Into the Darkness

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
[YouTube]http://www.youtube.com/watch?v=ftvpi-6Z6qw[/YouTube]​

Dornwall, cóż to za miasto. Położone tam, gdzie nawet najbardziej pochopny umysł nie spodziewałby się śladu cywilizacji. Daleko na północnym zachodzie, tuż na krawędzi Spopielonych Lasów stoi od lat ta ogromna twierdza Hanzy. Opasłe mury okalają teren rozciągający się na ponad dwie mile kwadratowe. Wielu wątpiło i uśmiechało się ironicznie na wieść sprzed laty, kiedy ród Wentworth stawiał fundamenty pod nową siedzibę. Inni mieszkańcy Rubieży nie chcieli wierzyć, że o to Hanza zbuduje przyczułek obok przeklętych knieji i ustoi tam dłużej niż do pierwszej pełni. Nie ma w tym nic dziwnego. Sąsiadujące z miastem, Spopielone Lasy to miejsce, z którego wielu nie powróciło. Gąszcz dziwnych, poskręcanych drzew pochłonął już niejedno ludzkie życie.
Co zadziwia, lata mijają, zaś przyczułek Hanzy wciąż stoi, tocząc wewnętrzne życie pełne spisków, intryg oraz niewidocznych wojenek na wyższych szczeblach władzy. Metropolia upstrzona setkami spadzistych dachów oraz kolumn należących do świątyń Męczenniczki Komy właśnie budzi się do życia. Możemy ujrzeć jak pierwsi mężczyźni w lekko poszarpanych kontuszach oraz frakach wychodzą na brukowaną ulicę zlaną szarym deszczem. Gdzieniegdzie pojawiają się również damy w długich sukniach. Na ich rękach lśnią pierścienie z grubo ciosanymi kamieniami. Zdawałoby się jakby panowała tu inna rzeczywistość. Jak gdyby za murami miasta człowiek nie walczył o przetrwanie jeszcze jednego dnia. A wszyscy wiemy, że jest odwrotnie. Cały czas bowiem, na murach przechadzają się snajperzy, mierząc z pneumatycznych kusz w poranną mgłę za miastem. Tam już nie jest bezpiecznie. Kto wie co czai się w odmętach porannych oparów?

K7do8.jpg

Siedziba Ottona Von Devereux potrafiła ucieszyć oko. Czwórka przybyszy, prowadzona przestronnym hallem z podziwem spoglądała na ogromne, marmurowe płyty wyłożone na posadzce, arrasy wiszące na ścianach obitych zielonym materiałem oraz ogromne popiersia właściciela. Dwójka ze służby skierowała właśnie gości dalej, do komnaty z nisko wiszącym żyrandolem i ogromnym szkieletem jakiegoś gada na podeście. Jak każdy Hanzyta, tak i Otton wręcz ostentacyjnie obnosił się ze swoim majątkiem. I fakt zamożności owego człowieka był właśnie na rękę drużynie. Kiedy każdy z nich, kilka dni temu przeczytał ogłoszenie mówiące, iż majętny kupiec potrzebuje grupki śmiałków do bliżej nieznanego zadania, nie musieli się długo zastanawiać, nawet pozbawieni szczegółów operacji. Hanza dobrze opłacała swoich najemników, a groszem ostatnio nie śmierdzieli. Tak też znaleźli się tutaj, prowadzeni wśród wszechobecnego przepychu do gabinetu samego handlarza.
Ten nie odbiegał od standardów, z jakimi mieli do czynienia po drodze. Otton zajmował wysokie pomieszczenie z rzędem gablot oraz szaf. Obok nich stało mahoniowe biurko, a dalej, przy filarze - fotel, na którym siedział sam mężczyzna.
- Proszę, wejdźcie - zachęcił spokojnie.
Czwórka trochę nieśmale wkroczyła do środka. Spojrzeli na Ottona. Przed nimi siedział starszy, trochę otyły jegomość z równo uczesanymi, długimi włosami. Na sobie nosił płasz oraz lekki strój hanzycki. Z szyi zwisał mu pęk łańcuszków i naszyjników. Spokojnie odczekał, jak goście zasiądą na przygotowanych fotelach. Zaraz też pojawiła się kolejna służka, która zapytała każdego, czy nie życzy sobie czegoś do picia. Wreszcie, pozostawieni sami, mogli przejść do rzeczy. Kupiec pochylił się nieco, spojrzał po każdym wizytatorze. Odbiegali od tego miejsca, zdecydowanie. Pierwszy mężczyzna, a właściwie chłopak był wychudzony i blady. Jego podarty, ubrudzony smarem strój mógł wskazywać, iż Danter jest technoklanytą, jednak w istocie szabrownik pochodził z Kompani Soldackich. Obok zajmował miejsce osobnik o surowym wyrazie twarzy. Ten był zdecydowanie lepiej zbudowany. To Jarvan, wyszkolony żerca. Dalej znajdował się niejaki Master. Wysoki jak tyczka, o skupionym wzroku. Spokojny, choć zdający się cały czas czuwać. Wreszcie, ostatnim z nich był enigmatyczny Rytualista, w powłóczystej, ciemnoniebieskiej szacie i masce oznaczonej symbolami run.
- Zatem, panowie... - zaczął Otton - Rad jestem, że kilka odważnych osób odpowiedziało na moje ogłoszenie. Nie wiem skąd tutaj przychodzicie, ani jaką mieliście przeszłość. Jestem człowiekiem konkretnym, więc postawię sprawy jasno. Potrzebuję ochrony, gdyż już jutro ruszam w kierunku Gór Obręczy, na południe.
Wszyscy spojrzeli po sobie znacząco. To by wiele tłumaczyło. Droga przez Spopielone Lasy. Nic dziwnego, że facet boi się jechać sam.
- Muszę jednak wiedzieć, czy jesteście przydatni. Co potraficie? W czym możecie pomóc na szlaku? - zaczął wypytywać.
Nastała chwila ciszy odmierzająca czas do pierwszej odpowiedzi. To było ich pięć minut. Musieli się dobrze zareklamować. W innym przypadku czekał ich los z kilkoma denarami w kieszeni na terenie obcego sobie, hanzyckiego miasta. Równie dobrze już mogliby zacząć zjadać własne buty.



A zatem sam pater familias chciał się z nim widzieć. Czego chciał? Czy chodziło o ostatnie transakcje z tym całym Malcolmem? Przecież ustalił dobrą cenę na dostawę drewna do miasta. Nie, to musiało być coś innego.
Joshua zachodził tak w głowę, idąc ulicami Dornwall skąpanymi w nikłym świetle poranka. Mijał ludzi, którzy podobnie jak on, wstali już i zaczęli zajmować się swoimi sprawunkami. Parę osób rozpoznało go i wymieniło grzecznościowe gesty. Nikt nie wiedział, że Joshua zmierza na spotkanie z samym Lucjuszem Wentworth, najwyższym z rodu, który panował nad miastem. Wczoraj wieczorem goniec dostarczył do jego domu kopertę z czerwoną pieczęcią. Zawierała list, który dawał powód do ekscytacji. Lucjusz chciał go widzieć dziś, w restauracji ,,Złoty Jastrząb". Spotkanie nieoficjalne. Joshua nie był głupcem i wiedział, że temu będzie daleko od towarzyskiej pogawędki. Ów człowiek zwyczajnie nie uczestniczył w czczych, bezcelowych plotkach. Idąc do swojego celu, Coornelis odtwarzał wciąż w głowie scenki ewentualnych rozmów. W dialogu z osobą tak wysokiego szczebla, musiał zachować rezon nie mniejszy niż podczas wyrafinowanej szermierki. Wystarczyłby gest lub słowna gafa, a byłby w tym mieście skończony. I nic z tego, że swoją reputację wyrabiał przez lata. Ród Wentworth jest prawem, każdy to wie.
Wreszcie stanął przed ,,Złotym Jastrzębiem". Z poły płaszcza strzepnął niewiedzialny pyłek i wziął głęboko morowe powietrze w płuca. Z duszą na ramieniu pociągnął za srebrną klamkę i wszedł do środka gmachu. W ,,Jastrzębiu", najbardziej luksusowym punkcie tego typu w Dornwall, jak zwykle można było nasycić wysublimowane gusta estetyki. Ciosane w dębowym drewnie stoły wyłaniały się z obłoków dymu cygar i dobrego tytoniu. Oliwne lampy kopciły się na ścianach, rzucając wokół jasną poświatę. Obrazy, przedstawiające różnorakie widoki z miasta, okalały całą długość ścian. Klienteli było tu niewiele, ot kilku mężczyzn, którzy wpadli na dzień dobry wychylić przednią whisky. Zdawali się co chwilę zerkać na postać w rogu pomieszczenia, otoczoną przez kilka innych. Nie mogli uwierzyć, kto znajduje się z nimi w jednym lokalu.
Tam też podszedł Joshua. Szybko rozpoznał pater familias.

B0c9K.jpg

Lucjusz był niepokojącym człowiekiem. Nie chodziło już o jego zasób władzy. Zanim stał się nestorem rodu, prowadził bujny żywot na północy, tam gdzie żyją wilkołacze sfory. Parał się ponoć okultyzmem, z czego pozostała mu osobliwa pamiątka, para nienaturalnych ogników ukrytych w odmętach zimnego spojrzenia. Tam też stracił jedną rękę, którą zastąpiła metalowa proteza. Jak zwykle nosił dobrze uchowany garnitur, ledwie z kilkoma plamami. Relikt samych przedwiecznych. Obok siedziało paru ochroniarzy, smutnych mężczyzn, gotowych w każdym momencie zrobić wszystko, aby bronić swojego chlebodawcę. Joshua powoli siadł na przeciwko Lucjusza. Odczekał moment. Facet nie przjedzie od razu do rzeczy. To nie w jego stylu. Najpierw sprawdzi teren.
- Witaj, witaj. Punktualnie, tak jak lubię. Zatem... - zaczął kamiennym głosem pater familias - Jak się sprawy mają, drogi Joshua? Tak. Twoje interesy. Może należy im w czymś pomóc?
Czy on właśnie zasugerował, że Coornelis sobie nie radzi? A może mimo wszystko pyta z przekornej ciekawości? Z tym człowiekiem nic nie było pewne.
 

