostały związane i pobite przeciwuderzeniem armii Hallera i Sikorskiego.
Pod nieobecność Józefa Piłsudskiego, ciężar dowodzenia całością bitwy spadł na barki Szefa Sztabu Generalnego - generała Tadeusza ROZWADOWSKIEGO. Przypisywanie „planu bitwy” Piłsudskiemu jest również legendą. W istocie został on opracowany w postaci rozkazu (rozkaz Nacz.Dow. 8358/III z dnia 6 sierpnia 1920 - wg Żołnierza Polskiego) 10 sierpnia przez generała Rozwadowskiego i generała francuskiego Maxime Weyganda. Piłsudski jedynie zaaprobował ten rozkaz bez entuzjazmu, jak później napisał nie mogąc sobie najwięcej dać rady z nonsensami założenia dla bitwy. Piłsudski miał bowiem inną koncepcję, chciał znacznie wzmocnić grupę uderzeniową w rejonie Puław kosztem północnego frontu, czemu Rozwadowski i Weygand byli przeciwni. Cudu zatem żadnego nie było. Prawdziwy „cud” zdaniem autora książki - zdarzył się pod Ciechanowem, gdzie 203 Ochotniczy Pułk Ułanów szczęśliwym przypadkiem zniszczył jedyną radiostację 4 armii sowieckiej i pozbawił ją łączności z dowodzącym frontem Michaiłem Tuchaczewskim, co w konsekwencji wyeliminowało tę silną armię z bitwy. Reasumując - pisze autor - dochodzimy do wniosku, że wbrew ogólnie przyjętej opinii, zwycięstwa w bitwie warszawskiej nie zawdzięczamy ani „genialnemu” planowi Piłsudskiego (którego po prostu nie było), ani też jakiemuś nadprzyrodzonemu „Cudowi nad Wisłą”.
Dla przedwojennego społeczeństwa wychowanego w duchu skrajnie katolickim musiało być szokujące, że pierwszy obywatel kraju poślubił rozwódkę, z drugą żoną żył przez wiele lat w konkubinacie (czyli związku niesakramentalnym) i jeszcze przed kolejnym ślubem miał z nią dwoje dzieci. Dla piłsudczykowskich biografów Marszałka jak i dla Kościoła, tych odchyleń od normy prawomyślności było stanowczo za dużo. Dlatego naród nie wiedział absolutnie nic. Takich białych plam, faktów skrywanych, bo kompromitujących lata międzywojenne jest więcej. Przyjęło się pisać o legendzie, o kulcie Piłsudskiego tylko w samych superlatywach. W sprawach religii był indyferentny. W 1899 roku, aby zawrzeć związek małżeński z rozwódką przeszedł na wyznanie ewangelicko-augsburskie. A Hallerowi miał powiedzieć, że Polacy w sprawach religii „to kupa idiotów”.
W rzetelnej ocenie zawdzięczamy to zwycięstwo:
1. Piłsudskiemu, który faktycznie podjął ryzykowną, ale słuszną decyzję stoczenia bitwy według założeń Rozwadowskiego i Weyganda,
2. Dowodzącym w tej bitwie generałom Sosnkowskiemu, Hallerowi, Sikorskiemu i Rozwadowskiemu,
3. I oczywiście waleczności i poświęceniu naszych wojsk. W pełni doceniając wysiłek naszych dowódców i żołnierzy - wydaje się jednak niewątpliwe, że zwycięstwo nad Wisłą zawdzięczamy przede wszystkim błędom dowództwa rosyjskiego.
Nie przysparza również chwały Piłsudskiemu małostkowość z jaką potraktował współuczestników zwycięstwa. Rolę Weyganda (odznaczony w lutym 1922 roku przez władze Łotwy za wywalczenie niepodległości tego kraju) usiłował systematycznie pomniejszać, nawet nie pożegnał go osobiście przy wyjeździe z kraju. Generałowie Józef Haller i Władysław Sikorski zostali rychło odsunięci na boczny tor. Najsmutniejszy los spotkał generała Tadeusza Rozwadowskiego i Włodzimierza Zagórskiego (który był niebezpiecznym świadkiem wydarzeń, gdyż kierował sztabem frontu północnego). Obaj zostali po zamachu majowym (1926) aresztowani i przez pół roku byli więźniami na Antokolu w Wilnie. Po zwolnieniu gen. Zagórski po kilku dniach zaginął w okolicznościach wskazujących na zbrodnię, a gen. Rozwadowski zmarł po paru miesiącach, też w niezbyt jasnych okolicznościach.