bati999

Macierz Diagonalna
Dołączył
13 Październik 2008
Posty
2 211
Punkty reakcji
18
Wiek
26
Miasto
Tarnobrzeg
Jarvan znalazł się w Dornwall całkowicie przypadkowo. Szedł tutaj tropem czegoś, co ludzie z wiosek które mijał nazywali "Wielka bestia porywająca dzieci". Szedł za wątłymi śladami, a raczej opowieściami miejscowych, którzy po prostu opisywali jak ich pociechy znikają. Mało konkretów. Wiedząc, że Spopielone Lasy są już niedaleko, postanowił przerwać poszukiwania i zatrzymał się w owym mieście. Dał sobie spokój z potworem, jako że nie było to żadne zlecenie za które ktoś mógłby zapłacić.
Tak samo przypadkowo znalazł ogłoszenie. Rzuciło mu się w oczy, gdy przechodził ulicą. Sakiewka ostatnimi czasy była bardziej pusta niż pełna, więc postanowił zainteresować się sprawą.
Potem sprawy potoczyły się szybko. Stał już w rezydencji, przed kupcem. Jarvan wyglądał na typowego, Soldackiego rozrabiakę - umięśnionego wojaka, myślącego tylko o bitce. Tak jednak nie było. Pod pozorami, w jego głębi skrywała się dusza uczuciowego mężczyzny, niepewnego przyszłości.
Nie lubił się zachwalać, ani być nadto pewnym siebie. Poczekał aż ktoś odpowie pierwszy, potem sam zaczął.
- Jestem po prostu zabójcą potworów. Znam się na tym. Jeżeli ci odpowiadam, i nie lękasz zabrać się mnie ze sobą - nie będziesz lękał się też iść przez Spopielone Lasy. -
Chciał usłyszeć jakieś konkrety, zjeść coś, poobserwować życie bogatych Hanzytów. W dużych rezydencjach nie czuł się pewnie.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
Joshua już nie raz uczestniczył w stresujących rozmowach. Nikiedy toczyły sie one w luksusowych restauracjach, innym razem miał sztylet przy gardle. Życie. Teraz jednak stresująca rozmowa odbywała się z osobą, która wiele mogła z drugiej strony rozmowy z Lucjuszem do przyjemnych nie należały.
Coornelis usiadł na wskazanym krześle wpierw jednak pokłonił się patronowi a siadając grzecznościowo skinął głową w lewo i prawo witając się z ochroniarzami, którzy często pochodzili ze znaczących rodów. Z doświadczenia wiedział, że takie rozmowy wbrew pozorom nie odbywają się w restauracjach ze względu na ich "luźny" charakter. Dlatego siedział wyprostowany z miną godną hanzyckiego szlachcica.
-Wielce szanowny Lucjuszu. Ah... Interesy idą całkiem nieźle. Tych prywatnych nie zaniedbuję a publiczne idą świetnie. Są pewne problemy z dzikoklanytami, ale wysłanie naszych siepaczy i najemników opóźniamy na prośbę szanownego Barnaby, szefa naszej straży, który twierdzi, że może odzyskać zakładników i zaginione transporty. Dałem mu na to jeszcze 3 dni. Prócz tego okres spokojny. Zresztą gdyby działo się coś godnego uwagi to wiedziałbyś o tym jako pierwszy - tutaj pozwolił sobie na drobne pochlebstwo i uznanie dla patrona, taki smaczek na koniec, który hanzyci uznawali za konieczny w rozmowie z "większymi" od siebie - Jak więc widać "na froncie bez zmian". Oczywiście dalej pozostają nierozwiązane kwestie, chociażby kwestia dostaw broni od technoklanów, ale to już na Twoją prośbę zostawiłem na później - Joshua delikatnie przypomniał o pewnych nie załatwionych interesach, które sam Lucjusz chciał dopilnować, ale jakoś do tej pory tego nie zrobił. Było w tym odrobinę śmiałości, ale Joshua nie z jednego pieca chleb jadł, więc od razu asekurował się ciepłym słowem - Ale ufam, że to już pozostaje w Twoich doświadczonych rękach patronie.
Przestał mówić. Liczył na kurtuazyjną odpowiedź ze strony Lucjusza, ale że ta nie nastąpiła natychmiast (a więc wtedy kiedy powinna) dodał wprost:
-Rozumiem jednak, że ta rozmowa nie do końca dotyczy się bieżących spraw, prawda? To przecież można wyczytać w raportach... Jeśli nie będzie zbyt dużą śmiałością to spytam się po prostu... O co chodzi?
 

Mayte

AlienumMundi
Dołączył
5 Sierpień 2011
Posty
1 291
Punkty reakcji
48
Wiek
31
Master od kilku miesięcy spędzał czas na obrzeżach Spopielonych Lasów, na początku przybył tutaj razem z karawaną wiozącą broń, a gdy jego współtowarzysze odebrali żołd rozpierzchnęli się po barach Dormwall. Swój żołd jakoś powoli mu znikał, a teraz już nie pozostało z niego praktycznie nic. Ogłoszenie wystawione przez kupca mogło uratować jego nadwątlone fundusze. Dlatego też odpowiedział na nie. Teraz siedząc z obojętną miną i spuszczoną miną odezwał się:
-Rozumiem, że teraz na salonach bardziej liczą się słowa niż czyny? - zaśmiał się krótko -Jeśli jednak się mylę to wybacz, jednak chwalić się nie mam zamiaru. Jestem snajperem i tyle.
 

Lis Zwiadowca

Nowicjusz
Dołączył
6 Grudzień 2012
Posty
46
Punkty reakcji
0
Hanzyci. Hanzyci i ich zabawy w wyrafinowane intrygi i podstępy, w przerwach na bezproduktywne lenistwo w ogromnych wannach z otępiającymi zmysły olejkami. Danter spojrzał na siebie i palcem przejechał po policzku zbierając z niego nieco brudu. Kąpiel, w sumie dobra rzecz, może po wykonanej robocie pozwolili by mu skorzystać z dobrodziejstw którejś z łaźni? Ten w fotelu na życzenie którego tu przybyli może dałby się namówić, z drugiej strony, spojrzał znów na swój brudny opuszek, gdyby tak wepchnąć mu ten palec w tą czyściutką twarz..
Danter roześmiał się cicho pod nosem na samą myśl o tym. Zaraz jednak zamilkł, gdy poczuł na siebie spojrzenia dezaprobaty stojących tu i ówdzie ochroniarzy. Oparł się o ścianę obojętnie wsłuchując się w prezentacje kolejnego kompana. Zdawali się być zaprawieni w boju i podróżach. Ciekawe jakie licho, prócz pieniędzy oczywiście, zawiało ich aż do granicy Spopielonych Lasów. Równie intrygującą zagadką dla Dantera było, co jego z kolei do stu piorunów tu przywiało. Źle mu było? Rupieć tu, rupieć tam, kilku naiwniaków z pełnymi sakiewkami i trochę grosza regularnie zawsze mu do kieszeni wpadło. Ale nie. W jakieś karczmie podsłuchał jak grupa szabrowników wspominała o jakiś pogrzebanych dawno temu skarbach w tej okolicy, podobno nic specjalnego - mówili, ale warto było się temu przyjżeć. No to się Danter przyjrzeć postanowił na własną rękę i po prawie dwóch tygodniach już tego żałował nie znajdując niczego konkretnego. Żywiąc się za to tutejszą roślinnością zjadł chyba coś co nie powinien i rozszalały żołądek zagnał go aż pod mury znajdującego się niedaleko Darnwall. Niebywałym szczęściem tylko, nim na ślepo skorzystał z kawałka papierka w wiadomym celu, zdążył przeczytać jego zawartość. Zamyśl się więc wtedy Danter w krzakach nad swoim losem, bezowocnie zmarnowanym przez ostatnie dni i z radością doszedł do wniosku że może będzie to świetna okazja by sobie dobrze zrekompensować nieudaną ekspedycje.
Tak więc nie zastanawiając się za długo, jest tu i teraz, ledwo powstrzymując odruch ziewania. Już prawie w wyobraźni wrócił do rozważań o olejkowych kąpielach gdy kolejny przybyły skończył mówić. No to chyba teraz ja - stwierdził.
Z wolna ruszył naprzód, niezbyt skrycie wycierając brudny palec o spodnie tuż pod pośladkiem. Przepchnął się obok tego który przedstawił się jako Joshua, albo Master, albo ktoś. Nie zwracając zbytnio uwagi na straż dotarł aż do biurka, opierając się bokiem o blat. Hanzyci, Hanzyci lubią błyskotki i to co ładne i gładkie, odsłonił więc to co miał najlepsze, zadziwiająco białe i zadbane uzębienie w szerokim uśmiechu. Może jegomość nie zauważy dzięki temu że właśnie jego biurko straciło trochę na blasku przez odrobinę smaru.
- Danter jestem, miło mi Cię poznać o Wielki Tronie - Tronie? Nie! To nie tak! - Patronie! Naturalnie. To jest, chciałem powiedzieć że no.. - Rozejrzał się dyskretnie, wszędzie cisza, wszyscy chyba patrzą teraz na niego, ale obciach.
A Wystarczy tego, Hanzyci nie Hanzyci, on jest zwykłym szczurem przekopującym swoje nory w brudzie i znoju. Westchnął więc głęboko i obojętnie spojrzał w kierunku swojego, jak miał nadzieje, pracodawcy..
- Słuchaj no Panie Szanowny. Ty masz pieniądze i pilne potrzeby, a ja mam taki fajny ostry miecz o tu przy sobie - poklepał znacząco w pochwę swojej broni - i pełno zapału, aby z wielką radością na twe życzenie przedziurawić nim kogo należy. A jak coś znaleźć trzeba to tu czy tam, zmontować co nieco to i też w pokorze służę - Ukłonił się na koniec nisko i z uśmiechem na twarzy grzecznie jeszcze raz się przedstawił - Danter jestem, do usług waszej patronotawości od zaraz. Powiedz tylko gdzie... i za ile. - Pozostawiwszy ostatnie słowa w powietrzu wyprostował się i powoli oddalił w stronę towarzyszy, dyskretnie gryząc się w język za tą "patronatowość". Jednak występy w nieco szerszej publice niż on sam jeden nie są jego domeną.
 

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
Pierwszy zabrał głos Jarvan. Okazał się być prostolinijnym w swoich słowach:
- Jestem po prostu zabójcą potworów. Znam się na tym. Jeżeli ci odpowiadam, i nie lękasz zabrać się mnie ze sobą - nie będziesz lękał się też iść przez Spopielone Lasy.
Coś lekko rozbawiło Ottona, gdyż na jego twarzy wykwitł cień uśmiechu.
- Trochę bezmyślnej przemocy nigdy nie zaszkodziło. Jeśli wymierzyć w dobrym kierunku rzecz jasna - wyraźnie lekceważył inteligencję żercy.
Jednak z jego perspektywy było to zrozumiałe. Hanza nie znała się na operowaniu mieczem. Nie mieli wielu wojowników w swoich szeregach, kiedy było bowiem potrzeba kogoś do brudnej roboty, wynajmowali sobie ludzi, tak jak teraz. Stąd też w ich przekonaniu żołnierz był kupą mięsa z orężem w dłoni. Człowiekiem bez żadnej głębi i wyższych uczuć.
Tymczasem odezwał się strzelec. I on nie zamierzał toczyć długich przemów.
- Rozumiem, że teraz na salonach bardziej liczą się słowa niż czyny? Jeśli jednak się mylę to wybacz, jednak chwalić się nie mam zamiaru. Jestem snajperem i tyle.
Handlarz wydawał się być zadowolony tym faktem. Wszyscy hanzyccy snajperzy w mieście stali na murach. Zwerbować jakiegoś graniczyło z cudem.
Zaraz wstał Danter, który podszedł niedaleko kupca i oparł się o jego biurko. Tamten z niesmakiem spojrzał na czarne ślady, które pozostawił na pulpicie.
- Danter jestem, miło mi Cię poznać o Wielki Tronie. Tronie? Nie! To nie tak! Patronie! Naturalnie. To jest, chciałem powiedzieć że no.. - zaczął wyraźnie się mieszać.
Otton parsknął pod nosem.
- Nie jestem żadnym patronem, a kupcem. Poza tym nie potrzebuję wielkich tytułów - zapewnił.
Danter podszedł bliżej.
- Ty masz pieniądze i pilne potrzeby, a ja mam taki fajny ostry miecz o tu przy sobie i pełno zapału, aby z wielką radością na twe życzenie przedziurawić nim kogo należy. A jak coś znaleźć trzeba to tu czy tam, zmontować co nieco to i też w pokorze służę. Danter jestem, do usług waszej patronotawości od zaraz. Powiedz tylko gdzie... i za ile.
- Ah, a już myślałem, żeś technoklanytą, jednak po zapale widzę, iż mam kolejnego, soldackiego gościa. Cóż, jeśli jest jak mówisz, to tym lepiej. Stanowczy człowiek z ciebie, a to ważne. Gdzie? Pewien zamek, wysoko we wspomnianych górach. Nie musicie wiedzieć więcej. Chcę eskorty tam i na miejscu, dopóki nie skończę swoich badań. Ile? Trzysta denarów po robocie od łebka. Myślę, że taka kwota zadowoli każdego z was. No dobrze. Ale my tu gadu, gadu, a przecież jest tu ktoś jeszcze - znacząco spojrzał na rytualistę.
Okultysta tylko westchnął głębiej. Przez cały czas nie zdjął kaptura, ani maski, także trudno było powiedzieć o jakichkolwiek emocjach enigmatycznego osobnika.
- Pytasz o moje referencje hanzyto? Jestem śniącym. W lasach i nie tylko tam, są istoty, które mogłyby pożreć twoją duszę, a ty byś nawet ich nie dostrzegł. Byłbyś idiotą, nie biorąc mnie ze sobą. Skończyłem.
Na chwilę zapanowała niezręczna cisza. Rytualista takimi słowami pozwolił sobie na bardzo dużo. Jednak mówił to z tak dziwną charyzmą i przekonaniem, że widocznie zrobiło to wrażenie nawet na handlarzu. Ten, udając że wcale się nie przejął, zaczął przekładać w rękach zawieszone na szyi łańcuszki.
- Przyznaję, że dużego wyboru nie mam. Będę z wami szczery. Potrzebuję wszystkich was, także czujcie się zatrudnieni. Z mojej strony to tyle. Możecie zająć pokoje gościnne, służba pokaże wam co i jak. Dopóki jesteście na terenie mojej posesji nie chcę widzieć dobytej broni, jasne? Jutro o poranku chcę widzieć całą czwórkę na placu przed dworem. Możecie odejść.



- Wielce szanowny Lucjuszu. Ah... Interesy idą całkiem nieźle. Tych prywatnych nie zaniedbuję a publiczne idą świetnie. Są pewne problemy z dzikoklanytami, ale wysłanie naszych siepaczy i najemników opóźniamy na prośbę szanownego Barnaby, szefa naszej straży, który twierdzi, że może odzyskać zakładników i zaginione transporty. Dałem mu na to jeszcze 3 dni. Prócz tego okres spokojny. Zresztą gdyby działo się coś godnego uwagi to wiedziałbyś o tym jako pierwszy - Joshua mówił płynnie i starał się nie okazywać zdenerwowania.
Ze starego gramofonu, który ożywili tutejsi rzemieślnicy zaczął grać bardzo stary, przedwojenny jeszcze utwór niejakiego Milesa Davisa. Sam pater familias zamówił kolejną lampkę wina, którą smakował przez kilka minut. Zupełnie jakby zignorował usłyszane przed chwilą słowa i wsłuchiwał się w tony trąbki i perkusji. Wreszcie jednak się odezwał:
- Rad jestem zatem, że zdajesz się trzymać rękę na pulsie. Porozmawiam z Barnabą. Nawet gdyby zakładnicy żyli, nie potrzebujemy partaczy, którzy łapią się w banalną zasadzkę. Trzeba będzie podjąć radykalne kroki
Pragmatyczny aż do bólu. Kolejny łyk trunku. Solo Davisa w tle.
- Jak więc widać "na froncie bez zmian" - Joshua pociągnął rozmowę dalej - Oczywiście dalej pozostają nierozwiązane kwestie, chociażby kwestia dostaw broni od technoklanów, ale to już na Twoją prośbę zostawiłem na później.
- Tak, tutaj istotnie mamy problem. Coś się dzieje na południu. Zamykają szlaki handlowe. Coraz mniej sygnałów z Armady*. Wiesz co to oznacza? Będziemy musieli pomyśleć o dostawach z nowych punktów.
Znów, na kilka niepokojących momentów Lucjusz zamilkł. Joshua zebrał się w sobie i zaczął mówić bardziej prywatnie:
- Rozumiem jednak, że ta rozmowa nie do końca dotyczy się bieżących spraw, prawda? To przecież można wyczytać w raportach... Jeśli nie będzie zbyt dużą śmiałością to spytam się po prostu... O co chodzi?
Pater familias spojrzał wprost w oczy rzecznika. Nie zdradzały nic poza emocjonalną pustką. Niektórzy potrafili doznać drgawek, gdy Lucjusz skierował na nich swój dziwny wzrok. Ale nie Coornelis, który prowadził już niejedną, trudną rozmowę.
- Istotnie. Od dawna twoje poczynania zwracają uwagę czujnych oczu w tym mieście. Czy to dobrze, czy źle - dopowiedz sobie sam. Jesteśmy tu, gdyż daję ci szansę. Potrzebuję kogoś, kto działa zdecydowanie, ale kiedy trzeba, również subtelnie. Czy ty, Joshua, jesteś dobrym graczem? Jak myślisz? - pytanie było retoryczne, gdyż Lucjusz wcale nie czekał na odpowiedź - Ufam, że znasz Ottona Von Devereux. To kupiec z górnego miasta. Ten mężczyzna nigdy nie zasłużył sobie na moje zaufanie.
Kupcy byli wrzodem dla wyższych klas, gdyż mieli cech, rządzący się własnymi, hermetycznymi prawami. Z drugiej strony ich obecność była konieczna, bez handlu żaden klan nie miał prawa przetrwać w tych trudnych czasach. Oficjalnie, jak każdy podlegali rodowi Wentworth i jego rzecznikom, jednak w praktyce otrzymywali spory zasób swobody. A Lucjusz nie znosił, gdy ktoś jawnie panoszył mu się pod nosem.
- Otton spekulował ostatnio sporymi sumami, a dziś zwołał do siebie jakichś ludzi z innych klanów. On coś kombinuje i twoja w tym głowa, aby dowiedzieć się co.
Patron wskazał, aby rzecznik przybliżył się do niego nad stołem. Gdy tylko to zrobił, poczuł zapach mocnej wody kolońskiej.
- Dowiedz się co planuje. Zapisz się na jego imprezę. Jeśli wybiera się na dno Morza Mglistego, masz być tuż obok. Rozumiesz co mam na myśli? Dobrze. Jeśli nie zawiedziesz, wiedz że moja wdzięczność jest droższa niż złoto.
Odchylił się do tyłu, upił resztę wina. Senny kawałek z gramofonu dobiegał powoli końca.

*Stolica Hanzy.
 

bati999

Macierz Diagonalna
Dołączył
13 Październik 2008
Posty
2 211
Punkty reakcji
18
Wiek
26
Miasto
Tarnobrzeg
Jarvan parsknął pod nosem po słowach kupca. Bywa. Bogaty idiota już za niedługo przekona się, jak nieoceniona będzie ta "bezmyślna przemoc".
Potem wysłuchał "kompanów" po kolei. Nie dziwił się widząc brudnego szabrownika, czy egzorcystę, bo ci z natury są dziwni i odosobnieni. Ale snajper? Technoklanycki snajper tutaj? Przecież tacy nie nadają się do podróży, stoją na murach celując do tego czy owego.
Nie wiedział co robić dalej, zbyt mała ilość denarów go ograniczała. A nigdy nie miał ich dużo. Przecież jeszcze tak niedawno chadzał po różnych ziemiach z jego mentorką Kate.
Pamiętał jakby dzień wcześniej, kiedy ta znalazła go na ulicy, gdy przyszła razem z grupą żerców i siepaczy do jego małego klanu. Klan mógł się cieszyć, gdyż jak to bywa w małych klanach, podróżni często udają się na noc do miejscowych, chętnych kobiet, aby "zwiększyć produkcję" mieszkańców klanu. Ci nie byli inni.
Kate, pochodziła z Hanzy. Obroniła go przed grupką zwykłych cwaniaków, kopiących młodego Soldata, jak to zwykle bywało. Polała się krew, gdyż ta nie tolerowała zwykłego chamstwa. Większość uciekła.
Jarvan dobrze pamiętał pisk grubaska, tego który zawsze okładał go najmocniej. Potem ten sam, dławiąc się własną krwią, błagał o litość. Ale na litość było za późno.
Potem wszystko poszło szybko, Kate odłączyła się od grupy, biorąc młodzieńczego jeszcze Jarvana pod opiekę. Ten szkolił się i dorastał pod jej okiem. Była dla niego jak matka, której nigdy nie miał, siostra i... Kochanka.
Z zamyślenia wyrwała go miła woń, którą poczuł otwierając swój pokój. Hanzyci mieli maniery, czekała na niego kolacja, kąpiel. Skorzystał z obu dóbr. Potem usnął, czekając na jutrzejszy dzień.
- 300 denarów... - Westchnął. - Co ja zrobię z taką kasą?
Potem odpłynął, a gdy czas nastał, udał się na plac Dworu. Był gotowy.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
-Dobrze. Czy mam absolutnie wolną rękę i liczy się tylko efekt, czy są jakieś wytyczne z Twojej strony? - kiedy (jeśli?) usłyszał odpowiedź po prostu skłonił się i wyszedł.
Nie było sensu więcej o tym rozmawiać. W końcu mógł się albo zgodzić albo powiedzieć "nie", ale gdyby sie nie zgodził musiałby spieniężyć majątek zgromadzony przez siedem pokoleń rodu Coornelis i znaleźć nowy klan. To nie wchodziło w grę.
Kroki głucho odbijały się od ścian okutych w marmurze. Joshua spojrzał na wypolerowaną podłogę o perłowym kolorze. Jego twarz odbijała się w niej jak w lustrze. Odgarnął włosy, poprawił opaskę na prawym oku i westchnął. Otton był starym handlarzem należącym do arystokracji pieniądza. Tacy ludzie jak on zjedli zęby na intrygach i Coornelis wątpił żeby Von Devereux uwierzył, że rzecznik rodu nagle zapragnął porozmawiać sobie z kupcem bez powodu. Z drugiej strony w Hanzie każda wizyta miała drugie dno...
Joshua wyszedł na ulicę. Od razu uderzył go zgiełk i hałas tak typowy dla tego wielkiego miasta. Skierował swoje kroki do dzielnicy mieszkaniowej. Spacer wykorzystał na rozmyślania.
Jego dom był raczej skromny jak na majątek rodziny i jego własną pozycję w mieście. Mieszkał w trzy piętrowej kamienicy przyozdobionej płaskorzeźbami prezentującymi ważne wydarzenia z histori rodu Coornelis. Przed budynkiem znajdował się niewielki ogród, który przeradzał się w malutki park na tyłach kamiennicy. Żelazna brama szczęgąca tej "rezydencji" piszczała niemiłosiernie, hanzyta aż skrzywił się kiedy po przekręceniu klucza popchnął ją i usłyszał jak wyjął zawiasy.
-Franko napraw to w końcu. Ogłuchnąć można - rzucił do ogrodnika uwijającego się przy kwiatach i skłonił się mu lekko, lubił w ten sposób podkreślać swoje pochodzenie
Wrota zamknęły się a sikorka, herb rodziny Coornelis, znów skierowała się frontem do ulicy informując każdego przechodnia kto tu mieszkał. Kolejny symbol jego pochodzenia.
Joshua lubił pracować z domu. Taki miał już zwyczaj i w swojej rezydencji przeznaczył jedno pomieszczenie na biuro. Jego miejsce pracy przyozdobione było portretem Ezekiela Coornelisa, ojca rodu, który był pierwszym arystokratą pieniądza w rodzinie i osobą, która kupiła szlachectwo. Zarośnięty dryblas ze szramą na policzku i kołczanem na plecach nie przypominał w niczym artysokratów z Darnwall. Drzwi do gabinetu zaskrzypiały.
-Tu też? - przecedził przez zęby - Witam Eleno.
Piękna kobieta odpowiedziała lekkim uśmiechem i cichym "Witaj". Elena była największą ozdobą całej rezydencji. Blondynka z pięknymi, długimi lokami, niebieskimi oczami, idealną figurą i jędrnymi ustami była jak modelka, ale jej sposób bycia i zachowanie były zupełnie inne. Nie obnosiła się ze swoim pięknem. Ona je po prostu miała i emanowało ono z każdego ruchu czy gestu kobiety. Do tego Elena była córką rzemieślnika, miała wpojone mieszczańskie obyczaje, szacunek do tradycji i ciężkiej pracy. Dzięki tym wartością była prawdziwą Hanzytką, prawdziwą...
Joshua zatrudnił Elenę trochę po znajomości. Jej ojciec był majstrem w jednej z jego faktorii i znał rzecznika od dziecka. Rzemieślnik podczas którejś z wizytacji wspomniał, że jego córka wróciła z Armady, ze szkoły gdzie uczyła się administracji przedsiębiorstwem i rachunków. To było jakieś dwa lata temu kiedy Josh na powrót osiadł w mieście i miał objąć posadę rzecznika. Potrzebował kogoś kto w jego imieniu będzie miał oko na zarządców. Zatrudnił ją z miejsca, bez rozmowy, tylko na podstawie słów starego majstra. Jak się okazało dokonał trafnego wyboru. Nie dość że piękna to jeszcze sumienna, rzetelna i inteligentna. Nie ukrywał, że był nią zauroczony. Problem był formalny, Elena nie była szlachcianką. Drugi problem wynikał z nietaktu Joshuy, który to już po dwóch czy trzech miesiącach współpracy zaproponował Elenie nieformalny związek. Dumna mieszczanka strzeliła go w pysk i oburzona opuściła rezydencję. Kilka tygodniu zajęło mu przepraszanie i nakłanianie jej do powrotu. Teraz, mimo że "mieli się ku sobie", ona nadal starała podtrzymać oficjalny dystans. Hanzyta miał dużo szczęścia, że w ogóle zdecydowała się wrócić...
Joshua zrzucił płaszcz i powiesił go na oparciu fotela. Spojrzał w okno chwilę kontemplując widok ruchliwej ulicy. Później spojrzał na przeciwległy kraniec gabinetu, na biurko Eleny i ją samą. Mieszczanka chyba wyczuła jego wzrok bo podniosła nieśmiało głowę.
-Słucham? - starała się zachować formalny ton (jak zawsze)
-A nic. Myślę. Eleno... wiesz dlaczego Coornelisowie mają sikorkę w herbie i dlaczego kłaniamy się ludziom z niższych stanów?
-Jakieś tradycje rodzinne? Nie wiem nic o tego typu zwyczajach w oficjalnych ceremoniałach arystokratów.
-Dobrze. Eleno... Coornelis są arystorkacją od siedmiu pokoleń. Wcześniej byliśmy kupcami, rzemieślnikami ba mam nawet przodków, którzy byli najemnymi siepaczami zajmującymi się przedsiębiorczością tylko dorywczo. Nasza rodzina ma korzenie mieszczańskie i wręcz chłopskie... momentami. Wszyscy Coornelisowie - no prawie wszyscy, ale to przemilczał i uprościł opis - byli ludźmi ciężko pracującymi, inteligentymi i odważnymi. Moi pradziadowie byli jednymi z pierwszych Unitów, budowali zręby cywilizacji na Rubieży. Dzięki pracy i przedsiębiorczości z czasem rodzina urosła do rangi tzw. arystorkacji pieniądza. Wiesz co to prawda?
-Tak. To kupcy, fabrykanci, ludzie interesów, którzy mają ogromne majątki i wpływy porównywalne do arystokratów, aczkolwiek formalnie nie są szlachtą.
-No... - pociągnął łyk wina stojącego na biurku - Masz rację. Moja rodzina stała się właśnie arystokracją pieniądza a wiszący tam Ezekiel Coornelis był już na tyle bogaty żeby kupić absurdalnie drogi tytuł. Jak widać wyglądał bardziej na soldackiego siepacza niż chociażby kupca a tym bardziej arystokratę, ale na niebezpiecznym handlu zawsze zarabiało się najwięcej - uśmiechnął się tajemniczo - W każdym razie Ezekiel rozpoczął dwie tradycje. Po pierwsze lekko kłaniał się ludziom niższych stanów na podkreślenie swojego pochodzenia, którego się nie wstydził. Mój ojciec lał mnie pasem kiedy jako szczeniak odmawiałem kłaniania się lokajowi - zaśmiał się - Po drugie Ezekiel wybrał na herb sikorkę. Zwierzę niepozorne. Małe, piękne i niby dalekie od bycia niebezpiecznym. Jednak przyrodnicy mówią, że gdyby sikorki były chociaż wielkości psa to były by najbardziej niebezpiecznymi zwierzętami pod słońcem. Są waleczne i wręcz szalenie odważne. Często atakują zwierzęta większe od siebie.
-Rozumiem, ale nadal nie wiem po co mi te informacje. Z całym szacunkiem, ale... - nie zdąrzyła dokończyć bo Joshua miał już gotową odpowiedź
-Lucjusz prosił mnie abym dowiedział się o zamiarach pewnego bardzo bogatego kupca imieniem Otton Von Devereux. Nazwisko pewnie kojarzysz.
-Tak. W zeszłym roku prześwietlałam jego zeznania podatkowe. Okazało się, że nieudolnie ukrywał majątek w innych klanach - Elena z nie mała satysfakcją mówiła o tym. To był jej pierwszy wielki sukces jako prawej ręki rzecznika - Dostał grzywnę za to.
-No na pewno nie miał Ci tego za złe. Kupcy takie rzeczy kalkulują w ryzyko - uśmiechnął się bo z autopsji wiedział o takich praktykach - W każdym razie Otton jest arystokratą pieniądza. Tytułu nie ma bo go jeszcze na niego nie stać. Ewentualnie ma jakieś zakamuflowane środki, ale może należy do tej wąskiej grupy, która nie bycie szlachtą traktuje w sposób ideologiczny. Nie wiem. W każdym razie muszę z nim dzisiaj porozmawiać. Poślij proszę gońca do jego rezydencji. Niech mnie oficjalnie zapowie jako rzecznika. Nie udaje się tam w sprawach prywatnych i chciałbym żeby Otton to wiedział.
-Myślisz że to mądre?
-Nie ma sensu bawić się w kotka i myszkę - zreflektował - Inaczej. Jest sens, ale po prostu chce aby wiedział, że idę tam jako rzecznik.
Joshua pośpiesznie zlustrował wzrokiem biurko. Nie było na nim nic ciekawego co mogło by się przydać w podróży, więc jedynie dopił wino. Gdy odstawił puchar wstał i podszedł do biurka Eleny.
-Moja droga. Możliwe, że już dzisiaj będę wyjeżdżał, więc jeśli nie wrócę do domu to chcę wydać ostatnie dyspozycje. Po pierwsze masz pełne prawo korzystać z mojego umocowania we wszelkich rodzinnych interesach. Po drugie otwieraj wszelkie listy i przepytuj wszystkich gońców, którzy przyjdą w sprawach publicznych. Masz do tego oddzielne pełnomocnictwo, więc z niego korzystaj. Po trzecie w sprawach tej misji będę pisał do Ciebie a Ty będziesz przekazywać informacje Lucjuszowi. Chcę żebyś była na bieżąco a poza tym chcę mieć świadka tych wydarzeń - zamilkł na chwilę patrząc na portret znamienitego przodka - Będę się też z Tobą kontaktował kurierem i czasami poproszę o załatwienie jakiś spraw. Posługuj się Ezrą i Thomasem. To wierni służący, którzy znają miasto i wiedzą jak używać miecza. Będą Cię pilnować. Pamiętaj też że na mocy mojego umocowania będziesz pełnić rolę reprezentanta urzędnika. To formalna funkcja, więc sprawuj ją godnie - uśmiechnął się bo wiedział, że Elena będzie ją sprawować godnie - Patron wie co to oznacza, urzędnicy w magistracie też.
Znowu przerwał na chwilę. Od momentu kiedy wyszedł z restauracji układał w głowie plan działania. Teraz nadszedł czas wdrożenia.
-Jeśli chodzi o samo spotkanie to wyślij proszę Thomasa i Ezrę na miasto. Niech odwiedzą Lilę Luz i wypytają ją o sprawki Ottona Von Devereux. Kto jak kto, ale ta burdelmama będzie miała wiele intrygujących informacji. Poza tym zna Thomasa i Ezrę, więc wie w czyim imieniu będą pytać. W tym czasie zjem obiad a później udam się do rezydencji Von Devereux. Łącznie posiłek i spacer zajmą mi jakąś godzinę. Niech Ezra przyjdzie bezpośrednio do rezydencji Ottona. Niech powie, że przychodzi do mnie w pilnych sprawach i niech wniesie uzyskane informacje spisane na papierze z pieczęcią klanu. To ważne. Chcę żeby kupiec miał wrażenie, że to coś ważnego. Dziwkę mają wypytać o wszelkie tajne machlojki, w które może być zamieszany Von Devereux. Wszystko co w chwili uniesienia ktoś poinformowany mógł wyjawić - Elena zarumieniła się - No nie wstydź się. Lila zarabia na życie tyłkiem. Każdy orze jak może... albo chce.
Odwrócił się jakby miał wyjść po czym nagle znów spojrzał na kobietę.
-Jeszcze. Wiem że moja zuchwałość mogła wydawać się objawem chamstwa, ale jak już wyjaśniałem... Nie wiedziałem jak podejść do tematu wiedząc jakie różnice stanowe nas dzielą. Moje faux pas. Natomiast chciałem poinformować, iż oficjalnie zapraszam Cię Eleno Safrian do małżeństwa - przerwał dając jej chwilę na przyswojenie nagłej informacji - Tak. Zastanawiałem się nad tym i jestem gotów kupić Twojej rodzinie szlachectwo. Oczywiście przed ślubem tak aby nie było to nietaktowne. W ten sposób problem swego rodzaju mezaliansu zniknie. Niestety może to nastąpić dopiero po moim powrocie i nie wcześniej niż w przyszłym kwartale. Jak wiesz wszystkie środki zaangażowałem w inwestycje i moje saldo bieżących wolnych zasobów finansowych wygląda ubogo - podniósł do góry chuderlawą sakiewkę i zabrzęczał pięćdziesięcioma denerami, które posiadał - Nie musisz teraz odpowiadać. Przekaz informację ojcu i zgodnie ze zwyczajem daj mi wasza odpowiedź w ciągu kwartału. Jeśli będziesz zainteresowana to powrócimy do tematu po moim powrocie - przyklęknął na jedno kolano i ucałował ją w dłoń.
Elena wyglądał jakby ją zamurowało. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego z niedowieżaniem. W kóńcu wykrztusiła z siebie:
-A co z podróżą? Nie masz wystarczającej ilości denarów na odpowiedni anturaż podróżny... - albo przemawiała przez nią wyjątkowa troska albo bardzo niezręcznie zmieniała temat
-Wątpie aby coś takiego było konieczne. Jeśli wyruszę w tę podróż to będzie to raczej taki "work and travel" - zaśmiał się - Szanowny Ezekiel by aprobował - uśmiechnął się spoglądając na malowidło wielkiego przodka - Moja droga. Zastanów się proszę. A teraz ponagli Ezrę i Thomasa. Muszą mnie zapowiedzieć u Ottona i przynieść wieści, o które proszę a to wszystko w ciągu godziny! Bezwględnie! A i jesczcze jedno. Gdybyś musiała poczynić jakieś wydatki to powołaj się na mój kredyt w Banku Lewiego. Tam również masz pełne umocowanie. Pozdrawiam!
Wyszedł.
Nim udał się do kupca zjadł obiad w urządzonej z przepychem jadalni. Krwisty befsztyk. Jego ojciec lubił to jeść i przy rodzinnych kolacjach zawsze podnosił kawałek takiego miesiwa i mówił do dzieci "Taka jest wasza krew! Czerwona jak jesienne słońce o zachodzie!". To też była uwaga, która miała nie dać jego dzieciom popaść w błękitnokrwisty samozachwyt.
-Może się jakoś z nim dogadam? - spytał sam siebie pod nosem

Godzinę później był w rezydencji Ottona. W ciągu kliku minut służba powiadomiła kupca o przybyciu rzecznika. W ciągu następnych kilku minut siedzieli w gabinecie Von Devereux.
-Szanowny Ottonie Von Devereux. Nazywam się Joshua Coornelis i przychodzę tutaj w oficjalnych sprawach. Mam nadzieję, że nie narzucam się - spytał kurtuazyjnie, ale przecież nawet nie musiało go to obchodzić. Oczywiście nie zapomniał też by ukłonić się (jak miał to w zwyczaju).
Otton musiał zauważyć ten rzadko spotykany gest kiedy ktoś o takiej pozycji wita się jak równy z równym z kimś kto mu równym nie jest. Otton wskazał krzesło. Joshua usiadł i w tym samym momencie otwarły się drzwi. Sługa oznajmił przybycie posłańca do Coornelisa.
-To podobno wyjątkowo pilna sprawa publiczna dotycząca tego spotkania - Ezra dobrze ich zbajerował, wstęp robił wrażenie
Chwilę później do gabinetu wszedł Ezra z odznaką urzędnika klanowego, która dodawała mu powagi.
-Żeby nie przesadził - Coornelis zaśmiał się w duchu
Po wręczeniu kartki papieru z oficjalną pieczęcia chłopak wyszedł żegnając się zdawkowo, prawie niegrzecznie, zupełnie jak urzędnik magistratu. Joshua otworzył pieczęć i przeczytał treść notatek. Przybrał przy tym minę wyjątkowo zaciekawionego treścią wiadomośći. Zwinął ją i włożył za pazuchę.
-Ech... drogi Ottonie. Sprawa jest wyjątkowo poważna... a więc...
 

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
Na razie odpis dla Bishopa, z resztą czekam na pozostałe posty.

- Chcę prostu wiedzieć, co Otton planuje. Reprezentujesz władzę, czyli siłę. Sam musisz wiedzieć jak wiele z niej użyć we właściwym celu - tymi słowami Lucjusz zakończył spotkanie.
Joshua wracał teraz do swojej posiadłości. Jego umysł, zdolny do podzielnej uwagi, permanetnie pracował nad planem. Robił to zatem, kiedy rzecznik szedł brukiem i starannie omijał kałuże; później gdy przechodził przez bramę (nie zapominając o przywitaniu się, ale i strofowaniu służby), wreszcie podczas rozmowy z Eleną. Ją też Coornelis uznał za stosowną do wdrożenia swojej strategii. Rzecz opierała się na przejmowaniu przez nią korespodencji oraz wysłaniu odpowiednich ludzi do właścicielki burdelu. Wiedział, że może liczyć na swoją służbę. Nie bez powodu powiadało się nawet kiedyś, że ,,kto od Ezekiela, ten zna się na ludziach".
Wielu możnych hanzytów sądziło, że można wyrobić sobie godną reputację idąc po trupach i nazywając swoją oziębłość wyrachowaniem. Joshua zdawał się prowadzić inną taktykę w towarzystwie czy to dalszym, czy bliższym. Nawet jako mieszkaniec zepsutego Dornwall, potrafił dostrzec w innych nie tylko potencjalny układ, ale i zwyczajną godność człowieka. Potwierdzało ten fakt chociażby kultywowanie ukłonu wobec niższych klas. Póki co, nie tracił na tym.
Wiedział, że Lucjusz zaciągnął go do ważnego zadania. Sprawy mogły się różnie potoczyć, dlatego postanowił wykorzystać sytuację, póki mógł. Pytanie chodziło po jego głowie od dawna, jednak ciężko było je z siebie wydobyć. Wreszcie zapytał Elenę co sądzi o wizji małżeństwa. Kobieta niewiele była w stanie z siebie wykrzesać po tak nagłej deklaracji. Miał prawo się tego spodziewać, wszystko potoczyło się bowiem bardzo szybko. Zostawił ją z poleceniami i czasem do zastanowienia się nad propozycją. Cóż, przynajmniej nie otrzymał ciosu w twarz. To dawało jakieś rokowania.

Otton nie kazał czekać swojemu gościowi. Przywitał go w swoim przestronnym gabinecie zaraz po zaanonsowaniu przybycia rzecznika. Kiedy uścisnęli sobie ręce, Joshua poczuł mnóstwo pierścieni na palcach kupca. Facet był obrzydliwie bogaty, chciał też wizualnie ociekać majątkiem. Tego nie dało się nie zauważyć. Otto udawał przyjemnie zaskoczonego, ale Joshua wiedział, że pod tą maską kryje się chłodna rezerwa. Zanim dobrze zaczęli, zjawił się Ezra, tak jak było to planowane. Informacje od starej, dobrej Lili <rekwizyt na pw>. Otton otworzył lekko usta, wyraźnie zdziwiony tym nagłym zwrotem akcji. Z konspiracyjną satysfakcją Joshua zauważył, że gospodarz po kryjomu próbuje zerknąć, co też znajduje się na papierze. Nie udało mu się to jednak, Coornelis zaraz schował notkę i zaczęła się rozmowa.
- Ech... drogi Ottonie. Sprawa jest wyjątkowo poważna...
- Nie wątpię. Inaczej tak wielmożna osoba by mnie nie zaszczycała - handlarz udał rozbawienie.
 

Mayte

AlienumMundi
Dołączył
5 Sierpień 2011
Posty
1 291
Punkty reakcji
48
Wiek
31
Gdy kupiec skończył, Master wstał i poszedł za sługą, który miał mu pokazać jego komnatę. Było to pomieszczenie nie zbyt olbrzymie ale urządzone z przepychem. Wszędzie widział pozłacane monumenty czy też dawne sprzęty należące do minionej epoki władzy ludzi. Skorzystał z przygotowanego posiłku. A następnie starannie wymył swoje ciało, snajper wiedział, że z tej małej przyjemności nie skorzysta przynajmniej przez dłuższy czas. Gdy jego ciało zostało zaspokojone, zajął się swoją bronią. Z niemal miłością pogładził swój łuk.
Każde zagłębienie, każda wypukłość została kiedyś stworzona przez niego. Dbał o niego przez lata. Teraz też nim się zajął z uwagą oczyścił, następnie naciągnął cięciwę. Sprawdził każdy cal. Gdy już zadbał z odpowiednią uwagą o łuk. Usiadł po turecku i zamyślił się, po czym zasnął. Życie na tym strasznym świecie nauczyło go tej dziwnej umiejętności zasypiania w pozycji siedzącej.
 

Lis Zwiadowca

Nowicjusz
Dołączył
6 Grudzień 2012
Posty
46
Punkty reakcji
0
Para gęsto wypełniła łaźnie sąsiadującą z jego pokojem. Woda była gorąca i wydzielała przyjemne zapachy dolanych olejków. Danter oparty brodą o krawędź wanny uważnie badał wodę koniuszkiem palca.
- No proszę, darmowa kąpiel - nie mógł się nadziwić, jakie luksusy otrzymał w prezencie za samo przyjście do tego Hanzyty. Właściwie mógł by teraz po prostu zabrać swoje rzeczy i bez słowa opuścić miasto, wyspany, najedzony i wykąpany, ale z drugiej strony te trzysta denarów...
Usiadł na podłodze i oparwszy się plecami o wannę, pogrążył się w swoich myślach. W sumie jego nowi kompani nie wydają się byle kim, na pewno poradzili by sobie z niejednym zagrożeniem. Cała misja też nie wydaje się specjalnie trudna, ot dotrzymać towarzystwa bogatemu kupcowi, pilnując by nie zrobił sobie kuku i trzysta denarów masz już brachu w kieszeni. Czy może ich spotkać coś gorszego z czym do czynienia miał wcześniej?
Chwycił za swój amulet - odsłonięty mechanizm zębatych kółek o dziwo zachowanych w całkiem dobrym stanie. Był to tylko stary kieszonkowy zegarek, który stracił swoją tarczę, praktycznie bezużyteczny w kontekście funkcji jaką kiedyś pełnił. Wpatrywał się długo w nieruchome elementy i zdawać by się mogło że jakaś magiczna siła amuletu przenosi chłopaka w nie tak odległą przeszłość, kiedy miał niespełna dwanaście lat.
Znów był na dymiących polach pobitewnej zawieruchy, nozdrza wypełniał odór spalenizny i śmierci. Wymalowany w wojenne barwy, z wyciągniętym przed sobą mieczem, stanął pierwszy raz w swoim życiu przed decyzją o czyimś życiu. Wielce honorowa chwila, inicjacja chłopca, którego przelana krew miała uczynić mężczyzną, dumnym wojownikiem i pełnoprawnym członkiem jego soldackiej rodziny. Historia jak z baśni, gdyby nie to że stał wtedy nie po tej stronie dobra i zła co trzeba. W rozbojach, mordowaniu i gwałtach nie było nic z bajki, jedynie brutalna bezlitosna opowieść szajki wyjętych z pod jakiegokolwiek prawa soldackich najemników, chyba najczarniejszych owiec w całej kompanii. Wcześniej Danter przekazywany z rąk do rąk handlarzy niewolników, nie miał żadnego prawa do swojego życia. Nie będąc nawet jak na dziecko zbyt sprawnym chłopcem nie oczekiwano za niego wygórowanych cen. W końcu stał się częścią wynagrodzenia dla soldackich najemników, którzy chcąc nie chcąc przyjęli go do prania, sprzątania, dbania o sprzęt, a z czasem do pomocy przy polowaniu, warcie, zwiadach i drobnych zadaniach, aż zdecydowano, że stanie się jednym z nich. Uczył się szybko i po niedługim czasie zwrócono mu wolność i wyprawiono w bój. Tak więc tamtego dnia, wolny i uzbrojony, czubkiem swego miecza sądził o losie bezbronnego starucha, którego dom obejmowały coraz większe płomienie, pochłaniając cały jego skromny dobytek zgromadzony pośród ruin starożytnych miast. Zrezygnował, nie dokonał inicjacji, bo nie odnalazł w tym sensu lub nie miał na tyle odwagi, nie pamiętał, bo następną rzeczą jaka się zaraz potem wydarzyła to bełt kuszy wbijający się w jego ciało. Szabrownicy przepuścili kontratak i cudem odparli atak bandytów. Ci co przeżyli uciekli, a Dantera porzucono, zdawał się martwy, aż do następnego dnia swojego nowego życia.
Uleczony, a następnie przygarnięty przez starca, któremu darował życie, poznał swoją nową rodzinę. Nowy świat, ale i ten stary, pogrzebany przez wieki czasów, lecz wciąż emanujący silnym echem w postaci resztek jakie po nim pozostały. Jak ten zepsuty zegarek, zastygła w bezruchu pamiątka z przeszłości, a także pamiątka po tym, który go wychował, obdarzył wiedzą i miłością, niczym syna. Nie opuszczając go nawet po tragicznej śmierci, pozostając zaklętym w skomplikowanym mechanizmie zębatych kółek jako żywe wspomnienie tych lepszych w życiu Dantera lat.
Nakręcił zegarek i kółka poruszyły się z cichym zgrzytem, wydobywając z siebie ledwo słyszalne tykanie.
- Bądź ze mną Starcze, czuwaj nade mną tak jak mi to obiecałeś.
Tykanie delikatnie ujęło jego świadomość i nim się zorientował spał już na podłodze, całkowicie zapominając o kąpieli. Śnił o dalekich podróżach i skarbach na ich końcu zagrzebanych pod gruzami czasu, nagle ożywionych przez ciche tykanie mechanicznego serca.
 

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
Dla czwórki przybyszy luksusy w domu hanzyty były istotnie niemałą atrakcją. Nakarmiono ich do syta przyniesionym do pokojów gęsiwem, dane było im także odwiedzić łaźnię. Taka wizyta robiła wrażenie, szczególnie że dotychczas wszyscy członkowie grupy błąkali się po bezdrożach Rubieży, zazwyczaj głodni i brudni. Istotnie, żyjąc w takim miejscu można było zapomnieć o zatrważających realiach poza nim.

NlzdA.jpg

Czas spędzony na przyjemnym lenistwie szybko mijał. Zaczęło zmierzchać. Każdy odpoczywał w swojej komnacie. Gościom przydzielono podobne pokoje z szerokimi łożami, prostą acz równą szafą oraz stojakiem, na którym mogli pozostawić swój ekwipunek.
Żerca spędzał czas wracając do wspomnień o Kate. To ona nauczyła go walczyć, ale i nie tylko to. Pokazała mu poczuć się mężczyzną, który wcześniej był jeno przerażonym chłopcem. Pokazywała jak wykonywać mieczem sinistry, flinty, młynki czy parady - mocno karciła, gdy coś partaczył. Ale i potrafiła słuchać godzinami, pomagać słowem, tym samym dodawać otuchy. Co robi dzisiaj? Któż to wie. Ich drogi rozeszły się spory czas temu. Jarvanowi chodziło po głowie, że tak czy inaczej zdobyta dzięki Kate wiedza musi znaleźć dalsze ujście. Być może los da szansę Jarvanowi postawić się tym razem w roli nauczyciela i pokazać komuś, odpowiednio godnemu jak z walki mieczem tworzyć krwawą sztukę.
Master jak zwykle dopatrywał swojej broni. Był to prosty łuk z jesionu, jednak dla niego przedstawiał nadzwyczajną wartość. Niejednokrotnie uratował mu życie, a dzięki licznym polowaniom pomagał w zdobyciu jedzenia oraz skór. Bez niego strzelec czułby się zwyczajnie wybrakowany. Dbał o swoją broń, w sposób dla innych wręcz chorobliwy. Łęczysko zawsze były perfekcyjnie wypolerowane, zaś cięciwa napięta. Mężczyzna przed spoczynkiem nasmarował olejem pierzaste lotki na dziesięciu strzałach spoczywających teraz w kołczanie. Dopiero wtedy mógł w niecodziennej pozycji zapaść w lekki, jak to u snajpera, sen.
Danter, podobnie jak Jarvan zaczął wracać do przeszłości. Również prowadził dotąd niespokojny żywot. Życie wręcz go przekopało i wypluło. Z najwcześniejszych wspomnień widział siebie jako przedmiot, którym kupczyli dzikoklanyci. Ci chorzy ludzie często wykradali nocą dzieci z odosobnionych klanów lub przygarniali porzucone. Potem używali ich do prac przy budowach umocnień czy pędzeniu wychudzonego bydła. Niejednokrotnie były bite lub poniżane. Danter dzielił podobny los, dopóki nie został wykupiony przez Soldatów, ale ci nie okazali się być lepsi. Ich klan porzucił idee Unii i zwyczajnie zajmował się rozbojem. Egzarchowie jednak czuwali nad przyszłym szabrownikiem, gdyż nie pozwolili, aby stał się bestią podobną do nich.

main_town_by_iidanmrakd5m080d.jpg

Nastał kolejny dzień. Zgodnie z zapowiedzią cała czwórka zatrudnionych przez handlarza mężczyzn znalazła się teraz na placu przed jego posiadłością. Czekali na Ottona. Znajdowały się tutaj altany ze sztuczną roślinnością (warunki pogodowe na znacznej części Rubieży nie pozwalały wyhodować nic poza lichym ziemniakiem). Placyk łączył się z ulicą, także grupa mogła poczuć na sobie nieco pogardliwe spojrzenia wystrojonych mieszkańców miasta, którzy przechodzili obok. Panował dziś spory ruch: nie brakowało zabieganych ważniaków, pomniejszych kupców czy gońców. Nagle z gwaru, jaki tu panował dało się usłyszeć jeden zbliżający się, donośniejszy głos. Ktoś, kto tutaj nadchodził, krzyczał wręcz, tym samym wprawiając w konsternację innych.
Mężczyzna w przeciwieństwie do innych mieszkańców nosił na sobie zniszczone łachy. Jego twarz, cała pobrużdżona i sina przykryta była kaskadą białych, rozczochranych włosów. Jego szare oczy nerwowo mierzyły wzrokiem na lewo i prawo.
- Głupcy! Koniec jest bliski! Daliście się omotać władzy pieniądza, podczas gdy wasi bracia umierają na zewnątrz! Wysłannicy Ciemności nie będą czekać! Przyjdą i tutaj, niosąc śmierć z południa!
Dwóch strażników ubranych w lekkie uniformy, zaczęło przepychać się między ludźmi. W rękach dzierżyli obnażone szpady. Szybko zmierzyli ku starcowi.
- Oni nie chcą, abyście wiedzieli! Wolą bezpieczny komfort w tej norze! Powiadam wam, mrok kroczy ku nas, ku naszym dzieciom, matkom...
Podkuty but wymierzony w brzuch ulicznego kaznodziei szybko pozbawił go tchu. Uwalił się na bruk cicho skamlając, tuż obok czwórki towarzyszy.
- Willson, ty stary dziadygo. Ostrzegaliśmy cię, żebyś skończył z tymi bredniami. To porządne miasto, gdzie nie straszy się innych ludzi! - strażnik był mocno zdenerwowany.
- Psy! Wilki w ludzkiej skórze! Dobrze wiecie, że mówię prawdę. Dlaczego drogi do Armady są zamknięte, co?
Kolejne kopnięcie.
- To tylko twoje chore wizje. Odszedłeś od zmysłów starcze, ale to nie zwalnia cię od przestrzegania prawa.
Drugi spojrzał na stojącą obok grupę.
- A wy co, przybłędy? Straży na służbie nie widzieliście? Macie jakiś problem?
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
- Ech... drogi Ottonie. Sprawa jest wyjątkowo poważna...
- Nie wątpię. Inaczej tak wielmożna osoba by mnie nie zaszczycała - handlarz udał rozbawienie.
Joshua uśmiechnął się niby podchwytując dowcip.
- Nie będę ukrywał, że jestem lekko zawiedziony. Pamiętam doskonale jak w zeszłym roku drogi Ottonie zostałeś złapany na malwersacjach podatkowych w innych klanach. Wiesz dobrze, że prawo Dornwall nakazuje rozliczać się z inwestycji poza klanem? Wiesz też jak każdy, że czego oczy nie widzą tego sercu nie żal - tutaj zaśmiał się starając skrócić dystans - Wszyscy to robią, ale większość nie daj się złapać mój drogi.
Pozwolił żeby kupiec mógł sobie w głowie dopowiedzieć jakiś czarny scenariusz. Ludzie postawieni w obliczu sugestii oskarżeń o przestępstwa i machlojki zwykle dopisują sobie w głowie czarne scenariusze najrozmaitszych wydarzeń. Coonrelis nie chciał pozbawiać Ottona tej wątpliwej przyjemności. Po chwili ciszy ciągnął dalej:
-Życzliwi - zaakcentował to słowo w sposób, który nie dał poznać, czy to ironia czy autentyczne potępienie - donieśli o jakimś zamku w Górach Obręczy...
I klamka zapadłą. Hanzyta poszedł na całość. Szczerość w mieście kłamstwa była czasami najskuteczniejszą bronią. Oczywiście nie oznaczało to, że trzeba było być szczerym w stu procentach.
- Drogi Ottonie. Jako że to moja podwładna znalazła ostatnio te Twoje przekręciki urzędnicy z magistratu przyszli do mnie w sprawie niezapłaconego podatku od nieruchomości. Co gorsza uważają, że masz tę nieruchomość od dawna i że powinienem był znacznie wcześniej to wykryć. To jak rozumiesz stawia mnie w sytuacji osobistej odpowiedzialności - Joshua starał się wkupić w łaski kupca - Masz pojęcia jak bardzo niezręczne to dla mnie?
Znowu dał rozmówcy chwilkę czasu. Tym razem mniej bo nie chciał żeby miał czas na podejmowanie racjonalnych decyzji i myślenie, wszystko musiało dziać się pod wpływem chwili - W każdym razie jest źle. Ciebie będą ścigać z nakazami komorniczymi a siepacze miejscy zajmą Twój majątek w jakiejś abstrakcyjnej kwocie żeby zabezpieczyć absurdalne roszczenia. Co najgorsze tego bagna nie da się powstrzymać bo wszystko dzieje się za maską biurokratycznej anonimowości magistratu. To machina, która nie jednego przedsiębiorcę żywcem zjadła. Sam zresztą wiesz.
Rzecznik odchylił się na krześle i westchnął głęboko patrząc w oczy rozmówcy. Widział, że Otton nerwowo porusza jakimiś papierkami na swoim biurku. Raz po raz zerka na Joshuę szukając... sam chyba nie wiedział czego...
-Ale jest dobra wiadomość. Lucjusz nie jest tak pazerny jak jego urzędasy - uśmiechnął się znów - A "wisi" mi przysługę związaną z zatuszowaniem ciąży pewnej arystokratki - pochylił się poufale ściszając głos, wiedział, że kupcy i doły społeczne lubią plotki o władzy i arystokracji - W każdym razie oboje możemy wyjść z tego bez szwanku. Muszę jedynie udać się do tego zamku i wycenić go na jakąś idiotycznie niską kwotę. Nie pytaj nawet dlaczego. To jakieś kretyńskie przepisy magistratu, które można obejść w prosty sposób... po prostu skłamię i wycenię zamek na jakieś grosze. To spowoduje, że Lucjusz uzna całe postępowanie za bezsensowne bo jego koszt przekroczy wartość windykowanej nieruchomości! I w ten sposób wykiwamy urzędasów!
Przerwał po czym zaraz dodał:
-Ratujmy nasze tyłki! Kiedy wyjazd!?
 

bati999

Macierz Diagonalna
Dołączył
13 Październik 2008
Posty
2 211
Punkty reakcji
18
Wiek
26
Miasto
Tarnobrzeg
"Hanzyci mają styl"
Ta myśl nasuwała się Jarvanowi przez cały pobyt w Dornwall. Zadbali o to, aby z dworu zaznał wszystkich rozkoszy, a na misję wyruszył czysty i najedzony. Było to przynajmniej bardzo przyzwoite. Z lżejszym duchem stał już na dziedzińcu, rozglądając się we wszystkie strony.
Potem nastąpiło coś, co przerwało spokojny klimat miasta. Starzec, który wykrzykiwał herezje po chwili skomlał z bólu na ziemi. Tuż obok nóg Jarvana.
Natychmiastowo chciał powstrzymać strażników przed kolejnym ciosem. Ale wtedy spojrzał na twarz starca. Ten nieraz już przeżył podobne wydarzenia, ci sami strażnicy znęcali się nad nim niejednokrotnie. Był już przyzwyczajony, i nie cierpiał tak bardzo.
Wiedział, że dałby sobie radę z obydwoma strażnikami, jednak nie chciał sobie robić kłopotów. Wyraz twarzy Willsona mówił wszystko: Was, przekupione świnie świecące w bogatych zbrojach, wszystkich powiesiłbym na stryczku.
- A wy co, przybłędy? Straży na służbie nie widzieliście? Macie jakiś problem? - Usłyszał nagle. Opanował rękę schodzącą na rękojeść miecza. Miał ochotę ich powyrzynać, za tą bezczelność i chamstwo, której nienawidził, tak samo jak jego była mentorka.
- Nie, nie mamy. - Rzucił bez przekonania. W żadnym z tych słów nie było słychać pewności siebie. - Czekamy na pana Ottona.
Wiedział, że kupiec jest szanowaną personą, dlatego też liczył, że strażnicy odczepią się po usłyszeniu jego imienia.
Chciał już wyruszać. Jak najprędzej. Miał dość tego miasta, mimo że krótko w nim gościł.
 

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
Postuję dziś, bo jutro można nie mieć siły. W międzyczasie zachęcam do wypowiedzenia się na temat tempa postowania w sesji.

Joshua zaczął walić prosto z mostu. To była ofensywa, a to znaczyło, że nie mógł iść na ustępstwa. Krótko i konkretnie.
- Pamiętam doskonale jak w zeszłym roku drogi Ottonie zostałeś złapany na malwersacjach podatkowych w innych klanach. Wiesz dobrze, że prawo Dornwall nakazuje rozliczać się z inwestycji poza klanem? Wiesz też jak każdy, że czego oczy nie widzą tego sercu nie żal. Wszyscy to robią, ale większość nie daj się złapać mój drogi.
Otton założył ręce na siebie, pokręcił głową.
- Cóż, wiele rzeczy o mnie mówią - prychnął - Nie powinieneś wierzyć w każdą z nich.
Zmierzyli się wzrokiem. W oczach Joshuy było dopowiedziane ,,ja wiem". On sam przerwał niezręczną ciszę.
- Życzliwi, donieśli o jakimś zamku w Górach Obręczy... Drogi Ottonie. Jako że to moja podwładna znalazła ostatnio te Twoje przekręciki urzędnicy z magistratu przyszli do mnie w sprawie niezapłaconego podatku od nieruchomości. Co gorsza uważają, że masz tę nieruchomość od dawna i że powinienem był znacznie wcześniej to wykryć. To jak rozumiesz stawia mnie w sytuacji osobistej odpowiedzialności. Masz pojęcia jak bardzo niezręczne to dla mnie?
Von Devereux rozwarł szeroko oczy, które teraz przypominały parę denarów. Nie wiedział co ma powiedzieć najpierw. Kwestia z Eleną była przypięczętowana, nie mógł dłużej się jej wypierać.
- No dobrze. Każdy popełnia błędy. Nie było to mądre posunięcie, ale co do zamku, to czysta inwestycja! Niedawno go zakupiłem, naprawdę! - wyglądało na to, że szopka Coornelisa działała, gdyż kupiec zaczął tracić rezon - Mogę ci pokazać papiery.
Joshua wzruszył ramionami. Na wszystko miał gotową ripostę.
- Tego bagna nie da się powstrzymać bo wszystko dzieje się za maską biurokratycznej anonimowości magistratu. To machina, która nie jednego przedsiębiorcę żywcem zjadła.
Otton wstał, zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Stanął przy oknie, spoglądając na panoramę Dornwall.
- Niech was wszystkich... - zatrzymał w pół słowa, rzucił okiem na rzecznika - Znaczy, niech ich wszystkich drzwi ścisną! Czy w tym mieście nie ani odrobiny prywatności? Eh, wnoszę że nie przychodzisz tu tylko mi nawtykać. Co proponujesz?
- Lucjusz nie jest tak pazerny jak jego urzędasy. A "wisi" mi przysługę związaną z zatuszowaniem ciąży pewnej arystokratki - tu istotnie Otton nachylił się z zaciekawieniem - W każdym razie oboje możemy wyjść z tego bez szwanku. Muszę jedynie udać się do tego zamku i wycenić go na jakąś idiotycznie niską kwotę. Nie pytaj nawet dlaczego. To jakieś kretyńskie przepisy magistratu, które można obejść w prosty sposób... po prostu skłamię i wycenię zamek na jakieś grosze. To spowoduje, że Lucjusz uzna całe postępowanie za bezsensowne bo jego koszt przekroczy wartość windykowanej nieruchomości! I w ten sposób wykiwamy urzędasów!
W handlarzu coś się dosłownie gotowało. Jego mina jednak rzedła. Wiedział, że ma nóż przy gardle.
- Na świętą Komę, mam nadzieję, że nie będę tego żałować. Ale będziesz osłaniać mi plecy, gdyby poszło coś nie tak?
Joshua rozłożył ręce w geście zawartej umowy. Przynajmniej tak miał to odebrać jego rozmówca.
- Ruszamy czym prędzej, nie możemy przeprawiać się przez las nocą. Zbierz swoje rzeczy i bądź za pół godziny przed moim domem. Będzie tam czwórka ludzi, których zatrudniłem do ochrony. Z pewnością ich rozpoznasz.

Jarvan poczuł jakąś więź z leżącym na ziemi człowiekiem. Wiedział jak się czuje, ale miał świadomość, że wywołanie alarmu i niechybny areszt mogły znacznie pokrzyżować ich plany. Dlatego też dyplomatycznym tonem odparł:
- Nie, nie mamy. Czekamy na pana Ottona.
Strażnik przekrzywił głowę. Wyraźnie nie dowierzał.
- Nie wiem co pan Otton mógłby chcieć od takich łajz. Z resztą, nie obchodzi mnie to. Lepiej nie róbcie kłopotów.
Po czym obydwaj odeszli. Stary jeszcze przez chwilę jęczał na ziemi, za chwilę dźwignął się i zaczął tym razem w ciszy wracać w swoją stronę. Poddał się, póki co.
Minęło kilka chwil i pojawił się Otto. Prowadził za uzdę dwa konie, zaprzegnięte do wielkiego wozu. Ów był bardzo pedantycznie owinięty plandekami, także nie sposób było stwierdzić, co na nim jest. Obok kroczył ktoś jeszcze. Dobrze ubrany, statecznie wyglądający jegomość o surowym wyrazie twarzy.
- A zatem panowie. Widzę, że jesteście tu wszyscy - rzekł handlarz - Plany uległy małej zmianie. W sprawach biznesowych zabiera się z nami ten o to rzecznik, Joshua Coornelis. Nie wiem jakie zwyczaje panują w waszych klanach, ale wiedzcie, iż jest to człowiek wysoko postawiony. Lepiej uważać, co się przy nim mówi. No co z wami? Jesteście gotowi? Zatem wymarsz.
I tak cała grupa, niespodziewanie powiększona o jednego członka, zaczęła kroczyć ku bramom miasta. Tam Otton wskoczył na miejsce woźnicy, zrobił też miejsce Coornelisowi. Reszta zaś maszerowała po obu stronach wozu. Z miasta kierował kamienny most, wsparty na gigantycznych kolumnach. Prowadził lekkim zawijasem w dół, na równinę, gdzie znajdował się Spopielony Las. Niepokojąca gęstwina wyraźnie odcinała się od widnokręgu już z daleka. Czarne pasmo zdawało się być wypaloną na horyzoncie, bezdenną dziurą.

[youtube]http://www.youtube.com/watch?v=eM5teooTBdE[/youtube]​

Droga między miastem, a Spopielonymi Lasami była praktycznie pusta. Wszelkie ruiny oraz inne pozostałości po burzliwej przeszłości zostały usprzątnięte bądź rozmontowane i wykorzystane dla miasta. Do lasu prowadziła wąska ścieżka, wokół której gdzieniegdzie znajdowały się posterunki hanzyckich szermierzy, jacy przemierzali te okolice. Poza tym, motonny, wyjałowiony teren. Dopiero gdy wszyscy podeszli pod ścianę czarnych drzew, dało się naprawdę poczuć trwogę związaną z tym miejscem. [Test Legendoznawstwa dla wszystkich]
Nikt wcześniej tu nie był poza samymi obrzeżami, także nie wiadomo było czego się tam do końca spodziewać. Śniący mógł posiadać jakąś wiedzę, ale jak zwykle pozostawał milczący. Rytualiści mieli to do siebie, że bardzo pilnie strzegli swoich tajemnic. Często nosili też zmienione imiona, także na tym etapie nie było nawet sensu pytać go o prawdziwe. Dało się jednak poznać, jak nerwowa atmosfera ma wpływ także na niego. Jedna ręka cały czas nie opuszczała rękojeści długiego, zdobionego sztyletu, jaki nosił przytroczony do pasa.

these_woods_breathe_evil_by_doomed_forever-d33e5b3.jpg

Drzewa rzeczywiście sprawiały wrażenie spopielonych. Czarne, powykręcane karykatury roślinności otaczały podróżników ze wszystkich stron. Poza tym dało się tu uświadczyć wiele omszałych kamulców, które stały tu od wieków, w zimnej ciszy. Po okolicy rozlewała się mgła, przez którą nie sposób było zobaczyć dalej, niż poza dwadzieścia metrów, nawet biorąc pod uwagę sokoli wzrok Mastera. Wszyscy wytężyli zmysły. A więc zaczęło się, weszli tutaj, do owianego makabrycznym legendami miejsca.
Przez pierwszą godzinę wędrówki niewiele się między sobą odzywali, ot aby zwrócić uwagę na większy jar czy inszą przeszkodzę. Czasem, gdzieś z dala dało się usłyszeć dziwne, niezidentyfikowane odgłosy. Brzmiały jak znieształcone zawodzenie, jednak mogły to być jedynie leśne zwierzęta. Im mniej się takie rzeczy rozpatrywało, tym człowiek czuł się spokojniejszy.
Danter zatrzymał się niespodziewanie. Coś po prawej stronie ścieżki przykuło jego uwagę. Gestem dał znać reszcie, aby podeszli we wskazanym kierunku. Przez rosnące tu, cierniste krzaki ktoś niedawno się przeprawiał. Na ziemi pozostały ślady butów. Nie odbiły się całe, zatem ów ktoś musiał biec. Po szybkich oględzinach wszystko było jasne. Byli tutaj niedawno ludzie, a wnosząc po smugach krwi, zostali ranni i przed czymś uciekali.
Otton zeskoczył z wozu, cmoknął donośnie.
- No i dobra. Wiemy, gdzie nie iść. Nadłożymy trochę drogi i obejdziemy to miejsce, żeby nie wejść w pułapkę.
- Nie - przerwał nagle śniący - Myślę, że powinniśmy przynajmniej spróbować im pomóc. Co jeśli bylibyśmy to my?
Tutaj handlarz wyraźnie się zirytował.
- Ale tak nie jest. Do jasnej cholery. Pracujecie dla mnie!
- Tak, ale przede wszystkim jesteśmy ludźmi, a tam ktoś jest w potrzebie.
- Pewnie i tak jest martwy, a my dzięki temu wiemy, które miejsce ominąć. Jeśli nie będziecie się mnie słuchać, potrącę to z waszych denarów!
- Których jeszcze nie widzieliśmy nawet na oczy - prychnął okultysta.
Śniący popatrzył na resztę. Otton istotnie był teraz chlebodawcą, ale z drugiej strony, czy tego chciał czy nie, był skazany na swoich najemników. Suma sumarum było po jednym głosie dla każdej z opcji. Pozostawały cztery.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
Coornelis spojrzał na gromadkę najemników i jakoś trochę się uspokoił. Ekipa miała urozmaicone umiejętności a to gwarantowało większą szansę na przetrwanie. Nie przyglądał się jednak szczegółowo poszczególnym osobom, raczej starał się zapamiętać tylko ich profesje. Nim odjechali podbiegł jeszcze szybko do starca, którego sponiewierali strażnicy. Ten dziadek chodził po mieście i gadał głupoty od dłuższego czasu. Joshua, jak większość mieszkańców miasta ignorował go wytrwale, ale teraz biorąc pod uwagę kierunek wyprawy czuł że może warto go zagadać.
Podszedł do mężczyzny, który pocierał obolałe i poobijane kolana. W ręce trzymał denara, którego wsadził starcowi w prawą dłoń.
-Witam. To na jedzenie. Powiedz mi tylko o co Ci chodziło? O czym mówisz? Ale do rzeczy proszę - nie miał czasu na ceregiele i miał nadzieję, że bezdomny zachęcony wizją ciepłego posiłku będzie gadał składnie a nie mamrotał coś pod nosem jak zwykle - Nie wiem czyś jest zwykły wariat czy masz za sobą straszne przeżycia... Nie wiem, ale wyjeżdżam na niebiezpieczną wyprawę i coś mi w kościach mówi, że możesz wiedzieć więcej niż się wydaje.
Rzecznik wysłuchał mężczyzny, podziękował i udał się do kompani. Skłonił się nowym towarzyszom i wsiadł na wóz.

Joshua podróż spędził raczej spokojnie. Las działał na wyobraźnie, ale tylko głupcy się nie boją. Na szczęście Coornelis niegdyś dużo podróżował i nauczył się panować nad nerwami. Liczył na swój refleks i szpadę. W ostateczności na umiejętności najemników a gdyby i one zawiodły to o ile napastnik będzie rozumny to Joshua liczył, że będzie mógł się wyłgać od śmierci. Niestety problemy pojawiły się dość szybko. Ślady były ewidentne i hanzyta nie dziwił się że kupiec mógł mieć obiekcje co do pościgu za rannymi (a raczej martwymi) podróżnymi. Ludziom, którzy tędy uciekali już pewnie nic nie pomoże i racjonalnie rzecz biorąc nie było sensu się pakować w tarapaty. Rytualista jednak przyjął bardziej humanitarną postawę. Kłótnia między członkami wyprawy już na samym początku nie byłą niczym dobrym, więc Joshua włączył się do rozmowy:
-Zapewne dzikoklanyci. Albo klan Wielkiego Dębu albo Kamienne Wrony. Są to generalnie pokojowo nastawione grupy. Czasami włażą do lasu żeby szukać towarów, którymi mogli by z nami handlować. Parę lat temu wygryźli z interesu naszych szabrowników bo w Dornwall śmierć dzikoklanyty... jakby to powiedzieć... jest czymś nad czym można przejść do porządku dziennego - mówił do wszystkich i do nikogo - Proponuję kompromis. Ochotnicy niech idą tropem, a Ci którzy nie chcą niech zostaną przy wozie. Możemy poświęcić ten kwadrans, prawda? - zwrócił się teraz do Ottona
Jeśli Otton nie oponował a na wyprawę oprócz rytualisty zgłosił się ktoś jeszcze to Joshua zgodził się towarzyszyć ochotnikom.
-Ciekawym co to... ale dwóch to trochę mało... niech no jeszcze jeden chociaż się zgodzi - mówił do siebie w myślach
 

bati999

Macierz Diagonalna
Dołączył
13 Październik 2008
Posty
2 211
Punkty reakcji
18
Wiek
26
Miasto
Tarnobrzeg
Żerca niepewnie spojrzał na śniącego.
- On wie więcej. -
Nie chciał się wplątać w coś zupełnie niepotrzebnego. Ale odczuwał chęć pomocy. Chwilę bił się z myślami. Przecież śpieszy się nam, myślał, ale czy pieniądze grają tutaj tak dużą rolę. Nie widziałem tych ludzi na oczy, nie wiem czy żyją, nie wiem co kryje się tam, gdzie chce poprowadzić nas śniący.
Ale myśl, że ci ludzie mogli zostać w perfidny sposób splugawieni, mimo ich woli, mimo żadnej żądzy, nie dawała mu spokoju.
- :cenzura:. - Parsknął pod nosem. - Kiedy przestanę być naiwnym, tak bardzo szlachetnym idiotą. Ideały dawno zniknęły, co mną kieruje, no co?
Podszedł do śniącego. Stanął nim twarzą w twarz.
- Was, śniących, znam tylko z opowieści. Nigdy nie miałem okazji z wami współpracować. Ale wiem, że jeżeli mówisz, że stało się tam coś niedobrego, to tak faktycznie jest. - Potem odwrócił się tak, aby stać tyłem do kupca. - Wiem, że nie ma czasu. Po prostu sprawdzimy, co tam się stało, i zaraz wracamy.
Miał nadzieję, że szabrownik i snajper postanowią osłaniać konwój. Zbliżył się do zarośli. Przykucnął. Przygniótł ciernie ręką. Na pewno ktoś tędy uciekał. Po czole spłynęła mu kropla potu.
- Czas nie gra na naszą korzyść. Chodźmy tam.
 

Mayte

AlienumMundi
Dołączył
5 Sierpień 2011
Posty
1 291
Punkty reakcji
48
Wiek
31
Master przyglądnął się starcowi sponiewieranemu przez strażników, w głowie utknęły mu jego słowa. Wiedział, że po za murami raczej trzeba być przygotowanym na wszystko, a innego punktu zaczepienia oprócz słów tego starca nie ma. Jednak snajper w żaden możliwy sposób nie okazał, zainteresowania losem tego człowieka. Dobrze wiedział, że z boku i tak lepiej coś zaobserwuje niż pchając się na siłę do dziadunia. Po chwili gdy wyruszali obrzucił wzrokiem jeszcze tego rzecznika, który do nich dołączył, był on zbyt "piękny" by nie kryło się w tym coś więcej.
Master poczuł dreszczyk emocji jak tylko znaleźli się między drzewami. Lekkim ruchem poprawił łuk wiszący mu na plecach tak by w każdej chwili mógł do niego sięgnąć i w ciągu paru chwil ugodzić przeciwnika strzałą. Uważnie rozglądał się wokół, długo nie musiał czekać by wyprawa natrafiła na ślady ingerencji czyjejś w ludzkie życie. Nie sądził, że dobrym wyjściem jest rozdzielanie się, a także wolał by sprawdzić chociaż trochę ślady pozostawione przez uciekinierów, zawsze to jakaś informacja dlatego rzekł:
-Nie rozdzielajmy się, to raczej nie będzie zbyt inteligentne na tak wczesnym etapie podróży. Wiem Ottonie, że raczej nie pochwalasz tego co chce zrobić rytualista, ale powinniśmy sprawdzić ślady, by wiedzieć czego możemy się obawiać. Tylko w taki sposób będziemy mieć szanse na obronę. Jednak nie zapuszczajmy się za daleko, 10 minut droga góra 15 to jest wystarczająca ilość czasu na sprawdzenie i powrót do tego miejsca. - kończąc mówić te słowa sięgnął po łuk - Ruszajmy szybko i bezszelestnie. Stanie w jednym miejscu nam nie pomoże. - po tych słowach ruszył trochę z tyłu za rytualistą. Cały czas obserwując okolice.
 

Caleb

VIP
VIP
Dołączył
3 Maj 2007
Posty
8 989
Punkty reakcji
206
Starzec z pożądaniem wlepił wzrok w monetę. Gdy rzecznik poprosił go o wytłumaczenie jego słów, spojrzał nań mętnie. Sprawdził jeszcze przez ramię czy strażnicy rzeczywiście odeszli, po czym nachylił się do ucha rozmówcy. Mówił cicho, może dlatego, że się bał, a może z bólu.
- Drogi do Armady są nieprzejzdne, panie kochany. Podróżni opowiadają straszne historie... O ludziach masowo wpadających w obłęd i skączych sobie do gardeł. Ja może i jestem stary, ale oszukać się nie dam. Tam się większe licho zalęgło i ludzie muszą o tym wiedzieć. Dziękuję za pieniądze, niech Egzarchowie mają cię w swojej opiecie.
Odwrócił się powoli i ruszył gdzieś w miasto. Coornelis przez chwilę analizował zasłyszaną informację. O problemie w komunikacji ze stolicą opowiadał już Lucjusz, ale nie było słowa o makabrycznych scenach. Z drugiej strony był ten facet i jego dziwnie odważne wywody. Po minach towarzyszy widział, że sytuacja również ich zaintrygowała i nie chodziło tu jedynie o brutalną interwencję straży. Nowi kompani rozsądnie jednak milczeli podczas zajścia. Czasem trzeba było wybrać mniejsze zło.

Ku irytacji handlarza grupa postanowiła pójść na niedługi zwiad. Mężczyzna wręcz purpurowiał na twarzy, ale zaczął zdawać sobie sprawę, że jego pokrzykiwania nic nie dadzą. Obecność wozu o dużych gabarytach stała na drodze pomysłowi, aby wszyscy uczestniczyli w rekonesansie. Dlatego ostatecznie z handlarzem pozostał Danter, zaś czwórka ochotników planowała iść w głąb kniei.
- Wiem Ottonie, że raczej nie pochwalasz tego co chce zrobić rytualista - począł tłumaczyć Master - ale powinniśmy sprawdzić ślady, by wiedzieć czego możemy się obawiać. Tylko w taki sposób będziemy mieć szanse na obronę. Jednak nie zapuszczajmy się za daleko, 10 minut droga góra 15 to jest wystarczająca ilość czasu na sprawdzenie i powrót do tego miejsca.
- Dobra, już dobra. Tylko nie zamarudźcie zbyt długo. Bohaterowie od siedmiu boleści.
Co ciekawe, rzecznik zabrał się z grupą. Może i dużą część życia spędził w mieście, ale ostrza nie używał tylko do golenia się. Pocieszała również obecność żercy, z wiadomych pobudek.
Szli wzdłuż wyschniętego koryta leśnej rzeki. Pozostawiona tam ziemia była czarna i przegniła, także już po chwili musieli osłaniać twarze przed zniewalającym smrodem. Fetor przyprawiał dosłownie o mdłości i tylko dopełniał ponurego wyrazu tego miejsca. Jeśli chodzi o szyk, snajper szedł pierwszy. Jeśli coś miało ich zaskoczyć, prawdopodobnie zareagowałby najszybciej. Za nim Joshua, śniący oraz zamykający szyk Jarvan. On też wyraźnie słyszał jak rytualista zdawał się oddawać jakiejś mantrze. Co chwila spod maski wydobywał się szept:
- Tyle cierpienia, smutku, bólu. Ziemia naszych przodków przeklęta na wieki. Ich krew i kości rzeczą smutne wersy. Ommm.
Jego słowa nie miały większego sensu. Uznając, że ród śniącego ma po prostu swoje dziwactwa, pozostało kierować się dalej poprzez złowieszczy półmrok.
Odgłosy walki doszły ich już wkrótce. Donośny, męski głos przeklinał swoich przeciwników obrzucając ich siarczystymi obelgami. Gęsty szpaler lasu nie pozwalał jednak zobaczyć kim jest, ani kto stanął z nim w szranki. Czwórka przyspieszyła kroku. Suche gałęzie coraz uderzały ich po twarzach. Wyrastały z każdego, możliwego miejsca, jak gdyby chciały zatrzymać śmiałków. Wreszcie dopadli oni na niewielką polanę. Stała tu zagadkowa ruina z czerwonej cegły, która już dawno temu rozsypała się niemalże w proch. Pozostały po niej nieliczne murki oraz fragmenty kondygnacji. W ich środku gromadziło się parę przerażonych kobiet oraz trzęsących ze strachu, siwych mężczyzn. Przed zabudowaniem stał ktoś w nabijanym guzami pancerzu. Spod długiej, sięgającej aż do ziemi brody, toczyły się płaty piany. Zmierzwione, kruczoczarne włosy oplatały twarz pogrążoną w bitewnym amoku. Wymachiwał jagatanem przed dwoma potężnymi zwierzętami. Istoty te, poruszały się na dwóch dolnych kończynach, zaś górne, uposażone w ostre jak brzytwy pazury, cięły powietrze przed wojownikiem. Ich skóra będąca mozaiką narośli oraz wielkich brodawek była zgniłozielona. Splugawione bestie. Dwumetrowe raptory o wielkich, wiecznie głodnych paszczach.
Broniący grupki soldat opadał z sił. Na zmianę wymierzał ciosy jedną ręką, drugą odganiał przeciwników za pomocą kopcącej pochodni. To jednak nie zdawało się na wiele. Kiedy bowiem jeden stwór wykonał unik, drugi próbował oflankować unitę. Drużyna miała w tym wszystkim tyle szczęścia, że nie przybiegli tu od strony zawietrznej. Wyglądało na to, że nie zostali jeszcze zauważeni.

ppOCM.png

Zielony kolor oznacza drzewa oraz krzaki. Czerwony murki, które mają metr wysokości.
 

Bishop986

King of Mars
Dołączył
3 Sierpień 2008
Posty
8 886
Punkty reakcji
70
Miasto
Kraina "By żyło się lepiej"
-Całe szczęście - Joshua mruknął pod nosem
Sprawa była nazbyt oczywista, więc i chyba wyjaśnienia nie były potrzebne. Coornelis delitkanie wyciągnął rapier z pochwy po czym spojrzał na snajpera. Jasnym było, że to jego strzały pierwsze spotkają się z plugawymi maszkarami.
-Jarvan. Biorę tego po lewej - szepnął i odczekał aż Master wypuści pierwszy grot.
Gdy to nastąpiło wybiegł zza krzaków i co sił w nogach podbiegł do raptora po lewej. Rapier był gotowy do boju. Pierwszy cios postarał się posłać wprost w gardziel. Bez względu na efekt od razu odskoczył, po czym znów zaatakował w odsłonięte miejsce. Nie był typem szermierza, którzy "szarżuje" na wroga niczym rozpędzona, ciężka jazda. Wolał sobie z nim potańczyć. Poczekać. Pomęczyć jeśli będzie konieczność. Fechtował stawiając na finezję i okazję. Gdy ta ostatnia nastała zadawał śmiertelny cios.
 
Do góry